W swoim przemówieniu Karol Nawrocki podkreślał potrzebę powrotu do standardów cywilizacyjnych. Trudno za taki uznać włączanie instytucji publicznej do kampanii wyborczej.
W niedzielne popołudnie wyjaśniło się kto będzie kandydatem Prawa i Sprawiedliwości w zbliżających się wyborach prezydenckich. Formalnie oczywiście Karol Nawrocki, prezes IPN, został przedstawiony jako „kandydat obywatelski”, natomiast dla obserwatorów życia publicznego nie jest tajemnicą, że wybraną formułę można traktować wyłącznie w kategoriach chwytu marketingowego. Może ona mieć także wymiar czysto praktyczny.
Karol Nawrocki, zgodnie z ustawą o Instytucie Pamięci Narodowej, nie może być członkiem partii politycznej ani związku zawodowego. Co ciekawe, nie oznacza to wymogu apolityczności, który nigdzie expressis verbis zapisany nie jest. Start z ramienia partii mógłby być – wątłą co prawda – podstawą do kwestionowania legalności sprawowania funkcji prezesa.
Kwestia prezesury w IPN podnoszona jest zresztą od momentu, kiedy Nawrocki pojawił się w gronie potencjalnych kandydatów. Trzy tygodnie temu zapytany został przez Roberta Mazurka o to, czy prezydenckie ambicje nie powinny łączyć się z rezygnacją ze stanowiska prezesa instytucji. Zręcznie pominął ten temat, choć jednocześnie zasłonił się prezesurą w związku z pytaniem o stanowisko wobec planowanej ustawy o związkach partnerskich. We wspomnianym wywiadzie unikał polityczności, deklarując, że jeśli wystartuje, to jako kandydat tzw. obozu patriotycznego, a nie partii jako takiej, aby – podobnie jak formalnie prezes IPN – „reprezentować wszystkich Polaków”.
Stosowany unik – a jako osoba, która trenowała w swoim życiu boks, Nawrocki zna wagę uników – osłabić ma argument konfliktu interesów pomiędzy byciem partyjnym kandydatem na urząd prezydenta, a pełnieniem funkcji zarządczej w instytucji publicznej, która z założenia powinna być wolna od związków z polityką.
Sęk w tym, że krótko po ogłoszeniu kandydatury Nawrockiego na profilach Instytutu Pamięci Narodowej w mediach społecznościowych pojawił się długi wpis, któremu trudno przypisać wyłącznie cechy suchej informacji o zaistniałym fakcie. Stosowane tam chwyty retoryczne, akty strzeliste i przekaz są czysto kampanijne.
Jeśli instytucje publiczne staną się reprezentantami określonych środowisk politycznych, tylko część obywateli będzie je obdarzać szacunkiem
Dzień później post udostępniały także oddziały terenowe IPN i to pomimo tego, że pierwotny post spotkał się z mieszanymi uczuciami odbiorców. Obok wielu entuzjastycznych reakcji, pojawiły się też opinie krytyczne, wygłaszane nie tylko przez polityków, ale także zwykłych użytkowników. W istocie użycie mediów społecznościowych – bądź co bądź – instytucji publicznej wydaje się dużym nadużyciem, zwłaszcza w kontekście deklarowanej wielokrotnie na inauguracyjnym wiecu chęci zakończenia wojny polsko-polskiej.
Wspieranie jakiegokolwiek kandydata nie należy przecież do zadań statutowych IPN, nie jest przewidziane ustawą, a obowiązujące prawo wyborcze w swoim duchu zwraca uwagę na konieczność zachowania przez urzędy państwowe bezstronności w sytuacji wyborczej. Tymczasem prowadzący sociale Instytutu postanowili złamać tę niepisaną zasadę i wesprzeć konkretnego kandydata. Ten zaś formalnie nie zawiesił swojej prezesury na czas kampanii, ani nie zapowiedział chociażby udania się na urlop.
Choć sprawa wzbudziła chwilowe kontrowersje, w rzeczywistości szybko zeszła z głównego frontu zainteresowań. Szkoda, bo w moim przekonaniu rodzi daleko idące konsekwencje nie tylko dla kampanii, ale postrzegania państwa jako takiego. Instytucje państwowe – a taką jest IPN – stanowią coś, co w krajach anglosaskich nazywamy „state”. Ich zadania są znacznie szersze niż tylko wypełnianie funkcji administracyjnych. Można powiedzieć, że są wyrazicielem uniwersalnego charakteru państwa. Ich apolityczność służyć ma temu, by każdy obywatel, niezależnie od wyznawanego światopoglądu, mógł się z państwem identyfikować.
Dobrze rozumiana apolityczność nie powinna oczywiście oznaczać bierności czy wycofania z uczestnictwa w dyskursie publicznym. Instytucje istnieją przecież także po to, aby reprezentować obywateli, a czasem bronić ich interesów w dziedzinach, którymi ta instytucja się zajmuje. Instytucje publiczne pełnią więc ważną rolę w systemie kontroli władzy i ograniczaniu jej wszechwładności. Milcząca zgoda i pokora wobec rządzących de facto wypacza ich znaczenie. Czym innym jest jednak wchodzenie w dyskusje w interesie społecznym, a czym innym wspieranie konkretnego kandydata, za którym stoi konkretne ugrupowanie polityczne.
Dlaczego? Odpowiedzią na to pytanie jest jedno słowo: ZAUFANIE. Obywatel musi mieć zaufanie do instytucji publicznej, że ta, wypowiadając taką, a nie inną opinię, kieruje się wyłącznie dobrem państwa i jego mieszkańców, a nie interesem partykularnym jakiejkolwiek partii. Innymi słowy, że system polityczny ma charakter obywatelski, a nie patrymonialny, w którym instytucje są własnością prywatną stronnictw lub ugrupowań politycznych. Niestety w Polsce coraz częściej jesteśmy świadkami prywatyzowania instytucji, co pogłębia się wraz z polaryzacją sceny politycznej.
Nie dotyczy to zresztą wyłącznie kandydata Prawa i Sprawiedliwości. Podobne przykłady można było znaleźć w ostatniej samorządowej kampanii wyborczej, kiedy prezydenci miast – często związani z obecnie rządzącą tzw. koalicją demokratyczną – także wykorzystywali podległe im instytucje do celów kampanijnych. Tak było w przypadku łódzkiej kampanii Hanny Zdanowskiej, kiedy miejskie spółki publikowały na swoich mediach społecznościowych materiały ogłaszające start kandydatki oraz promujące – choć nie wprost – jej kandydaturę. Po wielu głosach krytyki z pomysłu się wycofano, a część instytucji usunęło swoje wcześniejsze wpisy.
Ogromną rolę w zwróceniu uwagi na ten proceder odegrały wówczas media oskarżane na co dzień o sprzyjanie szeroko rozumianemu obozowi liberalnemu. Swoje artykuły na ten temat opublikowała zarówno „Gazeta Wyborcza”, Onet, jak i TVN24. Czy na podobną reakcję mediów sprzyjających PiS można liczyć dzisiaj?
Angażowanie instytucji publicznych w kampanie wyborcze ma jeszcze dwie inne poważne konsekwencje. Po pierwsze: w kłopotliwej pozycji stawia pracowników tychże instytucji, którzy przecież – choć może się to wydawać dziwne kandydatowi – nie muszą wspierać go politycznie.
Jeśli instytucja, w której pracują, staje się stroną w kampanii, to czy w ramach ich obowiązków zawodowych będzie też popieranie kandydata, a może aktywna praca na jego rzecz? I druga kwestia: jak spoglądać mają na taką aktywność inne instytucje? Czy dziś współpraca z IPN, współorganizacja konferencji, udział w warsztatach czy panelach będzie traktowany jako element kampanii i poparcie dla Karola Nawrockiego czy nie? A czy odmowa udziału w takowych – w obawie przez ich upolitycznieniem – nie będzie też traktowana jako deklaracja polityczna?
Jeśli instytucje publiczne staną się reprezentantami określonych środowisk politycznych, to siłą rzeczy tylko część obywateli będzie je obdarzać szacunkiem. Pozostali czuć się będą obcy we własnym kraju, budując wobec niego rzeczywistość alternatywną. Coraz więcej osób – chcąc pozostać poza sporem – przestanie zaś w ogóle ufać państwu jako takiemu i zaczną wycofywać się wyłącznie w sferę prywatną.
Jest to prosta recepta na upadek państwa i woda na młyn dla tych, którzy widzą je wyłącznie jako zbiór indywidualności. Im bardziej instytucje publiczne będą deklarowały się jako więźniowie polityki, tym mniej traktowane będą jako potrzebne. Już dziś z kręgów pracowników IPN słychać kasandryczne wizje, że tak jasna deklaracja jest dla instytucji wyrokiem, który w przypadku spodziewanej klęski Karola Nawrockiego, niechybnie zostanie wykonany.
Polacy jak kania dżdżu potrzebują dziś przestrzeni wspólnoty. Z jednej strony, aby poczuć się znowu jako naród, z drugiej dla sprawnego funkcjonowania państwa. Włączenie instytucji publicznej, odpowiedzialnej za tak delikatną sferę i tak tożsamościowotwórczą jak historia, do kampanii wyborczej, z pewnością temu nie służy, a tym samym nie wpłynie na uspokojenie konfliktu polsko-polskiego, o którym tak marzy kandydat PiS na prezydenta. Chyba, że te uspokojenie ma po prostu oznaczać pacyfikację jednej ze stron, a sposobem na wspólnotę będzie przymuszenie innych do miłości argumentem siły.
Przeczytaj również: Niepodległość i sprawiedliwość dla wszystkich. Rząd Jędrzeja Moraczewskiego