Trudno wyobrazić sobie pejzaż amerykańskiej piosenki bez niego. Kristofferson miał wrażliwość nie do podrobienia – w jego utworach smutek i melancholia mieszały się z ciepłem i wdzięcznością.
To nie tak miało być. Od kilku miesięcy prowadzę na swoim Facebooku cykl krótkich wpisów o piosenkach i artystach, którzy mnie ukształtowali. Dwa tygodnie temu zanotowałem: „Do końca września napisać odcinek o Krisie Kristoffersonie”. Dziś ostatni dzień miesiąca. Kiedy otwieram oczy, dowiaduję się, że Kristofferson nie żyje. Odszedł w wieku 88 lat.
Poznałem go w kinie. Grywał w filmach, począwszy od roku 1970 i „Ostatniego filmu” Dennisa Hoppera. Za rolę w „Narodzinach gwiazdy” zdobył Złoty Glob, wystąpił też w „Alicja już tu nie mieszka” Martina Scorsese (potem to jego płytę kupuje dziewczynie Travis w „Taksówkarzu”), we „Wrotach niebios” Michaela Cimino, kilkakrotnie u Sama Peckinpaha – przede wszystkim w genialnym, elegijnym „Pat Garrett i Billy Kid”, gdzie wcielił się w rolę Kida. Trzydzieści lat temu stworzył ciekawą rolę w „Na granicy” Johna Saylesa, pojawił się również w popularnej serii „Blade”.
Ale to nie kino stało się sztuką jego życia. W młodości parał się wieloma zajęciami – był sportowcem, barmanem, pilotem wojskowym (miał ojca generała, sam Kris w latach 60. odbył służbę w Niemczech), ale też, jako absolwent filozofii i literatury angielskiej, wykładowcą. Wszystko to zanim na dobre wciągnęła go muzyka, dźwięki Johnny’ego Casha i Boba Dylana. Jego piosenki śpiewali następnie najwięksi, na czele z Elvisem Presleyem i Janis Joplin.
Trudno wyobrazić sobie pejzaż amerykańskiej piosenki drugiej połowy XX wieku bez niego. Kiedy już wybił się na niepodległość, szybko okazało się, że Kristofferson ma ciekawy głos i wrażliwość nie do podrobienia – smutek i melancholia mieszają się w niej z pewnego rodzaju ciepłem i wdzięcznością. Przecież słynne „Why Me?” to owszem, prośba do Boga o pomoc, ale tytułowe pytanie nie brzmi jak pretensja, raczej psalm człowieka, który nie rozumie, dlaczego Ktoś go już tyle razy ratował.
Podobnie dzieje się w schyłkowym utworze „Wonder”: śpiewający żali się, że życie mu się wymyka, marzenia nie spełnią, a niebo wydaje się szare i puste. Wtedy zauważa „gwiaździstą chwałę miłości”, jest uspokojony niczym umierający Knulp z książki Hermanna Hessego. U Kristoffersona nie bardzo wiadomo, czemu dzieje się dobro, wiadomo jednak, że trzeba za nie dziękować – Stwórcy, losowi, miłości, ukochanej osobie („Thank You for a Life”).
Może w tym właśnie tkwiła jego siła, jego sekret? Potrafił w najciemniejszym mroku odszukać przebłysk światła, nie rozpaczać, a docenić przeszłość. Jak w „When I Loved Her”: nie wiem, dlaczego ją straciłem, ale to nie zmienia faktu, że „rozjaśniała dzień niczym poranne słońce”, „sprawiła, że to, co robiłem, było warte zachodu”. Kochałem ją, bo dzięki niej „czułem, jakbym wrócił do domu”. Albo „For the Good Times”: wiem, że się rozstajemy, ale posiedźmy jeszcze przez chwilę razem, niech moje oczy nasycą się twoim spojrzeniem, które zachowam w sobie „na lepsze czasy”. Ostatecznie zawsze w ciemności może zjawić się ktoś, dzięki komu przetrwamy noc („Help Me Make It Through the Night”).
Zresztą Kristofferson umiał w swoich utworach znakomicie snuć opowieść. W późnym „Hall of Angels” w barze siedzą faceci, którzy piją za wspomnienia, które ich „miażdżą”. Nieoczekiwanie z mroku wyłania się nieznajomy i zaczyna opowiadać: miał córkę, którą kochał najbardziej na świecie, ale ją stracił, dziecko zmarło. Kiedy chciał odebrać sobie życie, przyśnił mu się sen. Stanął przed nim zastęp dzieci – nazywanych przez niego „aniołami”. Wszystkie trzymały w rękach zapalone lampiony, wszystkie prócz jego córki. Kiedy zapytał ją, czemu tak się dzieje, usłyszał: „Tato, za każdym razem, gdy próbuję zapalić świecę, twoje łzy gaszą płomień”. Poruszające, prawda?
Z kolei piosenką, którą chciałem opisać w swoim cyklu, jest „Epitaph”, prosta historia dziewczyny, nad której grobem zbierają się znajomi i przyznają, że ją zawiedli. Umarła samotnie, tak daleko od domu. Śniła piękne sny, które nigdy się nie spełniły. Po co w ogóle przyszła na świat, skoro wszystko przepadło? Tylko… czy aby na pewno wszystko? Jest ktoś, kto rozumie ból zmarłej, jej samotność, rozczarowania, marzenia. Rozumie i układa na cześć przegranej dziewczyny epitafium.
Kiedy myślę o tej pieśni, przychodzi mi na myśl jeszcze jeden utwór Kristoffersona, starszy o prawie czterdzieści lat. „This Old Road”, przedostatnią płytę muzyka, zamyka „Final Attraction”. Znajduję w tym kawałku takie wersy (tłumaczenia własne):
Kiedyś w swoim życiu
Odważyłeś się na odczuwanie
Tak wielu emocji
Że to cię kompletnie zrujnowało
Ale ludzie cię pokochali
Za to że dzielisz z nimi smutki
Zatem weź gitarę
I wypełnij serce żalem.
Wypełnij serce żalem lub dosłownie: „pozwól złamać sobie serce”. Jak wcześniej zrobili to Hank Williams, Jimi Hendrix, John Lennon, Janis Joplin. Jak Kris Kristofferson, który – przywołuję na pomoc Miłosza – „był posłany, żeby wchłonąć jak najwięcej / Barw, smaków, dźwięków, zapachów, doświadczeń / Wszystkiego, co jest / Udziałem człowieka”. Przemienić ludzkie emocje w niewyrażalne, czyli w muzykę. I zanieść tam, skąd przyszedł.
Przeczytaj też: Pozwolić miłości odejść, czyli jak pokochałem smutek Williego Nelsona