Bez „meditatio mortis” nie ma porządnej filozofii, a cóż dopiero mówić o chrześcijaństwie. „Rozważanie śmierci” powinno się znaleźć w programie każdych dobrych rekolekcji, w końcu każdy z nas stanie kiedyś wobec tego faktu. Pytanie o sens śmierci prowadzi nieuchronnie do pytania o sens życia, o „życie po życiu” i o Boga – jeśli jest – tudzież o Jego rolę w tej skomplikowanej układance. Dlaczego dzisiaj o tym? Bo byłem dzisiaj na pogrzebie. Wszystko co mówiła pani pastor (pogrzeb był luterański) było bardzo, bardzo ortodoksyjne (oczywiście dla tej tradycji teologicznej), a ja się zastanawiałem jak rezonowały w słuchaczach słowa o zbawieniu, wierze, życiu wiecznym, zmartwychwstaniu, pociesze, którą daje Bóg.
Zacznę od literackiego opisu stanu „na chwilę przed”. Ten dotyczy trzęsienia ziemi: „Była to chwila krytyczna, ale pełna blasku, chwila, w której człowiekowi, jak każdej żywej istocie, jak mrówce, jak drzewu, został oddany należny mu szacunek za prosty, cudowny fakt, że tu jest. Chwila, w której sprawiedliwość bez uprzedzenia zstąpiła na ziemię i wszystkie szare zajęcia stały się dziełem życia; chwila, w której wszyscy byli równi wobec świata” (J. Neeman, Byliśmy przyszłością, s. 202). Przekonuje mnie ten tekst. Mówi o wartości życia, tego życia tutaj – wartości, której życie nabiera w obliczu końca. Zacytowane powyżej słowa zostały napisane przez niewierzącą Żydówkę, wychowankę kibucu. To wizja spełnionego życia. Trudno się nie zastanowić, co prócz tego może zaproponować wiara tej czy innej niewierzącej osobie – czy to będzie judaizm czy chrześcijaństwo, katolicyzm czy luteranizm: jaką wartość „dodaną” oferuje wiara?
„Czego żądasz od Kościoła Bożego?”, „Wiary”, „Wiara co ci daje?”, „Żywot wieczny” – ten dialog kapłana z ojcem chrzestnym ze starego rytuału chrztu świętego jest znamienny. Wiara musi coś „dawać”. Nikt nie wierzy bezinteresownie. Nie ma wiary dla samej wiary. Wiara jest zawsze dla czegoś: dla życia wiecznego, dla odpuszczenia grzechów, dla pocieszenia, dla wyzwolenia od zła, dla uniknięcia piekła, dla lżejszego życia. Jakkolwiek by było, musi się objawiać jako jakaś wartość. Musi coś dawać. Musi się – że tak powiem – opłacać. Musi być warta tego, by ją przyjąć, podjąć, zacząć nią żyć. Nie ma wiary bez „poręki tych dóbr, których się spodziewamy” (Hbr 11, 1).
Wiara w Boga dla uniknięcia potępienia była jeszcze do niedawna czymś oczywistym. Wbrew temu, co sądzą niektórzy, to nie „nadzieja na puste piekło” unieważniła wiarę w piekło. To piekło samo (oczywiście w naszym przepowiadaniu) przekroczyła masę krytyczną lęku i dla wielu przestało mieć już znaczenie. Jak pisze A. Compte-Sponville w swojej „Duchowości ateistycznej”, „Perspektywa piekła jest bardziej niepokojąca niż perspektywa nicości” (s. 22). Jakże wielu ludzi żyło i żyje w paraliżującym często przekonaniu, że łatwiej jest się potępić niż zbawić. To właśnie stąd biorą się ateistyczne slogany typu „Prawdopodobnie nie ma Boga. Przestań się więc zamartwiać i zacznij cieszyć się życiem.”. Akcja ta pokazała, że z całej naszej „dobrej nowiny” w sercach i umysłach wielu pozostała tylko wizja potępienia i rodzącego się z tej wizji niepokonalnego lęku i niepokoju, których nie należy mylić z bojaźnią Bożą. Kto wie, czy nie należałoby nawet nazwać to nerwicą eklezjogenną, za którą to my ponosimy winę.
Po pogrzebie rozmawiałem z moim przyjacielem, pastorem luterańskim. Mówił o tym, że w Holandii wspólnoty luterańskie pustoszeją jeszcze bardziej niż katolickie. Na pytanie o przyczyny, powiedział, że w ich przepowiadaniu zamiast Ewangelii wciąż – według niego – dominują słowa „Schuld” (wina) i „Sünde” (grzech). Od razu przypomniał mi się slogan reklamowy jednego a amerykańskich Kościołów: „Guilt isn’t part of our recruitment strategy” (Poczucie winy nie jest naszą strategią rekrutacyjną). Oczywiście, nauka o grzechu i wyzwoleniu z grzechu (zbawieniu od grzechu) należy do istoty wiary objawionej i nie da się od tego uciec. Po to Jezus przyszedł: aby nas wybawić od zła, piekła, szatana i śmierci. W końcu potrzebują lekarza chorzy, a nie ci, co się dobrze mają. Czy jednak naprawdę nie ma innej drogi jak wyłącznie przez uświadomienie sobie „choroby” grzechu? Czy rzeczywiście – jak śpiewał L. Cohen w swojej „Zuzannie” – widzą Go tylko tonący? I nie ma innego punktu wyjścia dla przepowiadania Ewangelii, jak – tak przynajmniej czynią niektórzy – zaczynać od prawdy o ludzkiej grzeszności? Tylko jak przekonać ludzi, że to tylko początek, że zaraz potem przychodzi „radość Ewangelii”, a może nawet jej „przyjemność”? Nie, to nie od grzechu trzeba zaczynać i nie od niebezpieczeństwa wiecznego potępienia, ale od „radości Ewangelii”, bo to dopiero w jej świetle wizja naszej grzeszności przestaje być paraliżująca. Najpierw o terapii, a potem o chorobie – nawet jeśli brzmi to mało logicznie. Ale tak właśnie być powinno: najpierw o Bożej miłości, a dopiero potem o naszej na nią odpowiedzi.
Jeśli rozumieć życie wieczne wyłącznie jako to, które rozpocznie się dopiero po naszej śmierci, jako niebo, jako wieczne zbawienie, to – przyznajmy – dla wielu z nas to zbyt odległa perspektywa, by mogła stać się przekonującym argumentem w przetargu o wiarę (współczynnik lęku metafizycznego w społeczeństwach ponowoczesnych i socjalnie dobrze zabezpieczonych jest niewielki). I choć ostateczne wyzwolenie dokona się dopiero tam i potem, to nie możemy sprowadzić życia tu i teraz jedynie do oczekiwania, bo to – bądźmy szczerzy – nie jest pociągająca perspektywa. Ewangelia wyzwala już tutaj, a nasze życie nie może być wyłącznie poczekalnią.