Fellini napisał scenariusz „La Strady” z miłości do żony. Uchwycił w tym filmie niejednoznaczność i paradoksalność życia.
Para obdartusów na starym, zniszczonym motocyklu z przyczepą. Najprawdopodobniej kloszardzi, być może cyrkowcy. Posklejana z różnych niepasujących do siebie łat plandeka przykrywa cały ich majątek i stanowi ruchomy dom. Taki właśnie pojazd wyprzedził na drodze Federica Felliniego i Giuliettę Masinę. Krótkie spotkanie zainspirowało reżysera do stworzenia „La Strady” (1954) – słodko-gorzkiej historii miłosnej, w której po raz pierwszy z taką siłą objawiły się wszystkie charakterystyczne elementy stylu Włocha.
Początki mistrza
W 1954 roku Fellini nie był jeszcze jednym z najwybitniejszych reżyserów. Był młodym, dobrze zapowiadającym się artystą. Zrealizował dopiero trzy filmy. Debiutanckie „Światła variete” (1950) współreżyserował z Alberto Lattuadą. Stanowiły one raczej próbę możliwości niż samodzielną wypowiedź autorską.
Pełnoprawnym debiutem, zdradzającym pierwsze nieśmiałe symptomy późniejszego stylu, był komediowy „Biały szejk” (1952). Dopiero trzeci pełny metraż, „Wałkonie” (1953), to dzieło spełnione i udane. Portret młodych Włochów, wkraczających w dorosłość na zgliszczach faszyzmu i II wojny światowej, okazał się ważny dla całego pokolenia. Wyrastając z neorealizmu, zwiastował nadchodzące nurty. Jednak to czwarty film miał zmienić w życiu 34-letniego Felliniego wszystko i wynieść jego karierę na światowy poziom.
Tym filmem była oczywiście „La Strada”, pierwszy tytuł nagrodzony Oscarem dla najlepszego obrazu nieanglojęzycznego (wcześniej nie było takiej kategorii). Występ w głównej roli kobiecej okazał się początkiem ogromnej rozpoznawalności dla Giulietty Masiny, żony reżysera. Podobno po międzynarodowym sukcesie filmu do pary zgłaszali się producenci zabawek, proponując m.in. wykonanie lalek inspirowanych główną bohaterką, Gelsominą. Masina nie tylko zagrała w filmie, miała też duży wpływ na jego ogólny kształt i poleciła swojemu mężowi Anthonego Quinna do roli siłacza Zampano, głównego bohatera męskiego.
To właśnie w tym filmie Fellini znalazł odpowiedź na to, jakie kino chciałby robić. To tutaj narodził się jego autorski styl
Przyszły Grek Zorba był już wówczas rozpoznawalny w świecie kina, ale to dopiero dzięki „La Stradzie” wreszcie zaczęto traktować go jako aktora poważnego, nadającego się do kreowania postaci dramatycznych i z głębszą psychologią. Wcześniej Meksykanina angażowano przede wszystkim do ról charakterystycznych – w westernach i tzw. kinie sandałowym.
Naiwna wieśniaczka i tępy osiłek
Historia jest w gruncie rzeczy prosta. Akcja toczy się w powojennych, zabiedzonych Włoszech. Przymuszona głodem wiejska rodzina sprzedaje swoją młodą córkę, dobroduszną Gelsominę wędrownemu cyrkowcowi Zampano. Ma mu pomagać w jego występach, a właściwie w jednym, powtarzanym do znudzenia w każdej odwiedzanej miejscowości numerze, demonstrującym jego niezwykłą siłę. Dziewczyna akceptuje swój los, a nawet zaczyna darzyć swojego „pana” miłością – nie zakochaniem, ale szczerą potrzebą zaopiekowania się nim, uczynienia jego życia lepszym. Kocha go prostolinijnie, zwyczajnie – dlatego, że jest pierwszym mężczyzną na jej życiowej drodze. Dlatego również, że poza nią nie kocha go nikt.
Problem w tym, że Zampano nie rozumie miłości. Źle traktuje Gelsominę. Czasem ją uderzy, czasem porzuci przy drodze, by spędzić noc z inną kobietą. Krzyczy i beszta. Mimo wszystkich upokorzeń Gelsomina cały czas przy nim trwa: nawet, kiedy mężczyzna trafia do więzienia i mogłaby po prostu od niego uciec.
Wrażliwość i czułość, z jaką Fellini przygląda się Gelsominie, nie pozwala przejść obojętnie obok jej losów. Podróż przez włoskie prowincje, spotykane w trasie ekscentryczne postacie oraz realia życia wędrownych artystów cyrkowych nadają całości onirycznego i baśniowego zabarwienia.
Darek Arest trafnie pisał o „La Stradzie”, że w swoim balansowaniu na granicy radości i rozpaczy przypomina małe dziecko. Istotnie jest to obraz łączący w sobie urokliwość, świeżość i prostotę ze smutkiem, melancholią i tajemnicą. Z dzisiejszej perspektywy widać wyraźnie, że to właśnie w tym filmie Fellini znalazł odpowiedź na to, jakie kino chciałby robić. To tutaj narodził się jego autorski styl.
„Chaplin w spódnicy”
Takim mianem zaczęto określać Giuliettę Masinę po premierze „La Strady”. Rzeczywiście – inspirowany kinem niemym styl gry aktorskiej i „błazeński” strój Gelsominy (kapelusz, za duży płaszcz, pomalowana twarz) były oczywistymi nawiązaniami do Charliego Chaplina. Masina stała się jednak kimś zdecydowanie bardziej interesującym i wyjątkowym niż tylko żeńskim odpowiednikiem słynnego komika.
Fellini pisał role dla swojej żony, zawsze tworzył postać specjalnie pod nią. Tak było w przypadku jej wybitnych kreacji w „Nocach Cabirii” (1957) i „Giulietcie i duchach” (1965). Jednak to właśnie Gelsominę z „La Strady” reżyser nazywał postacią najbliższą charakterowi jego ukochanej.
Para poznała się jeszcze na studiach, podczas występu w lokalnym radiu (oboje byli zaangażowani w teatr). Drobna, delikatna i krucha Giulietta od razu zwróciła uwagę studiującego wówczas prawo Federica. Dostrzegł w niej dobroć, bezbronność i wewnętrzne ciepło, ale też coś psotnego i niefrasobliwego: kryjący się pod niewinną buzią temperament, upór i siłę. Tę dziecięcą mieszankę bezpretensjonalności, radosnego usposobienia i ogromnej wrażliwości odnajdujemy w postaci Gelsominy, bohaterki czasem zabawnej, czasem tragicznej, zawsze budzącej czułość i empatię. Można powiedzieć, że całą „La Stradę” Fellini napisał z miłości do żony. Jednak to dopiero talent Masiny, naturalność jej gry aktorskiej i niepowtarzalna mimika sprawiły, że historia ta po tylu latach nadal przekonuje i łapie za serce.
O ile Masina w prawdziwym życiu była podobna do Gelsominy, Felliniemu zdarzało się niestety być podobnym do siłacza Zampano. Nie tylko fizycznie – wysoki, mocno zbudowany, z tendencją do tycia górował nad swoją mierzącą ledwie 157 centymetrów żoną. Małżeństwo nigdy się nie rozpadło i uchodziło za kochającą się parę, ale tajemnicą poliszynela pozostawało to, że artyści mieli jednostronnie otwarty związek. Masina podobno akceptowała liczne zdrady męża, ale na ile było to wynikiem świadomej decyzji, a na ile robieniem dobrej miny do złej gry?
Aktorka i reżyser stanowili też głośny, włoski, skory do kłótni duet. Jako małżonek Fellini bywał porywczy i autorytarny. Mimo wybuchowych temperamentów małżonkowie zawsze się jednak godzili, szanowali, uwielbiali własne towarzystwo i rozumieli bez słów. Przeżyli razem większość życia, ona zmarła dosłownie kilka miesięcy po nim.
Piękna i Bestia bez happy endu
„La Strada” uchodzi za najbardziej przystępne z arcydzieł Felliniego, ale jest też zazwyczaj stawiana niżej niż „Słodkie życie” (1960), „Osiem i pół” (1963) czy „Rzym” (1972). Zdarza się także, że pisze się w jej kontekście o… romantyzowaniu toksycznej relacji i damskiego boksera Zampano.
Takie odczytanie filmu wydaje mi się wulgarnym spłyceniem jego wymowy. Świadczy też o tym, jak bardzo pop-psychologia i ocena bohaterów przez pryzmat słuszności ich postępowania wpływają na język mówienia o sztuce. „La Strada” w żadnym miejscu nie gloryfikuje postawy Gelsominy, uczy natomiast empatii i wrażliwości na cudze cierpienie. Zatrzymuje się nad słabymi, nieprzystosowanymi do świata jednostkami, oferując im współczucie, którego zazwyczaj nie otrzymują od innych. Nikt chyba po obejrzeniu „La Strady” nie odniesienie wrażenia, że relacja Zampano i Gelsominy została przedstawiona w sposób zachęcający do naśladowania.
Fellini w filmie tym uchwycił skomplikowanie, niejednoznaczność i paradoksalność życia. Włoski reżyser nigdy nie miał ciągot do diagnozowania i szufladkowania. Zawsze był za to świetnym obserwatorem i opowiadaczem, tkającym wieloznaczne obrazy, pozostawiające interpretację inteligencji swojej widowni. „La Strada” jest opowieścią o tym, że dobroć i troska o innych zbyt rzadko doczekują się uznania ze strony świata.
Z drugiej strony – to historia o tym, że nawet w życiu biednych, niepięknych, nieidealnych ludzi zdarzają się momenty wzniosłe i niezwykłe: jak zawieszony między niebem a ziemią, rozśpiewany i radosny akrobata. Zampano nie ma wrażliwości Gelsominy, dlatego zabija każde piękno, które stawia przed nim los. Kiedy płacze na plaży po stracie dziewczyny, nie potrzebujemy żadnego monologu, żeby zrozumieć dlaczego – nic nie boli tak jak świadomość, że zmarnowało się życie na własną prośbę i nie ma nikogo poza samym sobą, kogo można byłoby oskarżyć o swój upadek. Fellini nawet w tak antypatycznej na pierwszy rzut oka postaci dostrzega człowieczeństwo.
Każdy był kiedyś Gelsominą, porzuconą, niedocenioną i bezbronną. Każdy był kiedyś Zampano, zbyt późno orientującym się, że wyrządził komuś lub sobie krzywdę. Każdy, nawet po 70 latach od premiery, może wyciągnąć własne wnioski z „La Strady”.
Przeczytaj też: Nerwus w mundurze. 60 lat „Żandarma z Saint-Tropez”