Powoli wyszła na środek sceny. Ludzie klaskali, krzyczeli, wrzeszczeli z zachwytu. Nigdy wcześniej nie czułem takiej energii w zamkniętym pomieszczeniu. To było niepojęte, że znajdujemy się w jej obecności.
Fragment książki „Guma Niny Simone”, tłum. Robert Sudół, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2024
Wszedłem do głównej sali Festival Hall. […] Występ Niny Simone miał być przedostatnim na festiwalu. Widziałem tutaj wielu innych wykonawców i sam grałem kilka razy w tej sali. […]
Znalazłem swoje miejsce, podpatrując, jak Germaine Greer czyta Safonę. Potem pojawił się Nick i zapowiedział doktor Ninę Simone, a na jego twarzy malowały się powściągane niedowierzanie i przejęcie. Miał na nosie okulary korekcyjne, co wydało mi się dziwne, bo nigdy wcześniej nie widziałem go w okularach na scenie. Wyglądał zdrowo i inteligentnie. Jakby to on ponosił za wszystko odpowiedzialność.
Pojawiła się z boku sceny. Paliła papierosa. Oto ona. Z wysiłkiem przesunęła się w kierunku kulis. Było oczywiste, że nie czuje się dobrze, a poruszanie się sprawia jej trudność. Mój przyjaciel Jerry, który również tam był, twierdzi, że miała fioletową spódnicę, a z boku sceny wysunęła się na chodziku. Na balkoniku. Nie pamiętam tego szczegółu. Od góry była ubrana na biało.
Pomyślałem wtedy, dobrze to pamiętam, że wzięła kołdrę z hotelowego łóżka i zawiązała ją na sobie. Oczywiście tak nie było. Ale to był naprawdę dziwny, bezkształtny top. Powiewał dokoła. Miała też ten makijaż w postaci złota na powiekach, jak ktoś ze staroegipskiego rodu królewskiego. Włosy krótko ostrzyżone i mocno rude. Z wyraźnym trudem utrzymywała wyprostowaną postawę. Nie pamiętam, czy ktoś jej pomógł.
Kiedy pojawiła się z boku sceny, żuła gumę, co uznałem za najfajniejszą rzecz pod słońcem. Mick szturchnął mnie łokciem w żebra. Stała na scenie i żuła gumę, z tym wyrazem zmęczonej buntowniczki na twarzy. Nie było uśmiechu. Wyglądała na wredną babę. Gapiła się na wszystkich i na nikogo. Wydawało się, że jest rozeźlona. Wydawało się, że cierpi. Paliła papierosa i żuła gumę. Widziałem Bleddyna Butchera z aparatem, „na samym przodzie, jeśli dobrze pamiętam, w kucki między nogami tych, co zapłacili za miejsca w pierwszym rzędzie, a krawędzią sceny”.
Kiedy z ust Nicka padło: „Doktor Nina Simone”, ludzie poderwali się z foteli. Powoli wyszła na środek sceny. Ludzie klaskali, krzyczeli, wrzeszczeli z zachwytu. Nigdy wcześniej nie czułem takiej energii w zamkniętym pomieszczeniu. To było niepojęte, że znajdujemy się w jej obecności. Te chwile, w które nie możemy uwierzyć, a które dzieją się naprawdę. Kiedy wiemy, że odtąd życie już nigdy nie będzie takie samo.
Wreszcie ruszyła naprzód, podeszła na sam przód sceny i można było poczuć, jak wszyscy się przysuwają – osobliwy efekt domina. Ta sala w dużej części jest płaska, ale tego wieczoru czuliśmy się, jakbyśmy wszyscy przycupnęli w rzymskim amfiteatrze, wszyscy pochyleni do przodu, jakbyśmy chcieli się z rozmysłem poprzewracać kolejno. Widziałem płomienie otaczające mnie, a dźwięk w sali był taki jak wtedy, gdy podczas schodzenia samolotu do lądowania pękają bębenki i się pocimy. Zobaczyłem, że Nick usunął się na bok sceny.
Z wielkim trudem przeszła na sam przód, uniosła zaciśniętą pięść i powiedziała: „Yeah!”. Tak po prostu. I chyba był taki sam odzew, „yeah” skierowane do niej. Pamiętam, że z moich ust nic nie wyszło, choć próbowałem zareagować. A potem jeszcze raz to samo: „Yeah!”. Głos dwóch tysięcy gardeł, przełykana ślina i zaparty dech.
Matt Crosbie pamięta, że powiedziała ze złością, że przebywała poza Anglią przez dwadzieścia lat, ale oburzyła się, jak „zameldowała się w hotelu, a tam ciągle czarne kobiety sprzątały pokoje”. Zgromiła wszystkich wzrokiem. Miałem wrażenie, że nas nie cierpi. Była w tym największa moc, jaką kiedykolwiek widziałem, przerażająca i niesamowita. Potem Nina Simone podeszła do fortepianu, usiadła z wielkim trudem i wytarła czoło ręcznikiem, który leżał na instrumencie. Odłożyła ręcznik po lewej stronie, przy klawiszach basowych, przysunęła dłoń do ust, wyjęła gumę do żucia i wcisnęła ją w fortepian. Od razu to zarejestrowałem.
Uniosła pięści i zaczęła grać. Grzmociła w fortepian. Nie pamiętam, jaka była pierwsza piosenka. Może „Black Is the Colour”… Może była tylko ona i fortepian. Zespół się przyglądał.
Waliła, próbując śpiewać. Aż prawie bolało patrzeć. Z trudem wydobywała dźwięki. Wyglądała na wkurzoną. Jakby usiłowała coś uchwycić. Grzmociła wściekle w klawisze. Wyczuwało się, że publiczność chwyta się czego tylko może, zachęcając ją do gry. Rozdzierające serce i apokaliptyczne przeżycie, jak widok kraksy samochodowej. Na końcu piosenki wstała i ponownie poszła na przód sceny, podniosła pięść i krzyknęła: „Yeah!”. Wyraz jej twarzy jakby trochę złagodniał. Coś się zmieniło. Wróciła do fortepianu i usiadła.
Zaczęła drugą piosenkę i nastąpiła najbardziej niesamowita przemiana. Nina Simone śpiewała podniesionym głosem i wydawała się jak nowo narodzona. Waliła w klawisze, a jej głos pomstował w akcie buntu przeciw jej ciału. Widać było, że chłonie okrzyki i uwielbienie publiczności. Widać było, że to chłonie, że się tym nakręca, sięgając geniuszu, który definiował ją przez całe życie. Całkowite przeobrażenie i transcendencja przekraczające niedomagania fizyczne, które ją ograniczały. Uwolniona od bolesnej cielesności, jakaś wewnętrzna siła przejęła rządy. Wezwała samą siebie na ratunek. Doktor Nina Simone.
Pamiętam wersję „Pirate Jenny”, która była tak agresywna jak nic, co kiedykolwiek widziałem. Zespół uczepiony jej jak ostatniej deski ratunku. Pod koniec koncertu już tańczyła. Kręciła się w kółko przed fortepianem, roztańczona, uśmiechnięta przesyłała publiczności całusy. Nie zapamiętałem zbyt wiele z tego, co zagrała. Pamiętam, że zaśpiewała „Here Comes the Sun”, a na bis chyba „My Baby Just Cares for Me”. Wydaje mi się, że zapowiedziała to słowami: „Wiem, że to właśnie chcecie wszyscy usłyszeć”.
Skończyła piosenkę, po czym podeszła do krawędzi sceny i uniosła zaciśniętą pięść. W jej twarzy było wszystko. A potem nastąpił koniec. Wyszła.
Zapaliły się światła i nagle sala stała się zupełnie zwykłym miejscem. Ludzie byli w szoku. Twarze mokre od łez, nie wiedzieliśmy, gdzie patrzeć i co mówić. Byliśmy uczestnikami czegoś monumentalnego, cudu. Więzi, która powstała między nią a nami. Tego koncertu, który wzbogacił na zawsze nasze życie, bo przebywaliśmy w obecności Niny Simone. Widok jej przemiany był przeżyciem religijnym. Duchowym.
Przeczytaj też: Bob Dylan, pustka i Bóg