Bobry wykonują żmudną robotę – nie czekając na urzędników, dofinansowanie i nie wystawiając rachunku.
Mieszka obok nas. Nie zawsze buduje żeremia i tamy – w dolinach dużych rzek kopie nory w brzegach. Bywa łatwym celem oskarżeń ze strony ludzi, którzy chcą w nim widzieć szkodnika. Bóbr: architekt, inżynier, a do tego największy gryzoń w naszym kraju.
O bobrach robi się głośniej, gdy pojawia się w Polsce wielka woda. Jest powódź, to szuka się winnych lub sprawców, na których łatwo zrzucić odpowiedzialność. Tak też było w tym roku, kiedy premier Donald Tusk oskarżył bobry i rozpętał wokół nich medialną burzę. Jedni się oburzali, inni zdawali się podzielać opinię o tym, że ten zwierzak jest problemem. Sprawa rozlała się poza kraj i rezonowała w innych europejskich mediach. Teraz, kiedy woda już opadła, sprawa znów przycichnie, a bóbr dalej będzie z nami. I bardzo dobrze, bo świadczy nam szereg usług, za które nie wystawia słonych rachunków.
Nowy „pałac” w moim mieście
Wiosną tego roku dowiedziałem się od znajomych, że nad niewielką rzeką w moim rodzinnym mieście – Białymstoku – powstało nowe żeremie. Można je porównać do pałacu, jak zrobił to Adam Robiński w tytule zbioru swoich reportaży poświęconych bohaterowi tego tekstu. Wróćmy jednak nad wspomnianą rzekę. Łatwiej zauważyć ją na mapie, gdzie zaznaczona została niebieską linią, niż wypatrzeć ją z krawędzi doliny. By ją dostrzec, trzeba podejść bliżej – do niewykoszonego paska wysokich traw, za którymi się ukrywa.
Rzeka jest niepozorna. Jak w wielu podobnych przypadkach, została wyprostowana, a jej dolina wydrenowana i osuszona. Można przekroczyć ją o suchej stopie, bez trudu przeskakując z jednego brzegu na drugi. Co znamienne, ów niewielki ciek znajduje się w części miasta nazywanej Bagnówką. Po bagnach nie ma tu już jednak śladu, poza jednym miejscem – tym, w którym pojawiły się bobry. Wybrały sobie na swój dom niewielką, okaleczoną przez regulację i meliorację dolinę rzeki. Wzniosły w jej górnym odcinku tamę i żeremie. Przystąpiły do tego, co dziś nazywa się renaturyzacją – przywracaniem dzikości tam, gdzie została utracona.
Żeremie, które zobaczyłem, wyglądały tak, jakby były położone na wyspie. Ta z kolei powstała na bobrowym stawie, spiętrzonym przez zbudowaną przez wodne gryzonie tamę. Dzięki pracy bobrów w ciągu kilku miesięcy nad rzekę wróciła woda, która nawet w upalny czerwcowy dzień nasącza grunt przylegający do stawu – ziemia pod moimi stopami przyjemnie wgniatała się podczas spaceru. Na podmokniętej łące pojawiły się storczyki, które rozpoczęły kwitnienie. Wokół pełzały małe żaby, które przyszły na świat w bobrowym stawie. Po jego tafli pływały już kaczki krzyżówki.
Wystarczyło kilka miesięcy wytężonej pracy, by bobrom udało się coś, co w świecie ludzi wiązałoby się ze żmudnym okresem uzyskiwania pozwoleń, przygotowywania dokumentacji, wreszcie kosztownej budowy i dalszego utrzymania, które również pochłania fundusze. A tu, nad małą rzeką, która właściwie sączy się, a nie płynie, bobry wykonały robotę, nie czekając na urzędników, dofinansowanie i nie wystawiając za swoją pracę rachunku.
Parę tygodni później poprowadziłem w tym miejscu terenowy wykład poświęcony bobrom. Jędrzej, mój kolega, który na co dzień stara się chronić rzeki Białostocczyzny i na społecznym forum upomina się o ich lepsze traktowanie, wziął ze sobą termometr budowlany. Na szutrowej drodze, na której zaczęliśmy spacer, temperatura nawierzchni sięgała ponad 30 stopni Celsjusza – a było dopiero wczesne przedpołudnie. Tymczasem tam, gdzie dolinę rzeki przekształciły bobry, temperatura powierzchni gruntu była niższa o 15 stopni. Z kolei tam, gdzie woda, nawet o ponad 20.
Dziś, w czasach, kiedy nie mamy śnieżnych zim, opady są nieregularne, temperatury potrafią być wysokie, wody już nic nie zatrzymuje – dopóki nie pojawi się bóbr
Oczywiście pomiar może nie był zbyt precyzyjny, ale nawet bez tego przyrządu mogliśmy poczuć różnicę. Warto wiedzieć, że oddziaływanie bobrowego stawu nie dotyczy wyłącznie zatrzymywania wody, w tym utrzymywania wyższego poziomu wód gruntowych, ale wpływa również na temperaturę powietrza i jego wilgotność. Dzieło bobrów jest jak lokalny klimatyzator. Jedna rodzina gryzoni wykonała kawał dobrej roboty i wykonuje ją dalej codziennie. Wzniesienie tamy nie zwalnia tego zwierzaka z dalszej pracy. Bóbr codziennie tamę naprawia, poprawia, rozbudowuje sieć kanałów. To jedno z najbardziej pracowitych zwierząt.
Po co nam bobrowe tamy?
Bóbr buduje swoje tamy, bo ich potrzebuje. Do tego celu najlepiej nadają się niewielkie cieki, których brzegi łatwo zaczopować tamą wznoszoną z mułu, żwiru, darni, patyków, gałęzi, a nawet kamieni. Woda spowolni swój bieg i będzie leniwie przesączać się przez tamę. Tamy są bobrom potrzebne tam, gdzie jest mało wody. Po pierwsze ukrywają w ten sposób wejścia do żeremia – zawsze musi być pod wodą. Po drugie: dzięki nim w sposób bezpieczny docierają do pokarmu i przemieszczają się po swoim terytorium.
Bóbr, chociaż jest zwierzęciem ziemnowodnym, schronienie znajduje w wodzie. I to w niej czuje się najpewniej w chwili zagrożenia, gdy przebywa poza swoją norą. Charakterystyczne plaśnięcie ogonem – które najczęściej słyszymy, kiedy zwierzak nas zauważy, a my jeszcze nie zorientowaliśmy się, że bóbr płynął obok nas – stanowi znak rozpoznawczy tego gatunku.
Jest to zresztą zwierzę stworzone do pływania. Wystarczy zobaczyć, jak ma ułożone oczy, uszy i nozdrza – wysoko, prawie w jednej linii, co ułatwia pływanie w dość znacznym zanurzeniu. Reszta ciała również pracuje na opinię świetnego wodniaka – wspomniany ogon, gęste futro, które bóbr cały czas pielęgnuje, aby nie straciło swoich izolujących właściwości, błona na tylnych łapach, kształt jego sylwetki. Wszystko to bobrowe supermoce.
Sama tama również ma niezwykłe właściwości: przede wszystkim spowalnia spływ wody, co na terenach górskich, w górnych odcinkach rzek, odgrywa kluczową rolę w niwelowaniu fali powodziowej w trakcie nawalnych opadów. Do tego oczyszcza wodę, filtrując to, co z niej wypływa. Bez przesady można stwierdzić, że woda jest czystsza po tym, jak zostanie oczyszczona przez taką tamę. Do tego bobrowy staw tworzy mikrosiedlisko, w którym swój azyl znajdują płazy, ryby i ptaki.
Co więcej – dzięki niej w okolicy pojawiają się nowe gatunki roślin. Do doliny małej, niepozornej rzeki wraca życie. Doktor Andrzej Czech w swojej najnowszej książce o bobrach pisze o 200 milionach metrów sześciennych wody retencjonowanych dziś przez polskie bobry. Do tego nawet trzy razy tyle wody dzięki tamom jest zatrzymywanych w gruntach wokół stawu. A to zwiększa bezpieczeństwo pożarowe na terenach leśnych.
Wydawać by się mogło, że skoro mamy z bobrów tyle korzyści, to w dobie globalnego ocieplenia będziemy przychylniej patrzeć na te zwierzęta. Okazuje się, że nie wszyscy zdają sobie sprawę, co mogą zyskać dzięki bobrom, czemu zresztą sprzyja indolencja decydentów i systemu wsparcia osób, które najczęściej upominają się o szkody z tytułu tego, że bóbr im coś zalał. W Polsce bowiem wciąż traktuje się to, co bóbr zalał, jako szkodę.
Tymczasem najczęściej do sytuacji konfliktowych na linii człowiek – bóbr dochodzi w dolinach zabranych rzekom, którym skonfiskowano ich mokradła. W miejscu, gdzie dawniej rzeka rozlewała się, a woda stała przez kilka miesięcy, dziś są rowy melioracyjne. Powstała sieć przypominających niewielkie cieki koryt, do których, jeśli jest w nich trochę wody, wprowadzają się bobry. To z kolei oznacza, że bóbr przywraca wodę do miejsc, gdzie była jeszcze parę dekad temu, odprowadzona w rezultacie prac melioracyjnych. Gros z nich było przeprowadzonych wcześniej, w ciągu poprzedniego stulecia, kiedy nikt nie myślał o scenariuszu klimatycznym, który dziś realizuje globalne ocieplenie.
Dziś, w czasach, kiedy nie mamy śnieżnych zim, a co za tym idzie wody z roztopów, opady są nieregularne, temperatury potrafią być wysokie, wody już nic nie zatrzymuje – dopóki nie pojawi się bohater tego tekstu.
Z perspektywy rolnika, który korzysta z wydrenowanych z wody gruntów, bóbr zalewa jego pole. Jednak gdy spojrzymy na to z szerszej perspektywy, bóbr ostatecznie zatrzymuje wodę i podnosi poziom wód gruntowych, co z pewnością pomoże w czasie suszy. Jednak system, który działa w Polsce, nie zawiera mechanizmu zachęty dla rolnika, który zdecydowałby się oddać bobrom pas swojej ziemi. Nie ma za to żadnych dopłat – a zatem jest strata. Można indywidualnie upomnieć się o odszkodowania, co też nie jest rozwiązaniem systemowym.
Bo przecież nie o szkodzie należy mówić, jeśli mamy zwierzę naprawiające to, co zepsuł człowiek swoim krótkowzrocznym przeświadczeniem. Przeświadczeniem o tym, że doliny rzek powinny być jak pusta wanna, bez zatkniętego korka, z której woda ma jak najszybciej spłynąć i nie zostać w tej wannie ani przez chwilę.
Tymczasem bobrowe tamy wpływają nie tylko na zatrzymywanie wody, której coraz bardziej nam brakuje, ale też na oczyszczanie jej z substancji, które trafiają dziś wprost do rzeki, a potem dalej do Bałtyku. Nie są już bowiem filtrowane przez mokradła, które pełniły funkcję nerek, oczyszczających wodę spływającą do rzeki z tego, co na polach zostawia człowiek – nawozów i środków chemicznych.
Zostawmy miejsce bobrom i rzekom w mieście
Wróćmy jednak do miasta. Czy jest miejsce dla bobrów w przestrzeni miejskiej? Tak! Nie dość, że chłodzą okolice swoich siedlisk, tworzą atrakcyjne dla mieszczuchów miejsca spacerów przyrodniczych, to pełnią jeszcze jedną funkcję. Przypominają nam o tym, że nie powinniśmy zabudowywać rzecznych dolin, co niestety dzieje się dość nagminnie. Wciąż przecież powstają nowe budynki na terenach zalewowych.
Kiedy przyjdzie wielka woda, znów będziemy załamywać ręce, bo żywioł niszczy domy. A przecież wystarczyło już po doświadczeniach z roku 1997 zatrzymać dalszą zabudowę, a w tych miejscach, gdzie powstawały kolejne osiedla, zostawić miejsce rzece i bobrom. Jak się okazuje ani tamta powódź, ani zdarzenia z 2010 roku niczego nie nauczyły osób odpowiedzialnych za planowanie przestrzenne. Wiedzę o tym, co warto zmienić w podejściu do zarządzania dolinami rzek, posiadają znakomici eksperci i ekspertki. Nikt tych ludzi zdaje się nie słuchać.
Doliny rzeczne pozostają ważnym elementem każdego miasta. W moim rodzinnym Białymstoku, chociaż rzeki są okaleczone ingerencją ludzi, to wciąż w kilku miejscach mają do dyspozycji swoje doliny. A jednak, kiedy na jednej z nich pojawiły się bobry, a wraz z ich tamą woda – i jak mówił mi mój znajomy ornitolog, tokujące kszyki – to konstrukcja gryzoni została po niedługim czasie zniszczona. Po dzikim eldorado nie ma już śladu. Dobrze, że na brzegach tej rzeki nie rozsiadły się jeszcze osiedla, chociaż nie jest jeszcze przesądzone, czy będzie ona ocalona przed zabudową.
Pisząc ten tekst, znów zadaję sobie pytanie, które wzbudza mój niepokój: jak długo przetrwa bobrowy staw i pałac na rzeczce, którą odkryłem w czerwcu? Jeszcze niedawno miały się dobrze. Czy jego mieszkańcy nie zostaną pozbawieni swoich włości? Czy ktoś nie wpadnie na pomysł zabudowy kolejnej doliny niewielkiego cieku, w której nie będzie już miejsca dla bobrów?
Przeczyta również: Polska dwóch różnych wód