Zima 2024, nr 4

Zamów

Nie ma „narcyzów”, są osoby

Fot. Ted Erski / Pixabay

Nie chcę żyć w świecie, który mówienie o kimkolwiek sprowadza do jego deficytów.

„Nie ma anorektyczek, schizofreników i Downów. Są OSOBY, które chorują i cierpią. A oprócz tego marzą, kochają i żyją. Jako osoby znaczą oni o wiele więcej niż diagnoza, jaką im postawiono” – napisałam kiedyś na profilu społecznościowym współprowadzonej przeze mnie Fundacji Składak. Ten fragment tekstu spotkał się wówczas z bardzo pozytywnym odbiorem.

Nastrój wśród komentujących szybko uległ zmianie, kiedy do puli wyrazów dorzuciłam „narcyza” i „toksyka”. Moje działanie wywołało wówczas spory sprzeciw, którego główną tezą był argument, że „niczego nie rozumiem”.

Obraz świata – obraz(a) osoby?

Gdyby spróbować opowiedzieć o tym, co jednak rozumiem, kluczowym hasłem stałby się szacunek – do słowa i do człowieka.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Do rozwinięcia pierwszego kontekstu potrzebna mi będzie krótka wycieczka do świata językoznawczego. Istnieją bowiem teorie (jedną z głównych jest tzw. hipoteza Sapira-Whorfa), według których język nie tylko odzwierciedla obraz świata, jaki ma jego użytkownik, ale również ten obraz kształtuje. Innymi słowy – nie tylko mówimy tak, jak myślimy, ale również myślimy tak, jak mówimy. Teoria ta w językoznawstwie nazywa się relatywizmem językowym.

Badacze skłaniający się ku tego rodzaju hipotezom przywołują liczne przykłady: zaczynając od tego, jak obecność lub nieobecność nazw kolorów w języku ojczystym wpływa na ich dostrzeganie i rozróżnianie, przez fakt, iż sposób na określanie położenia obiektu w przestrzeni w języku narodowym może skutkować różną percepcją procesu starzenia się, aż po większą tendencję do osądu wśród użytkowników języków, w których częściej stosuje się stronę czynną (Anna zbiła okno) niż stronę bierną (Okno zostało zbite).

Przyjęcie wszystkich założeń relatywizmu językowego w skrajnej postaci mogłoby powodować sporo problemów – jeśli wyłącznie język kształtowałby percepcję, użytkownicy dwóch różnych języków nie mieliby prawa w ogóle się dogadać, co zdaje się przeczyć obserwacjom. Nie da się jednak ukryć, że sposób postrzegania rzeczywistości jest przynajmniej po części zależny od tego, jak się o niej mówi.

Z perspektywy filolożki-psychoterapeutki myślę, że jest w tym spora mądrość. Nie mam wprawdzie w gabinecie do czynienia ze zbyt wieloma różnymi językami narodowymi, a mimo to każdy z pacjentów posługuje się swoim własnym, odrębnym sposobem mówienia i myślenia. Każdy ma, na przykład, inną ramę semantyczną dotyczącą wyrazu „ja” – często sieć znaczeń powiązanych z „ja” okazuje się zawierać wiele określeń pejoratywnych, umniejszających czy wręcz upokarzających.

Osoba, która przychodzi do gabinetu z przekonaniem, że „była w związku z narcyzem”, często bardzo długo dochodzi do prawdy, że terapia jest po to, aby zmienić ją, a nie partnera

Agata Kulczycka

Udostępnij tekst

Jedną z pierwszych kwestii, którymi udaje nam się z pacjentem w gabinecie zająć (a zarazem rzeczą szybko dla pacjenta dostępną), jest właśnie jego język – sposób mówienia o sobie, o innych, o świecie. To czas, w którym wiele „muszę” zastąpionych zostaje przez „decyduję”, w miejsce „jestem beznadziejny” wskakuje „popełniłem błąd”, a człowiek „nienormalny” staje się człowiekiem „przeżywającym coś trudnego”. Obserwuję często, że kiedy pacjent, który – choć początkowo bywa to sprzeczne z jego emocjami – zaczyna uważać na język, którym mówi, po czasie zmienia się też jego myślenie o sobie.

Myśli z zakresu badań, teorii czy intuicji językoznawczych wracają do mnie zawsze, kiedy słyszę lub czytam o „narcyzach” i „toksykach”. Stosowanie tego typu wyrażeń kieruje bowiem moje myślenie nie tyle na człowieka, ile na „diagnozę”, jaką mu postawiono lub „problemy”, które reprezentuje. Złożoność człowieczeństwa i godność osoby są w tych określeniach sprowadzone jedynie do zestawu niepasujących mi cech – człowiek przestaje w jakikolwiek sposób wykraczać ponad to, co jest z nim „nie tak”.

Jeśli przyjąć niektóre z założeń relatywizmu językowego, okazuje się, że taki sposób mówienia nie tylko wyraża styl myślenia o człowieku, ale też podtrzymuje go i kształtuje zarówno na poziomie indywidualnym, jak i wspólnotowym. Pop-psychologia, oferując nam „7 sposobów na rozmowy z narcyzem”, a także powtarzanie czy powielanie przez konsumenta proponowanych przez nią pojęć, zdaje się ostatecznie zubażać antropologię.

Krok po kroku, nie tylko na poziomie mówienia, ale też poznawania, zaczyna w tkanym w ten sposób obrazie świata brakować osoby. Coraz wyraźniejszy staje się za to problem, który ona reprezentuje. Czy to nas – społecznie – uzdrawia? Nie wiem. Nie znam takich badań. Wiem jednak, że nie spotkałam człowieka, który czerpałby motywację do pracy nad sobą z pozbawionych szacunku komentarzy innych ludzi. I że sama chyba nie chcę żyć w świecie, który mówienie o mnie sprowadzi do moich deficytów.

Zupełnie osobną kwestią pozostaje natomiast pytanie, czy w danej sytuacji określenie „narcyz” w ogóle odnosi się do osoby cierpiącej na narcystyczne zaburzenie osobowości. Tutaj również czekają nas schody.

Szkoda słów

Mam wrażenie, że wyraz „narcyz” – oprócz tego, że pełni funkcję „odczłowieczającą” – wpadł do koszyka pojęć takich jak „przemoc”, „trauma”, „depresja”, „trigger”. Pojęć, które są w języku szalenie potrzebne, które wciąż nie osadziły się wystarczająco w świadomości społecznej, a jednocześnie już zaczęły tracić swoje znaczenie.

Posłużę się przykładem sprzed kilku tygodni. Na jednym z profili w mediach społecznościowych byłam świadkiem sytuacji, w której użytkowniczka łamała obowiązujące tam zasady. Pomimo dwukrotnego zwrócenia jej uwagi przez gospodynię profilu i ostrzeżenia, że takie zachowanie zakończy się zablokowaniem, osoba ta nie dość, że nie zmieniła swojego zachowania, to na dodatek wyraziła sprzeciw wobec osoby prowadzącej profil. „Ja sobie nie dam zamknąć ust! To, co robisz, to zwykła przemoc!” – napisała. „No… nie” – pomyślałam. To nie przemoc. To konsekwentne stawianie granic.

Z jednej strony w mojej pracy wciąż jeszcze obserwuję, że zjawiska takie jak wspomniana przemoc, trauma czy depresja są nadal nie-do-nazywane. To pojęcia, na które – w adekwatnych sytuacjach – wciąż wpadamy zbyt późno, które wciąż bywają wstydliwe czy szokujące.

Z drugiej strony jednak słowa te funkcjonują jednocześnie w języku jak zapychacze zdań. „Ale mam deprechę!”, „On mnie triggeruje!”, „Mam jakąś traumę”, „Ale schiza!” – to sformułowania wypowiadane z dużą łatwością również w kontekście spraw, które z traumą czy depresją nie mają wiele wspólnego. Słowo „przemoc” używane bywa do zamknięcia ust ludziom, którzy próbują postawić granicę. „Narcyzem” staje się każdy (wyolbrzymiam), z kim relacja robi się nieprzyjemna.

Naiwnością byłoby, rzecz jasna, sądzić, że język przestanie się zmieniać (a słowa przestaną tracić pierwotne znaczenie). Procesy podobne do opisywanych przeze mnie tutaj zaobserwować można choćby w kontekście wyrazów takich jak „debil” czy „idiota” – były one przecież kiedyś wyrażeniami klinicznymi. Fakt, że zmiana językowa jest nieuchronna, nie zwalnia mnie jednak z obowiązku uważności i szacunku – zarówno do tego, o kim mówię, jak i do słowa, które wypowiadam.

„Szkoda słów / one już nie znaczą nic / Jeśli mogą wszystkim być / ciszę chcesz zapchać czymś” – śpiewali Poluzjanci. Rzeczywiście. Szkoda mi słów, tak często nadużywanych, a tak potrzebnych w swoich właściwych sensach. Słów, których już jest za dużo, choć przecież wciąż ciągle za mało.

Diagnosta bez uprawnień

Kolejną kwestią niezaprzeczalnie wymagającą w tym kontekście poruszenia jest sama osoba diagnozująca. Często bowiem okazuje się, że diagnoza – szczególnie ta dotycząca drugiego człowieka – jest zupełnie nieuprawniona.

Sytuacja najprostsza do wyobrażenia? Moment, w którym diagnozy dokonuje osoba zupełnie do tego nieprzygotowana – na przykład partner czy współpracownik „narcyza” i „toksyka”. Nie jest to jednak jedyny rodzaj diagnozy nieuprawnionej.

Nadajmy odrobinę kontekstu przywołanej wcześniej sytuacji z mediów społecznościowych. Osobą zablokowaną (i nazywającą takie postawienie granicy przemocą) była użytkowniczka przedstawiająca się jako psycholog. Zachowanie, na które nie zgadzała się gospodyni profilu, polegało na upartym diagnozowaniu przez panią psycholog depresji u abp. Adriana Galbasa na podstawie fragmentu jego kazania. Użytkowniczka twierdziła, że prowadzi w ten sposób „działania psychoedukacyjne”.

Gospodyni profilu pokazywała, że taka diagnoza jest przynajmniej z kilku względów nieetyczna – po pierwsze, zainteresowany o nią nie poprosił; po drugie, dokonywana była publicznie; po trzecie – kazanie naprawdę nie dostarczało wystarczającej ilości danych do jej postawienia. Obserwując tę wymianę zdań, pomyślałam dodatkowo, że zupełnie sprzeczne z szacunkiem do osoby wydaje mi się użycie jej w „celach psychoedukacyjnych”.

Ta sytuacja pokazuje mi, że zarówno za nadużycia pojęć, jak i za spłycanie ludzkiej wielowymiarowości, odpowiedzialni są nie tylko „oni” – osoby nieposiadające adekwatnej wiedzy psychologicznej czy twórcy klikalnych materiałów oferujących łatwe sposoby na związek z „toksykiem”. Odpowiedzialność leży w równej mierze po stronie naszej – profesjonalistów – którzy nie raz, nie dwa, tak bardzo zachwyciliśmy się naszą wiedzą i misją, że zapomnieliśmy, komu mają one służyć.

Mission failed successfully

Jeden z lepszych komunikatów, jakie wyświetliły się kiedykolwiek na ekranie mojego komputera, to: „Mission failed successfuly” (misja nie powiodła się pomyślnie). Rzeczywiście jednak społeczne traktowanie ludzi i słów bez wystarczającego szacunku dla ich głębi wydaje się być cegiełką dołożoną do ewentualnej terapeutycznej porażki.

Pierwsze trudności spotykają terapeutę w pracy z „diagnozującym”. Osoba, która przychodzi do gabinetu z przekonaniem, że „była w związku z narcyzem”, często bardzo długo dochodzi do prawdy, że terapia jest po to, aby zmienić ją, a nie partnera. Przyklejenie drugiej stronie etykiety (nawet jeśli rzeczywiście stosowała przemoc – odniosę się do tego w dalszej części tekstu) sprawia, że o wiele łatwiej odwrócić się od samego siebie.

Od kiedy „moda na narcyzm” stała się wszechobecna, trudniej przychodzi mi zacząć rozmawiać z pacjentem o jego cechach narcystycznych. O cechach, które ma przecież każdy człowiek

Agata Kulczycka

Udostępnij tekst

Niezależnie od tego, czy pacjent rzeczywiście był w związku z osobą z narcystycznym zaburzeniem osobowości, czy nie, terapia prowadzić powinna do zadania pytań samemu sobie: „Co sprawiło, że znalazłam/znalazłem się w tym związku? Co mnie w nim trzymało? Jakie deficyty wypełniła we mnie druga osoba i jak mogę zaopiekować się nimi inaczej?”. Partner – choćby był niezwykle trudny – nie może stać się podmiotem (i przedmiotem) terapii pacjenta. Etykieta zdecydowanie ten proces utrudnia.

Kolejne trudności pojawiają się w relacji terapeutycznej z człowiekiem bezpodstawnie „zdiagnozowanym”. Wielu pacjentów, którzy uczą się na terapii wyraźnie komunikować swoje granice i stawać w ich obronie, słyszy od otoczenia zarzuty o agresji, przemocy, narcyzmie czy „toksyczności”. Kiedy człowiek nie ufa sam sobie, określenia tego rodzaju są w stanie skutecznie – przynajmniej na jakiś czas – wytrącić go z drogi ku zdrowieniu.

Pozostają jeszcze terapeutyczne trudności ze zdiagnozowanym – tym razem bez cudzysłowu. Ze zdziwieniem odkrywam bowiem, że od kiedy „moda na narcyzm” stała się wszechobecna, trudniej przychodzi mi zacząć rozmawiać z pacjentem o jego cechach narcystycznych. O cechach, które przecież ma każdy człowiek. Słowo to – i tak już negatywnie nacechowane kulturowo (swoją drogą, od dawna zastanawiam się, czy dobrym pomysłem było użycie w klasyfikacji chorób wyrazu z tak negatywnymi konotacjami), zostało w ostatnich latach napompowane do takich rozmiarów, że natychmiast aktywuje w pacjencie serię dodatkowych mechanizmów obronnych.

W ten sposób terapia – często bardzo trudna – staje się jeszcze trudniejsza. A narcystyczne zaburzenia osobowości – jak świetnie opisała to w swoim tekście Magdalena Fijołek – wiążą się przecież z ogromem cierpienia.

Zasłużyć, otrzymać

Czy każdy zasługuje na personalistyczne potraktowanie? Reakcje na mój przywołany wpis wskazywałyby, że według społeczeństwa PRAWIE każdy. Prawie każdy, z wyjątkiem „narcyzów” i „toksyków”.

Spróbuję więc do takiego ujęcia sprawy przyłożyć jeszcze soczewkę ewangeliczną. Bardzo lubię czytać o momencie powołania ewangelisty Mateusza. Jakiś czas temu, porównując trzy opisy tego wydarzenia w Ewangeliach synoptycznych, odkryłam jednak rzecz absolutnie zachwycającą. Św. Marek napisze o tej sytuacji: „A przechodząc, ujrzał Lewiego, syna Alfeusza”. Łukasz zanotuje: „Potem wyszedł i zobaczył celnika, imieniem Lewi”. Ewangeliści podkreślają w tej scenie powołanie „celnika – Lewiego”. Co ważne, imię „Lewi” przetłumaczyć można jako „przywiązany”.

Trzeci z ewangelistów widzi tę sprawę trochę inaczej. Zapisuje bowiem: „Odchodząc stamtąd, Jezus ujrzał człowieka imieniem Mateusz”. Nie celnika – człowieka. Nie „przywiązanego”, ale Mateusza – „dar Boga”.

Porusza mnie fakt, iż ewangelistą, który zapisał ten tekst inaczej niż pozostali, jest… sam Mateusz. To on najlepiej wie, z czego wyniknęła jego decyzja o nagłym porzuceniu wszystkiego i pójściu za Jezusem. Tylko on wie, jak to jest być dostrzeżonym jako człowiek – dar Boga – w świecie, który widzi cię jako celnika – przywiązanego.

Czy Mateusz zasłużył na personalizm? Pewnie nie – w końcu był wielkim grzesznikiem, trudniącym się hańbiącą pracą. Ale jednak… czy na personalizm nie zasłużył dla niego Ten, który stworzył go, a potem odkupił?

Ostatecznie jasne jest przecież, że „narcyzem” i „toksykiem” najczęściej nie nazywa się ludzi, którzy zachowują się absolutnie poprawnie. Bardzo często etykiety te przyklejane są do osób rzeczywiście postępujących egoistycznie czy wręcz przemocowo. Wówczas jednak – przynajmniej dla chrześcijanina – pretekst do osobowego podejścia do człowieka czerpać można nie tyle z relacji z nim samym, ile z nieograniczonej miłości, jaką ukochał go Bóg.

Chciałabym, aby na koniec tego tekstu wybrzmiała tu jeszcze jedna kwestia. Po pierwsze, moje podkreślenie, że osoby najpierw są osobami, a słowa potrzebują zachować swoje znaczenie, nie oznacza bynajmniej, że chciałabym rozmywać odpowiedzialność sprawców rzeczywistej przemocy i zanegować faktyczne traumy. Tam, gdzie dzieje się krzywda, należy ją nazwać, zapobiegać jej i leczyć skutki.

Po drugie, okrucieństwem byłoby wymaganie od osób, które rzeczywiście doświadczyły w relacji przemocy, żeby patrzyły na swoich oprawców tak, jak Jezus spojrzał na człowieka-Mateusza. Zdaję sobie sprawę, że pewnego rodzaju „odczłowieczenie”, sprowadzenie myślenia o sprawcy do myślenia o jego czynach, jest na pewnych etapach wychodzenia z krzywdy konieczne, aby być w stanie zło nazwać złem i stopniowo wyplątać się z sieci manipulacji. Prawdą jednak pozostaje, że poza osobami znajdującymi się w takich sytuacjach istnieje spora część społeczeństwa, która nie jest właśnie w sercu takiego doświadczenia. To do nich – do nas – piszę ten tekst.

Stwarzać lepszy świat

Jednym z językoznawczych powodów, przekonujących mnie, że człowiek stworzony został na obraz i podobieństwo Boga, jest istnienie w naszym języku tzw. wyrażeń performatywnych. To takie zdania, które nie tylko opisują rzeczywistość, ale ją tworzą. Wypowiedzenie ich powoduje konkretne działanie lub zmianę stanu rzeczy, np. „obiecuję”, „zapraszam”, „wyrokiem sądu skazuję”… Od dawna myślę, że ten aspekt języka pochodzi w nas od Słowa, którym Bóg stworzył wszystkich i wszystko.

Wesprzyj Więź

Dziś jednak uważam, że nie tylko ograniczona liczba aktów performatywnych wyraża naszą ludzką zdolność – przez podobieństwo do Boga – stwarzania świata. Każdy „narcyz” i „toksyk” tworzy jakiś świat, tak jak jakiś świat tworzy każda „osoba” i „człowiek”. Ten drugi świat znacznie różni się od pierwszego nawet wtedy, kiedy „osoba” czy „człowiek” faktycznie zmagają się z narcystycznym zaburzeniem osobowości.

Szacunek do osoby jest w tym podejściu fundamentem, a jednocześnie – dopiero początkiem. Jeśli bowiem słowo, które w sobie noszę, ma moc kształtowania rzeczywistości, to domaga się ono ode mnie szacunku samo w sobie. Oczywiście za nadużycie go – a przez to pozbawianie znaczeń – nie czeka mnie kara. Może się jednak okazać, że pewnego dnia obudzę się w świecie, w którym „depresja”, „przemoc”, „zaburzenie” czy „narcyzm” nie będą oznaczać już nic… bo od dawna oznaczają przecież prawie wszystko.

Przeczytaj też: Kozioł ofiarny, czyli potwór potworzony

Podziel się

10
1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.