Myślenie wykluczające grzeszników z Kościoła sprzeciwia się samej istocie chrześcijaństwa. A postawy tego rodzaju zdarzają się wśród polskich gorliwych katolików. Jak to się ma do „pokornej szczerości” w uznaniu własnych grzechów, do której wzywał Benedykt XVI?
W swoim pierwszym wielkim przemówieniu na polskiej ziemi, podczas spotkania z duchowieństwem w archikatedrze warszawskiej 25 maja 2006 roku, Benedykt XVI wypowiedział znamienne słowa: „Podczas Wielkiego Jubileuszu Jan Paweł II wielokrotnie wzywał wiernych do pokuty za przeszłe niewierności. Wierzymy, że Kościół jest święty, ale są w nim ludzie grzeszni. Trzeba odrzucić chęć utożsamiania się jedynie z bezgrzesznymi. Jak mógłby Kościół wykluczyć ze swojej wspólnoty ludzi grzesznych? To dla ich zbawienia Chrystus wcielił się, umarł i zmartwychwstał”.
Co Papież miał na myśli, wypowiadając na samym początku pielgrzymki te, z pewnością nieprzypadkowe, słowa? O czym chciał nas pouczyć? W doraźnych komentarzach pojawiły się dwie – zupełnie różne – ścieżki interpretacyjne, koncentrujące się jednak na nieco dalszych słowach tego fragmentu papieskiego przemówienia, a mianowicie na zdaniach: „Trzeba unikać aroganckiej pozy sędziów minionych pokoleń, które żyły w innych czasach i w innych okolicznościach. Potrzeba pokornej szczerości, by nie negować grzechów przeszłości, ale też nie rzucać lekkomyślnie oskarżeń bez rzeczywistych dowodów, nie biorąc pod uwagę różnych ówczesnych uwarunkowań”.
Czy w papieskich słowach nie chodzi o wątpiących, zniechęconych, niepokornych, odchodzących od praktyk religijnych, a także o tych, którzy są tak poranieni lub obciążeni trudami życia, że nie są w stanie sprostać moralnym wymaganiom Kościoła?
Jedni, trzymając się litery tekstu, doszukiwali się tu aluzji do znanej różnicy zdań między gronem kardynałów, w tym kardynałem Ratzingerem, a papieżem Janem Pawłem II, dążącym uparcie z okazji Wielkiego Jubileuszu do wyznania historycznych win Kościoła w drugim tysiącleciu, co ostatecznie znalazło wyraz we wstrząsającym akcie pokutnym dokonanym przez Ojca Świętego i kurialnych kardynałów 12 marca 2000 roku w Bazylice św. Piotra. W świetle tej interpretacji, papież Ratzinger miałby więc słowami wypowiedzianymi w warszawskiej katedrze zdystansować się wobec rzekomo zbyt daleko idącej postawy pokutnej swego poprzednika, i bronić wyważonego, bardziej sprawiedliwego wizerunku Kościoła w minionych wiekach…
Jak dwie strony księżyca
Inni, głównie polscy, komentatorzy odczytywali z kolei słowa Benedykta XVI w kontekście coraz gwałtowniej wysuwanych ostatnio pod adresem niektórych polskich duchownych oskarżeń o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa w czasach PRL. Papież miałby tu więc zabrać głos w obronie sprawiedliwości, występując przeciwko „dzikiej lustracji”, a także przeciwko wykorzystywaniu pojedynczych przypadków „złamanych” księży do podważania wizerunku całego polskiego Kościoła, który odegrał tak istotną rolę w przetrwaniu ludzi i obaleniu komunizmu. O takim odczytaniu papieskich słów zdawały się świadczyć burzliwe oklaski, jakimi ten passus przemówienia nagrodzili księża zgromadzeni w warszawskiej katedrze.
Czy słowa Benedykta XVI dadzą się jednak odczytać wyłącznie w taki doraźny, poniekąd publicystyczny sposób? Wydaje mi się, że Papież, świadom oczywiście różnych aktualnych kontekstów, chciał tutaj powiedzieć całemu Kościołowi w Polsce coś bardzo istotnego. Wróćmy więc do paru prostych zdań Benedykta XVI zacytowanych na wstępie.
Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach
„Wierzymy, że Kościół jest święty, ale są w nim ludzie grzeszni. Trzeba odrzucić chęć utożsamiania się jedynie z bezgrzesznymi”. Papież przypomina tu podstawową prawdę wiary. „Wierzymy…”. Podczas każdej niedzielnej Eucharystii powtarzamy w Credo: „Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół”. „Wierzę”… Patrząc z bliska na ludzi Kościoła, na samych siebie, widzimy wiele dobra, ale widzimy też ludzkie ograniczenia, słabości, grzechy. Utożsamiając Kościół z ludzką instytucją, trudno uznać jego świętość. Dlatego potrzebna jest wiara.
Ojcowie Kościoła chętnie porównywali go z księżycem, który ma dwie strony: jasną, oświetloną blaskiem Słońca, którym jest Chrystus, i tę drugą, ciemną, ludzką. Wiara w świętość Kościoła jest konsekwencją wiary w Chrystusa. To On, Zmartwychwstały, żyje w swoim Kościele, jest w nim obecny – w słowie Bożym, w Eucharystii – pokarmie grzeszników, w Duchu Świętym, który „tchnie, kędy chce” i działa poprzez wszystkich ludzi dobrej woli, nie tylko katolików, nie tylko chrześcijan.
Wśród czterech znamion Kościoła, wymienianych w Credo, są też „powszechność” i „apostolskość”. Teologia fundamentalna podpowiada, że Kościół jest powszechny w tym sensie, że wszystko, co autentycznie ludzkie, ma w nim swoje miejsce, znajduje azyl. Z kolei „apostolski” znaczy, że Kościół opiera się na fundamencie Dwunastu, z Piotrem na czele, ale znaczy też, że jest po ludzku ułomny, jak ułomni byli Apostołowie. Do końca czasów ewangelie będą opowiadały o głupocie i chorobliwej ambicji synów Zebedeusza, o słabym charakterze i zaparciu się Piotra, o niedowiarstwie Tomasza. W tym sensie wszyscy, wraz z pasterzami Kościoła, jesteśmy ludźmi grzesznymi, którym zdarzają się błędy, potknięcia i upadki.
Czy jednak tylko taki, najbardziej ogólny sens „grzeszności” miał na myśli Papież? Wydaje się, że nie. Świadczy o tym kolejne cytowane zdanie: „Trzeba odrzucić chęć utożsamiania się jedynie z bezgrzesznymi”. Zdanie to, mające formę moralnego nakazu, zawiera, jak sądzę, adresowaną do ludzi Kościoła wyraźną przestrogę przed uleganiem pewnej pokusie. Przez „bezgrzesznych” należy tu rozumieć świątobliwych, pobożnych, wiernych chrześcijan.
Pokusa, by odnosić się wrogo do „synów marnotrawnych”, którzy opuszczają za młodu bezpieczny rodzinny dom, wyłamują się spod władzy ojca, by szukać szczęścia na własną rękę w „dalekich krajach”, towarzyszyła gorliwym wyznawcom Chrystusa od pierwszych pokoleń, o czym wymownie świadczy przypowieść z Ewangelii św. Łukasza (powstałej w latach 70-80, uwzględniającej, zdaniem biblistów, kontekst ówczesnych gmin chrześcijańskich). Powiedzielibyśmy, że ów wierny syn z Łukaszowej przypowieści, zamknięty na ojcowskie miłosierdzie i na prawdziwą miłość braterską, to typ wielu dzisiejszych „gorliwych, dobrych katolików”, tych uważanych za „bezgrzesznych”.
Kim są ci grzeszni?
Kim w takim razie byliby – w przeciwieństwie do nich – ci „grzeszni”? Czyżby – trzymając się jednej ze ścieżek interpretacyjnych wspomnianych na początku, tej „lustracyjnej” – miał Papież na myśli tylko duchownych, którzy splamili się współpracą z komunistycznymi służbami i donosili na swoich współbraci?
Czy nie mamy prawa rozumieć papieskiej myśli o wiele szerzej? Czy nie chodzi tu o tych wszystkich mężczyzn i kobiety, coraz liczniejszych, którzy nie mieszczą się w ramach wizerunku „dobrego katolika”: o wątpiących, zniechęconych, niepokornych, odchodzących od praktyk religijnych, zagubionych wśród zgiełku różnorodnych propozycji masowej kultury, ulegających nowym obyczajom, a także o tych, którzy są tak poranieni lub obciążeni trudami życia, że nie są w stanie sprostać moralnym wymaganiom Kościoła i w rezultacie, nie chcąc żyć w stałym poczuciu winy, odwracają się od niego? Można po ludzku zrozumieć, że z tymi „nowymi grzesznikami” duszpasterzom trudno przychodzi się utożsamiać. A jednak Benedykt XVI apeluje wyraźnie i stanowczo: „Trzeba odrzucić chęć utożsamiania się jedynie z bezgrzesznymi”.
„Jak mógłby Kościół wykluczyć ze swej wspólnoty ludzi grzesznych? – dopowiada Papież. – To dla ich zbawienia Chrystus wcielił się, umarł i zmartwychwstał”. Znamienna jest forma pytania retorycznego, jaką ma pierwsze zdanie. Myślenie wykluczające grzeszników z Kościoła jest absurdalne, sprzeciwia się samej istocie chrześcijaństwa. Czy jednak postawy tego rodzaju – osądzające jako „grzeszników” i faktycznie wykluczające ze wspólnoty Kościoła ludzi „innych”, inaczej wierzących, dystansujących się wobec tradycyjnych form religijności bądź deklarujących odmienne poglądy polityczne albo mających inną narodowość – nie zdarzają się wśród polskich gorliwych katolików? I jak to się ma do „pokornej szczerości” w uznaniu własnych grzechów, do jakiej wzywa Papież?
Jan Paweł II podczas swojej ostatniej pielgrzymki do Ojczyzny, która była – jak się okazało – pożegnaniem i testamentem dla rodaków, prosił nas o zaufanie Bożemu Miłosierdziu i prosił też o „wyobraźnię miłosierdzia” wobec bliźnich. W tej „wyobraźni miłosierdzia” chodzić ma nie tylko o samarytańską pomoc najsłabszym i cierpiącym, ale także o gotowość do przebaczenia, o akceptację, zrozumienie i szacunek dla każdego bez wyjątku człowieka. Benedykt XVI, jak sądzę, w najgłębszym duchowym wymiarze idzie śladami swego wielkiego poprzednika.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 7-8/2006
Przeczytaj też: Benedykt, wierny przyjaciel Oblubieńca
Wszelkie mrzonki o “bezgrzesznym” Kosciele sa utopia. Ja mysle, ze gdzie indziej jest pies pogrzebany: boimy sie stanac w prawdzie i przyznac do grzechow, nazwac je po imieniu. Ta hipokryzja jest duzo gorsza – tak u hierarchow jak i u kazdego z nas.
Rozumiem, że artykuł został napisany w 2006, ale decyzja o jego „wznowieniu” zapadła dziś. Czy naprawdę nie minęły czasy pisania o Kościele przez wytyczanie granic, stygmatyzowanie, tu „gorliwych, dobrych, bezgrzesznych katolików” piętnowanych jako katolików co najmniej niedoskonałych? A czym to się różni od wykluczania przez nich grzeszników? Wektor ten sam, tylko skierowany w inną stronę – zamykanie Kościoła, wykluczanie, a nie otwieranie. Trudno jest być katolikiem, katolikiem otwartym jeszcze trudniej. Piszę to bez ironii, bo rzeczywiście katolikom otwartym główny nurt Kościoła odmawiał intencji katolickiej i te niedobre emocje nadal trwają.
„Trzeba unikać aroganckiej pozy sędziów minionych pokoleń, które żyły w innych czasach i w innych okolicznościach. Potrzeba pokornej szczerości, by nie negować grzechów przeszłości, ale też nie rzucać lekkomyślnie oskarżeń bez rzeczywistych dowodów, nie biorąc pod uwagę różnych ówczesnych uwarunkowań”.
Zwracam uwagę na te słowa papieża wszystkim, którzy zajmują się czyszczeniem Kościoła z grzechu tuszowania nadużyć seksualnych duchownych. Inna jest odpowiedzialność biskupów, którzy spotkali się z takimi grzechami „podwładnych” w pierwszej kolejności i nie mieli w sposób niezawiniony wyobraźni ani nie znali dużej części szokującej prawdy, a inna biskupów, którzy tuszowali znając już problem z innych diecezji i krajów. Tymczasem próbuje się tak samo oceniać biskupów Dzięgę i Głodzia, którzy najprawdopodobniej wiedzieli, co czynili, i Karola Wojtyłę jako biskupa krakowskiego. Ten brak rozróżnienia widzimy też w rezultatach prac komisji T.Terlikowskiego – inna powinna być ocena działań władz zakonnych dominikanów z wczesnego okresu „działalności” Pawła M., inna z okresu późniejszego.Jednolity oskarżenie i wyrok w jednym akcie wobec dominikanów en bloc jest niesprawiedliwy. Oczywiście, papież na pierwszym miejscu wymienia prawdę, czyli ujawnienie faktów. Tyle, że dziś ujawnienie faktu, niekoniecznie pełnej prawdy, już jest wyrokiem. Ci, którzy przyjęli na siebie rolę „szambonurków” (określenie użyte przez red.Z.Nosowskiego) powinni mieć pomysł, jak ujawniając fakty uniknąć przedwczesnego wyroku mediów.
Panie Piotrze, po raz kolejny Pana o to spytam. Może wreszcie Pan odpowie?
Skąd – poza własnym głębokim przekonaniem – czerpie Pan pogląd, że komisja Terlikowskiego wydała “jednolite oskarżenie i wyrok w jednym akcie wobec dominikanów en bloc”, bez rozróżniania kolejnych okresów historycznych i kolejnych prowincjałów? Raport jest oficjalnym dokumentem. Jawnym. Zawiera wyraźne tezy. Gdzie jest wyrażona ta teza, którą Pan tak tu relacjonuje – na niej (po raz kolejny) opierając swoje dalsze wywody?
Panie Piotrze Ciompa- jestem przerażony Pana komentarzem. Nic Pan jak widać przez ten juz długi czas nie zrozumiał jesli chodzi o ujawnianie wydarzeń związanych z wykorzystaniem dziecì i młodzieży przez duchownych. Czy te wydarzenia były 30 lat temu, czy teraz , to są te same wydarzenią, ktore niszczą taką osobę! I to na wiele lat! Niszczą w sensie fizycznym, psychicznym i duchowym. I tym zniszczeniom winni są ci księża, którzy tych brutalnych wydzarzeń się dopuszczali. I czas tu nie ma żadnego znaczenia! Oni mieli nas prowadzić do Nieba Bram! A poprowadzili na skraj przepaści! Zniszczyli terażniejszość i przyszłość takich osób.
I wiem co mówię, wiem. To mnie też dotyczy…
Chrześcijaństwo w tym katolicyzm nie urwał się z choinki. Wzorem innych religii tworzy kanon praw i zasad dla wyznawców. Sporą część tych zasad nakazów jest sprzeczna z ludzką naturą. Ich nieprzestrzeganie zowie się grzechem o różnym ciężarze gatunkowym. W sumie nie sposób nie grzeszyć. Bycie grzesznikiem to sedno całej kombinacji. Religia uświadamia nam naszą grzeszność, ale daje również antidotum, zwane inaczej odpustami. Odpust otrzymać można pod pewnymi warunkami i grzech odchodzi w niepamięć. Tak więc z istoty religii wynika nasza grzeszność, nie ma tu miejsca na bezgrzeszne duszyczki. Aby otrzymać wirtualną nagrodę, cały czas trzeba się starać i pokutować. W sumie sprowadza się to do ofiarowania części swego życia do dyspozycji animatorów religii, bo za darmo to wiadomo… .
Osobliwe ma Pan, panie willac, wyobrażenie o chrześcijaństwie, naturze ludzkiej, grzechu, odpustach… Coś Pan słyszał, że dzwonią, ale nie wie, w którym kościele… Słusznie jednak kojarzy się Panu katolicyzm z odpustami, w tym wypadku, jak widać, Marcin Luter pozostawił w Pana umyśle pewien ślad… W sumie nie bardzo pojmuję, co Pan chciał nam wszystkim powiedzieć tym chaotycznym zestawem skojarzeń?
Historia odpustów w naszym Kościele nie kończy się na Lutrze. Od tamtej pory trochę ta sfera ewoluowała jednak dalej się nimi handluje. Zasadniczo skupia się na odpuszczaniu nam grzechów przy sakramencie spowiedzi. Są też odpusty zwyczajne, pełne, niepełne, pod jakimiś warunkami. Jest pokuta, zadośćuczynienie, dobre uczynki, jałmużna. Intencje mszalne indywidualne, zbiorowe za żywych i zmarłych. Wykupywane pojedynczo lub hurtowo. Handel relikwiami, godnościami, można by tak bez końca. Kupczy się naszym “zbawieniem” na każdym kroku, bo to niezły biznes i doskonale przemyślany interes. Nie sadzę by moja poprzednia wypowiedź była chaotyczna, może zbyt skondensowana. Grzesznik to podstawa całego systemu religijnego. Wpojone nam poczucie winy i potrzebę jej naprawienia, to fundament tej budowli. Człowiek bez poczucia winy w tej rozgrywce się nie liczy.