Ten rok uczył pokory papieża, biskupów, duchownych, wiernych i publicystów. Cokolwiek się przecież napisało, zwykle tydzień później pisać trzeba było suplement. Cokolwiek się oceniło, za tydzień jakiś detal zmieniał wymowę rzeczy.
Piekło perfekcjonisty: każdy, kto choć pobieżnie przegląda internet, musiał się spotkać z tym pojęciem i poczuć zmęczenie mózgu, rozpaczliwie próbującego poradzić sobie z drobną niedoskonałością, uwierającą bardziej niż kamyk w bucie. Niby jest dobrze, ale jednak nie jest.
O „piekle perfekcjonisty” myślę, kiedy próbuję nazwać sobie mijający rok w Kościele. Może lepiej byłoby mówić o dysharmonii? O dysharmonii, która nie tyle jest fałszem, co brakiem współbrzmienia, zbiorem dźwięków, które nie tworzą melodii?
Objawem tej dysharmonii okazuje się to, że na pytanie, czy to był dobry, czy zły rok dla Kościoła, najchętniej odpowiedziałabym: „Tak”.
Błogosławieństwa
Początek roku. Ukazuje się deklaracja „Fiducia supplicans”, świetny dokument, który omawia biblijne znaczenie błogosławieństw, ich teologiczno-pastoralne rozumienie. Dokument, w którym padają niezwykle ważne słowa, hamujące moralnych ekstremistów: o tym, że błogosławieństwo nie jest nagrodą dla doskonałych, ale wsparciem na drodze ku doskonałości.
„Kościół musi unikać opierania swojej praktyki duszpasterskiej na sztywności pewnych schematów doktrynalnych lub dyscyplinarnych, zwłaszcza gdy prowadzą one do «narcystycznego i autorytarnego elitaryzmu, gdzie zamiast ewangelizować, analizuje się i krytykuje innych i zamiast ułatwiać dostęp do łaski, traci się energię na kontrolowanie». Dlatego też, gdy ludzie zwracają się o błogosławieństwo, wyczerpująca analiza moralna nie powinna być warunkiem wstępnym jego udzielenia. Nie należy wymagać od nich uprzedniej doskonałości moralnej” – czytamy w deklaracji.
I choć dokument próbuje odróżniać sakrament małżeństwa od udzielania błogosławieństwa parom tej samej płci, znika to w dyskusji, która wokół „Fiducia supplicans” się rodzi. Zamiast pobudzać do błogosławienia – nie tylko par homoseksualnych, ale błogosławienia w ogóle – wybucha w Kościele kolejna wojenka o to, co papież rzekomo wprowadzać próbuje do Kościoła „tylnymi drzwiami”. Nad dokumentem nie ma rzeczowej dyskusji: są zachwyty i protesty w ciemno.
Deklaracja przyniosła dobre czy złe owoce? Tak.
Francuski skandal
Francja w tym roku zdecydowanie była pierwszą córą Kościoła. I znów nie wiadomo, jak o niej mówić: czy w superlatywach, czy z potępieniem. Ona sama też tego o sobie nie wie.
Przecież to tam w Wigilię Paschalną chrzest przyjęło aż dwanaście tysięcy dorosłych – olbrzymi zastęp ludzi, którzy powiedzieli Jezusowi „tak”, którzy odkryli Go w laickim kraju, którzy przeszli przez katechumenat, którzy postanowili zmienić swoje życie. Nie chcę tego zbytnio romantyzować i zdaję sobie sprawę z być może różnych motywów decyzji. Nie zmienia to faktu, że w miejscu, o którym myśleliśmy, że religijnie umarło, życie zdecydowanie jest. I to jest radość.
Ta sama Francja cztery miesiące później wywołała olbrzymi religijny skandal, poruszający cały świat, kiedy podczas ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich nawiązała do symboliki Ostatniej Wieczerzy. Niezależnie od wyjaśnień organizatorów, że ich zamysłem była uczta na Olimpie, a nie w Wieczerniku, pozostał jeśli nie gniew, to przynajmniej absmak.
Wiele kwestii synodalnych mnie cieszy. Jednocześnie jest we mnie niedosyt. Mam poczucie, że to może być kolejna idea dla wybranych
I znów kilka miesięcy później ta sama Francja sprosiła cały chrześcijański świat na wielkie uroczystości otwarcia po pamiętnym pożarze katedry Notre-Dame. I znów nie można się było po prostu i tylko zachwycać. Jedni widzieli bogactwo symboliki i geniusz człowieka, który katedrze przywrócił świetność. Inni mówili o politycznej demonstracji, kiczowatych ornatach, o świeckim spektaklu.
Czy Francja jest wierną najstarszą córą Kościoła, czy laicką uciekinierką z ramion Ojca? Tak.
Belgijskie upomnienie
Weźmy pielgrzymkę papieża Franciszka do Belgii. Wydarzyła się tam rzecz bez precedensu, acz mało zauważona. To papież sam upomniał się o to, że chce odwiedzić grób króla Belgów, zmarłego w 1993 roku Baudoiuna. W ostatniej chwili zmienił program wizyty i domagał się, by go tam zaprowadzić. A potem, nad grobem króla, upomniał Belgów, że starać się powinni o jego beatyfikację. Zwykle kierunek jest odwrotny: to diecezjom, krajom, zakonom zależy na beatyfikacji ich człowieka, a Watykan te prośby bada i rozpatruje. To nie po stronie papieża leży inicjatywa. Tym bardziej nie zdarzyło się bodaj, żeby papież upominał naród i Kościół, które o beatyfikację się nie starają.
Być może przemawia przeze mnie miłość do Baudouina i jego żony Fabioli, jestem ich cichą wielbicielką od lat. Ale to znów jest dla mnie przykład pewnej dysharmonii, błędu, który się wkradł do Matriksa. Wszystko powinno być inaczej, nie ta kolejność, nie ten porządek, nie według tych reguł mieliśmy grać.
Czy to dobrze, czy źle? Tak.
Angielska klęska
Zajrzyjmy do Anglii. Wprawdzie arcybiskup Canterbury nie jest katolikiem, tylko hierarchą Kościoła Anglii, jednak nadal łączy nas chrzest i wiara w jednego Jezusa.
Justin Welby nawrócił się jako student, ale duchownym został dopiero mając 36 lat. Wcześniej robił karierę w korporacji. Jego matka była prywatną sekretarką Winstona Churchilla. On sam miał ogromną wiedzę i zdolności negocjacyjne, niezwykle opowiadał również o swojej wierze. Nie martwił się nawet księżmi, którzy z odchodzili od Kościoła anglikańskiego do katolicyzmu: mówił, że ważne jest tylko to, czy są wiernymi uczniami Jezusa. Wydaje się – porządny człowiek.
Tenże człowiek złożył w tym roku rezygnację z urzędu arcybiskupa Canterbury po tym, jak opublikowany został raport wykazujący jego zaniedbania w sprawach nadużyć seksualnych. Przyznał się do tych zaniedbań i złożył urząd: chciałoby się, żeby inni hierarchowie brali z niego przykład. Ale też nie zrobił tego od razu, został przymuszony społecznym naciskiem.
Jest wzorem postępowania dla innych czy antywzorem? Tak.
Synodalna wątpliwość
I wreszcie synod o synodalności, który w tym roku się zakończył. Szumne zapowiedzi i poruszenie tych, którzy mieli nadzieję na zmiany. Niezwykle aktywny udział, ale tylko maleńkiej grupy katolików. Przygotowania do drugiej sesji, których niemal nie było – w Polsce nie słyszeliśmy o żadnym kroku od poprzedniego do tegorocznego października, o żadnych konsultacjach, które odbywać się miały w tym czasie. Grupy robocze zapisane na stronach watykańskich, co do których – niektórych – krążą pogłoski, że w praktyce nigdy nawet nie powstały. Dokumenty i wytyczne o prostocie języka, pisane językiem, który trudno było zrozumieć. Dokument końcowy, który wchodzi do magisterium papieża, ale nie jest zbiorem zasad, które trzeba wprowadzić, ale należy je wprowadzać (nie przesadzam, z całą miłością do papieża Franciszka i zgodą z ideą synodalności nie umiem odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób ten dokument obowiązuje / nie obowiązuje / co z nim zatem zrobić).
Wiele kwestii synodalnych mnie cieszy: i to, jak wyjaśniono samą synodalność, i to, jak wreszcie (wreszcie!) jasno postawiono w Kościele kwestię rozliczalności na każdym poziomie działania.
Jednocześnie jest we mnie niedosyt. Mam poczucie, że to może być kolejna idea dla wybranych. Że przecież nie oszukujmy się, za synodem nie poszedł tłum, synod go nie porwał. Czy w takim razie wydarzenie to ma szansę coś zmienić?
Czy synod okazał się sukcesem Franciszka, czy pokazał jego słabość? Tak.
Lekcje 2024
To tylko przykłady z Kościoła powszechnego. Na polskim gruncie można by je mnożyć: sprawy niejednoznaczne, z setkami przypisów, albo te, gdzie dobro i zło, zło i dobro mijają się o pół kroku.
Nie, nie jestem pesymistką. Wydaje mi się, że taki czas po prostu trzeba przejść. Że trudno, by wszystko w życiu było jednoznaczne, białe albo czarne, dobre albo złe. Trudno, żebyśmy natychmiast potrafili oceniać to, co się wydarzyło.
Dysharmonia – „piekło perfekcjonisty” – jakkolwiek to nazwać – uczy człowieka pokory. Ten rok w Kościele uczył pokory papieża, biskupów, duchownych, wiernych i publicystów. Cokolwiek się przecież napisało, zwykle tydzień później pisać trzeba było suplement. Cokolwiek się oceniło, za tydzień jakiś detal zmieniał wymowę rzeczy.
Pokora i dystans: to jest dla mnie lekcja, jaką odebrałam od 2004 roku od Kościoła powszechnego. To lekcja niezabierania głosu natychmiast i o wszystkim, bo po co, skoro za chwilę trzeba będzie to odwoływać. To lekcja nieunoszenia się gniewem w trzy sekundy, bo w piątej sekundzie z pewnością napłyną nowe informacje. To lekcja spokojnego czekania, jak to się skończy. Z nadzieją, że skończy się dobrze, bo przecież o nadziei jest 2025 rok.
Przeczytaj też: Ani słaby, ani wybitny. Rok 2024 w popkulturze