„Kompletnie nieznany” to historia artysty o nieprzeciętnym talencie, który trafia do świata swoich idoli, po to, by ten świat unicestwić.
Tekst ukazał się 1 stycznia 2025 r. na Facebooku. Tytuł od redakcji Więź.pl
„Kompletnie nieznany” („Complete Unknown”) to film, mimo że tradycyjny formalnie, znakomity, nie tylko z racji rewelacyjnego aktorstwa Timothéego Chalameta, choć aktor ten przeszedł tu samego siebie, genialnie uosabiając Dylana, tworząc wiarogodny, pogłębiony portret psychologiczny tej niejednoznacznej postaci.
Bo o czym jest ten film? Biografia Boba Dylana w wersji Jamesa Mangolda to historia artysty o nieprzeciętnym talencie, który trafia do świata swoich idoli, po to, by ten świat, który go przygarnia i wynosi na piedestał, nie tyle opuścić, co unicestwić.
To opowieść o nieuniknionym momencie w życiu artysty, jakim jest symboliczne ojcobójstwo. A także rzecz o równie nieuniknionej dewaluacji artystycznych idei, które, jakkolwiek słuszne, ulegają z czasem petryfikacji i zamieniają się w formy (nie tylko duchowej) opresji.
Mangold ciekawie, bo nie bez ironii, odtwarza amerykańską scenę folkową początku lat 60., świat protest-songów i festiwali, na których słuchacze grzecznie siedzą przed sceną i uczestniczą w czymś, co jest nie tyle muzycznym wydarzeniem, ile manifestacją wspólnoty jedynie słusznych poglądów – walka o prawa związkowe i obywatelskie, walka z rasizmem, pacyfizm. Ten świat przygarnia Dylana, mianuje go swoim najgenialniejszym przedstawicielem, chce go stworzyć na obraz swój i swoje podobieństwo. Ojcem zostaje mu Pete Seeger, a matką, dublującą w roli kochanki, Joan Baez.
Jest scena w tym filmie, gdy Dylan, jeszcze przed debiutem, jedzie z Seegerem samochodem i obaj słuchają radia. Kiedy dobiega „Slippin’ and Slidin’”, Dylan wie, że to utwór z drugiej strony singla „Long Tall Sally” Little Richarda. Seeger nieco zdziwiony, że Dylan, złote dziecko folku, słucha wulgarnego rock-and-rolla, udziela mu lekcji tego, czym powinna być prawdziwa pieśń – „prawdziwa, czyli folkowa pieśń nie potrzebuje dodatków, typu perkusja czy gitara elektryczna”. I jest to chwila, kiedy wiadomo, że Seeger – w oczach Dylana, ale też naszych – stoi na straconej pozycji.
Gdy Bobem zaczyna opiekować się ciesząca się już statusem mega gwiazdy Baez, Dylan przyjmuje jej opiekę, korzysta z jej sławy, ale nie waha się powiedzieć, że muzyka, którą Baez tworzy, jest nazbyt gładka, stwierdza wręcz: „widać, że za bardzo się do niej przykładasz”. Nie mamy wątpliwości, że Dylan już jest gdzie indziej, i że ich duet to święto niekompatybilności.
Komicznie (bo „niekompatybilnie”) wypadają sceny, kiedy do Dylana grającego surowego bluesa z czarnym bluesmanem z Delty przysiada się Seeger i gra na banjo. Ale równie komicznie wypadają duety, w których szorstkiemu głosowi Dylana towarzyszy wypolerowany sopran Baez. Dylan z Baez mogą być kochankami, ale artystycznie nie należą do tego samego świata. Jedyny ich duet, który się broni, to wspólne wykonanie pieśni „It Ain’t Me Babe” – o tym, jak bardzo mają siebie dość: śpiewają od siebie, patrząc sobie w oczy z czymś, co jest wybuchową mieszanką miłości i nienawiści (genialna scena!).
„Kompletnie nieznany” nie sili się na faktograficzną akuratność – film odtwarza mit, a nie życiorys Dylana
Kiedy Dylan śpiewa na festiwalu folkowym w Newport „Czasy nadchodzą nowe” („The Times They Are A-Changin’”), dostaje frenetyczną owację słuchaczy, którzy utożsamiają się z politycznym przesłaniem pieśni, nie wiedzą jednak, że te „czasy nowe” oznaczają także inną – bo kulturową – rewolucję: koniec ich czasów, zmierzch ich folkowego świata i nadejście muzyki, która stanie się ponadnarodowym językiem młodego pokolenia – ostrzejszego, głośniejszego, brutalniejszego rocka.
Koncert, w którym Dylan po raz pierwszy wystąpił ze składem elektrycznym, zaczyna od pieśni: „Nie chcę już pracować na farmie Małgośki” („Maggie’s Farm”)– i znowu mało kto przeczuwa, że ta farma to świat Seegera i Baez, świat działaczy spod znaku praw obywatelskich, autorów i wykonawców protest songów. Przyszłość nie do nich należy, ale do Dylana, jakkolwiek sympatyzowalibyśmy ze szlachetnymi folkowcami, którzy go na własnej piersi próbowali hodować.
Dylan jest w tym filmie duchem czasów – stoi za nim wielka kulturowa przemiana, którą uosabia i której nic nie powstrzyma (nie bez powodu film kończy się w 1966 roku, kiedy Dylan i czasy nie tyle się rozchodzą, ile uniezależniają od siebie). Guthrie, któremu pod koniec filmu Bob oddaje kultową harmonijkę, umiera, a jego muzyka będzie eksponatem w muzeum, Seeger zostaje anachronicznym rycerzem szlachetnych idei, Baez zjawiskową wokalistką o krystalicznym głosie, którą świat jednak zostawił w tyle. Dylan wsiada na motocykl i odjeżdża.
„Kompletnie nieznany” nie sili się na faktograficzną akuratność – film odtwarza mit, a nie życiorys Dylana. Nie znajdziemy tu wielu ważnych w życiu artysty postaci, takich jak choćby Allen Ginsberg, nie pojawią się Beatlesi, choć będzie o nich mowa. Co ciekawe, znaczenie brytyjskiej inwazji dla przemian w muzyce i kulturze amerykańskiej, dobrze udokumentowane, jest tu ledwo zarysowane, bo kłóciłoby się z wizją Dylana, który od początku sam wie, dokąd zmierza.
Niektóre postaci, jak Suze Rotolo, partnerka życiowa Dylana, której Dylan niejedno zawdzięcza, przybierają w filmie fikcyjną tożsamość. Wydarzenia, takie jak elektryczny koncert w Newport, Mangold poddaje podrasowaniu, skompresowaniu i licznym przesunięciom („Judas!”). Ale o tym, że w przypadku Dylana fikcji nie da się oddzielić od faktów, wiemy nie od dziś (przypomniał o tym ostatnio choćby Martin Scorsese w swoim paradokumencie „Rolling Thunder Review”).
Przeczytaj też: Bob Dylan, pustka i Bóg