Absolutnie wszystko, z czego korzystamy za pośrednictwem urządzeń ekranowych, projektowane jest na podstawie wiedzy o naszych słabościach. Ale cyfrowi obywatele nie są bezradni wobec firm big tech.
Wyobraźcie sobie miasto, w którym odpowiedzialności oczekuje się wyłącznie od mieszkańców, a budowniczowie dróg, architekci i wszyscy kształtujący miejską przestrzeń działają według własnego uznania, kierując się przede wszystkim zyskiem. Tak właśnie wygląda dziś dyskurs wokół odpowiedzialnego używania nowych technologii.
Użytkowników uczy się, by rozważnie korzystali z internetu i urządzeń ekranowych, ale twórcy świata cyfrowego i kształtujące go podmioty prześcigają się w wynikach popularności, osiąganych metodami wykorzystujących nasze największe słabości, często destrukcyjnymi dla naszego zdrowia. Nastolatek znający zasady higieny cyfrowej nie ma szans w starciu z algorytmami serwisów społecznościowych. A pracownik, któremu maile i powiadomienia z pracy przychodzą do późnych godzin nocnych, nie poradzi sobie z przemęczeniem ekranowym.
Dotknięcie naszego telefonu przez inną osobę uważamy za takie samo przekroczenie granicy intymnej, jak dotknięcie naszego ciała
Nadużywanie internetu i smartfonów jest obecnie problemem społecznym, choć wciąż wielu nie widzi jego związku z wieloma dziedzinami życia, takimi jak zdrowie psychiczne, relacje z najbliższymi czy wyniki w nauce i pracy. Prowadzone już od czasów upowszechnienia się telewizji badania nad wpływem urządzeń ekranowych na ludzki mózg dowodzą, że niewłaściwe ich używanie wpływa negatywnie na zdrowie fizyczne, psychiczne i społeczne.
Zaawansowane interaktywne ekrany, np. komputera czy smartfonu, dają stały dostęp do wirtualnej oferty zaspokajania rozmaitych potrzeb. Przeciętny mieszkaniec Ziemi wpatruje się w nie 7 godzin dziennie, a takich mieszkańców z dostępem do internetu jest prawie 5 miliardów. Niemal wszyscy oni korzystają z mediów społecznościowych. W Polsce internetu używa ponad 30 milionów osób i niewiele mniej jest aktywnych w mediach społecznościowych. Mówiąc zatem o wpływie urządzeń ekranowych i internetu na kondycję człowieka i społeczeństwa, mówimy o zjawisku powszechnym.
Wybierać to, co przyjemne
Same nowoczesne technologie, rzecz jasna, nie są jednoznacznie złe ani dobre. To po prostu narzędzia, które mogą przynosić wiele dobra, jak choćby ogromny postęp w dziedzinie medycyny czy wsparcie w czasie społecznej izolacji w pandemii koronawirusa. Jednak nieumiejętnie wykorzystywane powodują poważne, negatywne konsekwencje. Coraz więcej ludzi cierpi na bóle kręgosłupa, problemy ze wzrokiem, doświadcza obniżonego nastroju z powodu negatywnych porównań społecznych w mediach społecznościowych czy poddawanych jest mechanizmom dezinformacji.
Lista przykrych konsekwencji problematycznego używania internetu jest długa. Dość powiedzieć, że w obowiązującej od stycznia tego roku klasyfikacji chorób ICD-11, publikowanej przez Światową Organizację Zdrowia, znalazła się nowa jednostka chorobowa: uzależnienie od gier cyfrowych. Jak to możliwe, że niewinne, kojarzące się raczej z przyjemnością urządzenia potrafią narobić nam tyle szkód?
Odpowiedź tkwi właśnie w przyjemności. U źródeł naszych problemów z internetem i urządzeniami ekranowymi leży fakt, że używanie ich pobudza ośrodek nagrody w naszym mózgu, dostarczając nieskończonego strumienia satysfakcji. Podczas kontaktu z czymś przyjemnym, a nawet na samą myśl o tym w naszym mózgu wydziela się dopamina – neuroprzekaźnik, którego rolą od początku ludzkości było podpowiadanie człowiekowi, by sięgnął po źródło zaspokojenia.
Mózg, przy wszystkich swoich genialnych możliwościach, jest jednak wciąż tylko i wyłącznie organem działającym według precyzyjnej instrukcji opracowanej przez naturę i ewolucję. Instrukcja ta mówi, że trzeba wybierać to, co przyjemne. I to szybko, bo nigdy nie wiadomo, kiedy znowu trafi się ku temu okazja. W związku z tym mózg preferuje to, co daje szybkie zaspokojenie przyjemności, kosztem innych czynności, które oferują nagrodę odroczoną, a czasem nie są nagradzane w ogóle.
Ów mechanizm dopaminowy odpowiedzialny jest za nasze przywiązanie do urządzeń ekranowych i utrudnia nam korzystanie z nich w sposób racjonalny i bezpieczny dla zdrowia. To, na ile się mu poddamy, zależy od wielu czynników, a w dużej mierze – od naszego poziomu samokontroli.
Mózg dziecka, które poznało szybką przyjemność z klikania w grę na telefonie, nie widzi atrakcji w mozolnym układaniu puzzli lub samodzielnym wymyślaniu sobie zabawy. Mózg dorosłego, pobudzany nieustannie powiadomieniami i rozpraszany coraz to nowymi informacjami, ma problemy z koncentracją na długich tekstach.
Paradoksalnie, chociaż mówimy o przedmiotach codziennego użytku, większość ich użytkowników nie ma pojęcia o owym mechanizmie dopaminowym, który każe im sięgać po telefon w czasie kierowania pojazdem czy obsesyjnie myśleć o odebraniu wiadomości, jak tylko usłyszą dźwięk powiadomienia. To ciekawe tym bardziej, że jak donosiło jedno z badań, dotknięcie naszego telefonu przez inną osobę uważamy za takie samo przekroczenie granicy intymnej, jak dotknięcie naszego ciała.
Zatrzymać w sieci
Tymczasem odpakowując swój pierwszy telefon w życiu – bez względu na to, czy jesteśmy dziećmi czy dorosłymi – rozpoczynamy grę z naszym mózgiem, który od tego momentu będzie robił wszystko, żeby skierować naszą uwagę na źródło szybkiej przyjemności. W tej grze nie tylko większość z nas nie zna reguł, ale także nie wie, że mamy w niej jeszcze innego gracza.
Mechanizm dopaminowy rządzący naszymi codziennymi nawykami jest doskonale znany twórcom świata internetu. „Wykorzystaliśmy najsłabszy punkt waszego mózgu. Daliśmy wam działeczkę dopaminy” – powiedział Sean Parker, były członek rady nadzorczej Facebooka. Wszystko, absolutnie wszystko, z czego korzystamy za pośrednictwem urządzeń ekranowych, projektowane jest na podstawie wiedzy o naszych słabościach.
Układ tego, co widzimy na ekranie, przyciski w odpowiednich miejscach i kolorach, teksty, reakcje na kliknięcia – to wszystko jest gruntownie przemyślane, aby stale walczyć o naszą uwagę. Jeśli myślicie, że tworzą to wyłącznie programiści, to się mylicie. Największe firmy technologiczne zatrudniają zastępy neurobiologów, psychologów, socjologów czy neurolingwistów i inwestują we własne badania naukowe nad zachowaniami użytkowników.
Najwyższy czas zacząć mówić o cyfrowym personalizmie: w centrum nowych technologii ma znaleźć się człowiek, a nie maszyna czy biznes
Dzięki temu internetowe algorytmy zbierają o nas wszystkie możliwe informacje na podstawie naszych zachowań w sieci, łączą je z wiedzą o naturze człowieka, a następnie sprytnie żonglują nimi, aby zatrzymywać nas w sieci jak najdłużej. Na każdym kroku składają nam ofertę zaspokojenia wielu najbardziej pierwotnych potrzeb, jak choćby potrzeba akceptacji, uznania, samorealizacji, bycia dostrzeżonym czy bycia częścią grupy. Wszystko po to, aby zdobyć naszą uwagę, która w sieci jest najcenniejszą walutą. Im dłużej przebywamy w jakimś serwisie czy aplikacji, tym więcej reklam możemy zobaczyć, więcej produktów kupić i więcej przekonań można nam wpoić.
Oczywiście człowiek od zawsze walczył o uwagę innych. Jest ona wpisana w naszą naturę. Chcemy, żeby nasze działania znalazły swoich odbiorców, bez względu na to, czy mówimy o sztuce czy o wytworach naszej pracy zawodowej. Nie ma też niczego dziwnego w tym, że w internecie płacimy swoją uwagą za coś, co dostajemy za darmo lub że ktoś nas zachęca za pomocą reklamy do nabycia swojego produktu. Jednak nigdy wcześniej nie wykorzystywano w tym celu narzędzi, wobec których odbiorca byłby tak bezbronny jak w erze cyfryzacji.
Branża za to nie odpowiada?
Wielkie firmy technologiczne – skoncentrowane wyłącznie na pozyskiwaniu naszej uwagi, aby można nam było wyświetlić więcej reklam i sprzedać więcej produktów – nie podejmują realnych działań na rzecz bezpieczeństwa swoich użytkowników. Środowisko branżowe w Polsce i na świecie skupia się na tym, kto ma pozyskał więcej użytkowników i osiągnął wyższe zyski.
A że taki Facebook nie zrobił nic, aby zablokować na swojej platformie nawoływania do rzezi etnicznej w Mjanmie? A że na TikToku co i rusz falami rozlewają się filmiki zachęcające kolejnych użytkowników do nagrywania niebezpiecznych dla zdrowia zachowań, w efekcie czego niektóre dzieci straciły nawet życie? Zdaniem branży nowych technologii to już nie jest odpowiedzialność właścicieli takich platform, lecz użytkowników, którzy nie umieją z nich właściwie korzystać.
Istnieje szereg przepisów teoretycznie określających obowiązki firm technologicznych i wykorzystujących technologie w działaniu. Przykładem jest ogłoszony w lipcu przez Parlament Europejski Akt Usług Cyfrowych (DSA, Digital Services Act). Pracowano nad nim wiele lat. W tym czasie wybuchały kolejne afery ujawniające naruszenia ze strony firm big tech, jak choćby wykorzystywanie przez algorytmy danych wrażliwych do tego, by pokazywać nam treści podsycające nasze lęki i następnie serwować nam reklamy sposobów na ich rozwiązanie. Czyż nie sprytne?
W czasie prac nad DSA równolegle toczyła się debata publiczna o możliwych rozwiązaniach. Wśród nich pojawił się pomysł dania użytkownikom wyboru, z jakiego algorytmu będą korzystali. Byłaby to rewolucyjna zmiana dająca rzeczywistą korzyść użytkownikom. Wchodząc na przykład na Facebooka, wybieralibyśmy, czy chcemy, aby treści serwował nam algorytm właściciela, czyli firmy Meta, czy inny, który na przykład nie korzysta z danych wrażliwych i nie śledzi naszych działań.
Pomysł okazał sie jednak zbyt rewolucyjny, a lobby big tech zbyt skuteczne. W efekcie otrzymaliśmy obły, niekonkretny akt, który owszem, zaostrza niektóre przepisy, ale… w sposób nieprecyzyjny. Kuriozalnym przykładem jest zapis dotyczący niekierowania do osób małoletnich reklam na podstawie śledzenia ich zachowania. Jak portal ma mieć pewność, że ma do czynienia z nie-dzieckiem? Otóż DSA mówi, że portal musi mieć „dostateczną pewność” („reasonable certainty”), że odbiorca to osoba niepełnoletnia. Jak myślicie, czy zaznaczenie przez ośmiolatkę podczas rejestracji, że ma lat 15, jest dostateczną pewnością? Z punktu widzenia technologii: tak.
Mamy więc do czynienia z sytuacją, w której działań globalnego biznesu – dotyczących absolutnie każdego z nas i mających wpływ na zdrowie fizyczne, psychiczne i społeczne – nie obowiązuje żadna społeczna odpowiedzialność. I chociaż szkoły i organizacje pozarządowe od lat dokładają starań, by edukować obywateli na temat bezpiecznego korzystania z nowych technologii, to bez odpowiedzialnej postawy ich twórców i współtwórców nie mamy szans na uniknięcie negatywnych konsekwencji nadużywania urządzeń ekranowych. I nie zmieni tego nawet ulotka ostrzegawcza dodawana do każdego telefonu czy komputera.
Na poziomie zachowań samych użytkowników także istnieją przepisy prawne regulujące szereg kwestii. Nasze dobra osobiste w sieci chronią te same artykuły kodeksu cywilnego, które dotyczą pozostałych sfer życia. Pozytywnym przykładem jest kwestia stalkingu – jeszcze kilka lat temu ofiary doświadczające tego typu nękania przez internet miały trudności, by przekonać policję do działania. Dzisiaj tego typu zgłoszenia nie są już ignorowane i traktowane z pełną powagą.
Inaczej rzecz się ma z prawem do prywatności dzieci, które jest tematem na osobny obszerny tekst. Sygnalizuję jedynie, że rodzice umieszczający zdjęcia dzieci w internecie jako argumentu używają przysługującego im prawa do dysponowania wizerunkiem dziecka. Nie jest to jednak jedyny zapis prawny odnoszący się do tego. Kodeks rodzinny mówi, że prawny opiekun dziecka może dysponować jego prawami jedynie w granicach, które nie przynoszą dziecku szkody.
Czy odbieranie dziecku prawa do opowiedzenia własnej historii poprzez upublicznianie jego wizerunku od najmłodszych lat jest przekroczeniem tych granic czy nie? Czy świat zmienił się już tak bardzo, że musimy zaakceptować przesunięcie granic? Pozostawiam was z tym pytaniem, a my idziemy dalej.
Jesteśmy cyfrowymi obywatelami
To, że nie możemy mówić o przyjaznej i bezpiecznej przestrzeni online, wynika więc nie tyle z braku praw, ile z ich nieegzekwowania. Jedni pomijają je celowo, inni – nie są w ogóle ich świadomi. U podstaw leży błędne przekonanie, że przestrzeń internetu rządzić się ma innymi prawami, w centrum których znajduje się innowacja, a nie człowiek.
Szansę zmiany daje cyfrowe obywatelstwo. Aby zrozumieć jego ideę, warto wyjść od prawnej definicji obywatelstwa jako takiego, która mówi o przynależności obywatela do danego państwa, związku z jego instytucjami oraz o postawie obywatelskości, którą cechuje świadomość i odpowiedzialność. Podobnie jak nie mamy wpływu na to, jakie obywatelstwo nabywamy poprzez urodzenie się w takiej a nie innej rodzinie czy kraju, tak też – czy nam się to podoba, czy nie – włączeni jesteśmy dzisiaj w globalne społeczeństwo informacyjne.
Z tego właśnie faktu wynika cyfrowe obywatelstwo. Jest to związek łączący użytkowników i twórców świata cyfrowego oraz wynikająca z niego postawa świadomego i odpowiedzialnego tworzenia i używania nowych technologii z korzyścią dla siebie i społeczeństwa.
W praktyce oznacza to, że do tworzenia przyjaznej przestrzeni wirtualnej niezbędna jest odpowiedzialna postawa i działania zarówno jej użytkowników, jak i twórców. Dla pierwszej grupy oznacza to, że do zdrowego funkcjonowania we współczesnym świecie człowiek potrzebuje uczyć się o tym, jaki wpływ na ludzi wywierają nowe technologie, znać związane z nimi prawa i obowiązki oraz posiadać umiejętności pozwalające na zachowanie higieny cyfrowej, czyli używanie urządzeń ekranowych w sposób sprzyjający zdrowiu.
W naszej edukacji, zwykłych zjadaczy internetu, główną rolę odgrywają szkoły i miejsca pracy, które stanowią fundamentalną część naszego życia i podstawowe miejsce treningu społecznego. W szkołach cyfrowe obywatelstwo powinno być nauczane nie osobno, lecz zostać włączone w program lekcji wychowawczych oraz pozostałych przedmiotów. W ten sposób jesteśmy w stanie ukazać nowe technologie jako naturalny element środowiska życia współczesnego człowieka, które po prostu trzeba znać.
Pracodawcy powinni natomiast włączać higienę cyfrową w kulturę organizacji. Nadużywanie urządzeń ekranowych w pracy daje pole do wielu nadużyć, m.in. wydłużania czasu pracy czy braku granic w komunikowaniu się pracodawcy z pracownikami i pracowników między sobą. W efekcie prowadzi to do przemęczenia ekranowego, spadku kompetencji poznawczych, problemów w relacjach, a w niektórych przypadkach także do wypalenia zawodowego. Z tej perspektywy higiena cyfrowa jest dziś nieodzownym elementem odpowiedzialnej kultury pracy i dbania o kondycję psychofizyczną pracowników.
Zmiana jest możliwa
Dla firm i innych podmiotów tworzących nowe technologie lub wykorzystujących je w swojej działalności cyfrowe obywatelstwo oznacza obowiązek odpowiedzialnego i etycznego kształtowania przestrzeni wirtualnej. W tym celu konieczne jest wprowadzenie humanizmu do świata nowych technologii i upodmiotowienie w nim człowieka.
Młodzi nie dzielą świata na realny i wirtualny. I mają rację, bo w każdym z nich przysługują nam te same prawa. Dlatego najwyższy czas zacząć mówić o cyfrowym personalizmie: w centrum nowych technologii ma znaleźć się człowiek, a nie maszyna czy biznes. W przeciwnym razie rozwój przestaje służyć ludzkości, a jedynie zaspokaja chciwość wąskiej grupy czerpiącej z tego zysk.
Upodmiotowienie człowieka w świecie cyfrowym wymaga przeniesienia debaty o rozwoju nowych technologii z poziomu skoncentrowanego na narzędziach i statystykach, w którym dominują prymitywne przechwalania rodem z piaskownicy, kto ma większego jednorożca, na poziom ideowy: „W jaki sposób dane rozwiązanie przysługuje się społeczeństwu?”. Postulat ten wbrew pozorom nie jest utopijny.
Dekadę temu przemysł odzieżowy nie spodziewał się, że konsumenci zaczną cenić ekologiczne opakowania, sprawdzać składy na metkach i potępiać produkcję opartą o wyzysk w krajach najbiedniejszych. Kiedyś na produktach nie trzeba było umieszczać ich składów, a prawo zobowiązujące do tego producentów wydawało się prawdziwą rewolucją. Czy zabiło przemysł spożywczy lub kosmetyczny? Jak widać, nie. Czy przyczyniło się do ochrony zdrowia konsumentów? Jak najbardziej.
Dlatego poza zmianami systemowymi, które powoli mielą się w instytucjach krajowych i międzynarodowych, potrzebujemy pozytywnej presji użytkowników internetu wobec jego twórców i współtwórców – reklamodawców, firm operujących w internecie, influencerów.
Wierzę, że szeroko rozumianą branżę nowych technologii stać na społeczną odpowiedzialność biznesu, która będzie nie tylko listkiem figowym, lecz konkretnym, etycznym budowaniem produktów, prowadzeniem uczciwej komunikacji i podejmowaniem działań na rzecz dobra wspólnego. Aby tego wszystkiego dokonać, potrzebujemy uświadomić sobie, że mamy cyfrowe obywatelstwo. I zacząć z niego korzystać.
Przeczytaj także: Cyfrowy dekalog
Bardzo wazny tekst. Polecam w tym miejscu ksiazke Daniela Dziewita „Homo enter”, poglebiajaca ten problem.