Jesień 2024, nr 3

Zamów

Powstanie w Laskach

Matka Elżbieta Czacka. Fot. z archiwum Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża

Podczas powstania nawet niewidoma młodzież – pracując dzień i noc – dawała z siebie wszystko, by wspierać żołnierzy, łączniczki, lekarzy i pielęgniarki. Żołnierze zresztą przyznawali, że współtwórcami ich osiągnięć byli niewidomi i niedowidzący.

Fragment książki „Święci 1944. Będziesz miłował”, Wydawnictwo Znak, 2024. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

1 sierpnia po południu Antoni Marylski poprosił, by jedna z sióstr podała herbatę gościom na rozmównicy w tak zwanym hoteliku. Siostra wniosła herbatę. Zobaczyła wówczas kilku mężczyzn w niemieckich mundurach, którzy powiedzieli: „Pochwalony Jezus Chrystus”. Oznaczało to, że rozpoczęło się powstanie. Przybyszami byli Polacy – przebrani dla niepoznaki. Wiadomość o powstaniu przyniosła też około godziny 18 nauczycielka z Izabelina. Ksiądz Wyszyński oczywiście został poinformowany od razu.

Siostry leczyły, żywiły, zaopatrywały w fałszywe dokumenty

Po wybuchu powstania sytuacja Lasek wyglądała następująco: do 8 sierpnia były w rękach powstańców. Potem na kilka dni znalazły się w obszarze międzyfrontowym. W okolicy kwaterowały przyjazne Polakom oddziały węgierskie.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

A walki trwały: Niemcy odparli atak Polaków na lotnisko bielańskie. Potem na Żoliborz. Spowodowało to ogromne straty wśród Polaków. Szpital zapełniał się więc od pierwszych chwil. Niedługo potem, w połowie sierpnia, po bombardowaniach przez radzieckie lotnictwo okolicznych wsi, zaczęto zwozić do Lasek rannych cywili – mężczyzn, kobiety i dzieci.

Ranni nie mieścili się w domu rekolekcyjnym. Na dodatkowy szpital przeznaczono również dawny internat dziewcząt. Organizację nowego szpitala powierzono Henrykowi Ruszczycowi, który sprawnie zarządził wszystkim, zdobył łóżka, sienniki, zadbał o zabezpieczenie okien workami z piaskiem. Od strony medycznej szpitalem kierowała siostra Bohdanowicz. Lecznicę urządzono na trzecim piętrze w domu dziewcząt.

Siostry leczyły, żywiły, zaopatrywały też ludzi w fałszywe dokumenty. Ciężko rannych wymagających operacji umieszczano na oddziale chirurgicznym w domu rekolekcyjnym. Lżej – w domu dziewcząt. Tam też przenoszono osoby, które wymagały najlepszego ukrycia. W pierwszych dniach sierpnia szpital przyjmował po kilkunastu rannych dziennie.

Wojska węgierskie wręcz wspierały Polaków, a 19 sierpnia polski komendant rejonu wysłał list do dowódcy węgierskiej dywizji w Hornówku o wzajemnej nieagresji. Tłumaczką była niedowidząca masażystka zakładu pochodząca z węgierskiej rodziny. Ponadto wciąż kontaktowano się, przenosząc wiadomości. Działo się to pod okiem folksdojczów, którzy raczej nie przypuszczali, że z kolei „wieśniaczka” z kozą to świetnie mówiąca po francusku łączniczka Lasek, która przynosiła informacje i odbierała je od Węgrów, dostarczając wiadomości do zakładu.

Elżbieta Róża Czacka w najtrudniejszym czasie była w Laskach matką dla sióstr, wychowanków, żołnierzy. Nie tylko – jak się okazuje – polskich…

Agata Puścikowska

Udostępnij tekst

Któregoś razu węgierska orkiestra wojskowa urządziła nawet koncert przed największym budynkiem zakładu. Gdy zabrzmiały polskie marsze i pieśni narodowe, ranni powstańcy świętowali, a ranni Niemcy byli przerażeni. Sądzili, że przegrali z kretesem. Powstańcy chodzili wówczas z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu. Laski poczuły się wolne. Panowała euforia i wielka nadzieja na wyparcie okupanta nie tylko z Warszawy, ale i z kraju. Początek powstania to dla mieszkańców Lasek czas wielkiej radości. Wierzono w zwycięstwo.

Bo i jak nie wierzyć, gdy widzi się takie – dające nadzieję – sceny? Oto na początku sierpnia do zakładu dotarł też pięknie ubrany oddział kawalerii: pięćdziesięciu konnych z Puszczy Nalibockiej z Wileńszczyzny. Mieli orzełki, polskie mundury. Wywołało to wielką radość. Kawalerzyści pozostawili w szpitalu dziewiętnastu rannych, otrzymali tysiąc pięćset chlebów i pojechali dalej.

„Był taki tydzień w czasie powstania, gdy znaleźliśmy się pośrodku terenu otoczonego przez partyzantów: byliśmy w wolnej Polsce. Na naszym terenie stanęły kuchnie polowe AK, które gotowały strawę na parę tysięcy ludzi, przy czym i myśmy się żywili, bośmy już byli bardzo wygłodzeni. Lecz Niemcy wypatrzyli to wkrótce i zaczęli strzelać z góry, z karabinów maszynowych” [1] – wspominała siostra Wacława.

Półdzikie brygady RONA

Chwile radości i polsko-węgierskiej przyjaźni okazały się zgubne i dla Węgrów, i dla Polaków. Niemcy zorientowali się, kogo wspierają Węgrzy, i przerzucili ich na front wschodni. Węgier – jeden z lekarzy – gdy wojska opuszczały teren, przekazał sporą ilość zaopatrzenia sanitarnego, co pozwoliło przetrwać do czasu, gdy zrzucono z samolotów angielskich zasobniki z bronią i lekami.

Niestety Niemcy do Lasek sprowadzili półdzikie brygady RONA [2]. Byli to zwykli bandyci, często powyciągani wprost z więzień, różnych narodowości z terenu Związku Radzieckiego: Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini, Łotysze, mieszkańcy azjatyckich republik ZSRR, którzy przeszli na stronę niemiecką. Trudno ich nawet nazwać żołnierzami. Gwałcili, kradli, zabijali. Siali postrach wszędzie tam, gdzie kwaterowali.

Wieś Laski została przez nich sterroryzowana. Do zakładu uciekały kobiety z dziećmi. Wiele z kobiet brutalnie zgwałcono. Wówczas ratowane były w zakładzie przez znajomą położną matki Elżbiety, otrzymywały też wsparcie u sióstr.

Zrazu wieś pomagała: chłopi przywozili chleb, nabiał i mięso „dla naszych chłopców”. Potem jednak, gdy wieś opanowały brygady RONA, nie było to już możliwe. Wiązało się to z pogłębiającymi się problemami z aprowizacją.

Sprowadzenie brygad RONA utrudniło też codzienne funkcjonowanie szpitala i przede wszystkim ratowanie rannych. Trzeba było stworzyć system bezpiecznego dowożenia chorych i zaostrzyć reguły bezpieczeństwa w samym szpitalu. Pijani kałmucy regularnie strzelali z granatników na oślep, pociski docierały do ambulatorium zakładowego i trafiały w dom rekolekcyjny.

Bandy RONA wpadały też regularnie do szpitala. Któregoś razu siostra Monika Bohdanowicz wydała nagle polecenie młodej, ładnej pielęgniarce: „Proszę natychmiast zdjąć czepek pielęgniarki, narzucić fartuch sprzątaczki. I iść zamiatać w pokoju chorego na tyfus”[1]. Pielęgniarka, chociaż bardzo zdziwiona, bo pokój był wysprzątany, a nie była przecież salową, bez mrugnięcia okiem wykonała polecenie. W czasie powstania i w konspiracji posłuszeństwo ratowało wielokrotnie życie. W tym samym czasie do budynku weszli bowiem żołnierze. Byłaby ich ofiarą. Ocaliła ją przytomność siostry Moniki i niemal żołnierskie posłuszeństwo.

Jak uczyła Matka Czacka

Wejście do szpitala prowadziło zresztą przez zakopconą ponurą klatkę schodową, żeby zniechęcić Niemców do częstszych „wizyt”. Izba przyjęć była ciemna, nie wyglądała zachęcająco. Tędy właśnie wprowadzano „inspekcje” Niemców i członków brygad RONA. Na widoku leżało dwóch rannych Niemców. Na górze, zamaskowani, leżeli powstańcy wmieszani w rannych cywilów.

Rannych dowożono wozem, ukrytych pod jarzynami. Wóz zaprzężony był w parę osłów i nie budził podejrzeń. Poza tym dość często się zdarzało, że okoliczni wieśniacy zwozili rannych powstańców furmankami, ale porzucali ich w lesie i uciekali. Wciąż więc potrzebni byli mężczyźni, którzy przedzierali się do lasu, znajdywali chorych i przynosili ich do szpitala.

By uniknąć dekonspiracji, wszystko musiało dziać się bardzo szybko, biegiem. Bardzo często nocą. Do jednych noszy potrzeba było czterech mężczyzn – często byli to niewidomi i co najmniej jeden widzący. Tych ról podejmowali się regularnie Henryk Ruszczyc i ksiądz Wyszyński, a nocami siostry. Widzący prowadził wszystkich i szukał rannego, a niewidomi działali siłą mięśni. Wszyscy robili to z niebywałą odwagą i chęcią ratowania człowieka. Mundury i broń, dokumenty (wielu nie chciało oddawać broni) ze względów bezpieczeństwa odbierano rannym powstańcom już w lesie. Ranni żołnierze przybywali do szpitala w bieliźnie – bez dokumentów. Było ich coraz więcej.

Ratowano mimo trudnych i coraz gorszych warunków, naprawdę wielu. Ale i umierających przybywało. Bywało, że kilkanaście osób umierało jednego dnia, a wszystkich trzeba było godnie pochować. Na cmentarzu wciąż odbywały się pochówki żołnierzy i zmarłych cywili: najpierw w trumnach, potem – gdy już nawet to nie było możliwe – w prześcieradłach.

Niebezpieczeństwo zresztą czyhało cały czas, również ze strony niemieckiej. Kiedyś Niemcy stanęli prawie w progu sali operacyjnej w chwili, gdy na stole leżał ranny żołnierz, który w momencie usypiania zaczął wymieniać… nazwiska swych kolegów partyzantów. Doktor Cebertowicz szybko przycisnął maskę z narkozą do jego twarzy. Z ust chorego wydobywał się już tylko niezrozumiały bełkot. Niemcy się nie zorientowali…

Powstańcze Laski to nadal praca ramię w ramię sióstr, niewidomych i widzących. Działali tak, jak działała i uczyła wspierać się wzajemnie matka Czacka.

Nawet niewidoma młodzież – pracując dzień i noc – dawała z siebie wszystko, by wspierać żołnierzy, łączniczki, lekarzy i pielęgniarki. […]Wszyscy po prostu naśladowali matkę Elżbietę. Byli jej wychowankami, duchowymi dziećmi. Żołnierze zresztą przyznawali, że współtwórcami ich osiągnięć byli niewidomi i niedowidzący. To była wspólna walka – na miarę możliwości każdego z mieszkańców. […]

Czy wolno narażać tak dzieci?

Piękne były Msze Święte, na które przychodziło więcej osób niż zwykle – w tym młode kobiety w wysokich skórzanych butach. Były to łączniczki, które przenosiły informacje z Lasek do Warszawy i w wiele innych miejsc. Główna komendantka łączniczek Zofia Skonieczna-Kozłowska, ps. „Sowa”, po latach tak wspominała powstanie w Laskach: „Zakład w Laskach miał olbrzymi wpływ na ukształtowanie poczucia obowiązku do ojczyzny. (…) Wszystkie dziewczęta wkładały w wykonanie swoich zadań cały młodzieńczy zapał i poświęcenie. Nie było zadań trudnych i niemożliwych. Cała nasza praca na pewno nie szłaby tak sprawnie, gdybyśmy nie znalazły w Zakładzie prawdziwego domu rodzinnego. Pomoc całego Zakładu dla naszej grupy Kampinos była wprost bezcenna. Dzięki temu mogłyśmy spełniać nasze obowiązki w rejonie wroga. A może największe znaczenie miały modlitwy Matki Czackiej i sióstr! (…).

Matka Czacka w pierwszych dniach powstania życzyła sobie, abym była jej przedstawiona. Powiedziała kilka serdecznych słów, ja byłam onieśmielona i tak w milczeniu towarzyszyłam jej w spacerze, podczas którego prawdopodobnie modliła się o pomyślność powstania. Dzieci niewidome były wzruszające w swej ofiarności. Przynosiły dla powstańców pledy, czekoladki, papierosy. Ofiarowały swoją pomoc. Chciały prać nasze rzeczy” [3].

W domu rekolekcyjnym od 2 sierpnia ukrywano również dowódcę grupy „Kampinos” majora Józefa Krzyczkowskiego, ps. „Szymon”. Został ciężko ranny – miał strzaskaną nogę. Sprowadzenie go do Lasek i ratowanie było nie lada wyzwaniem. I ryzykiem.

Aby go jak najlepiej chronić i by jego obecność nie została wypatrzona przez Niemców, przed wejściem do jego sali w przechodnim pokoju siostry położyły kilkoro dzieci chorych na czerwonkę. Na drzwiach zawisł złowrogi napis: „Choroba zakaźna”. Niemcy panicznie bali się zarazy, o czym wszyscy wiedzieli, i ten lęk skwapliwie wykorzystywano. Krzyczkowski leżał przez tygodnie w bezpiecznym ukryciu, skąd zresztą dowodził swoim oddziałem. Nocami przychodzili do niego powstańcy ze Starówki z poleceniami i wiadomościami. Tajne raporty „Szymona” przepisywała na maszynie siostra Rajmunda Jarocińska.

Dla ochrony szpitala i zakładu dowódca zarządził obstawę składającą się z żołnierzy noszących cywilne ubrania, pozornie zajmujących się zwykłymi sprawami. Krzyczkowski obawiał się o los dzieci: doskonale zdawał sobie sprawę, że jego obecność w tym miejscu narażała również najmłodszych i najbardziej niewinnych. Któregoś razu poprosił o rozmowę z matką Elżbietą. „Czy wolno narażać tak dzieci?” Usłyszał jasną odpowiedź: „Decyzja podjęta w 1939 roku, walki o wolność, obowiązuje” [4].

Ksiądz Wyszyński, który słynął z częstych wypraw do lasu, gdzie się modlił i spowiadał, któregoś razu wrócił z nadpaloną kartką przyniesioną przez wiatr z Warszawy. Była mocno zniszczona, ale ocalał jej środek i napis: „Będziesz miłował”

Agata Puścikowska

Udostępnij tekst

„Szymon” nasłuchiwał radia i robił z zebranych informacji tak zwaną jednodniówkę – rodzaj biuletynu informacyjnego. Dzięki temu w Laskach orientowano się w sytuacji na froncie i w Warszawie.

Kazała dzielić się wszystkim

Z biegiem dni i tygodni, gdy sytuacja w Warszawie robiła się coraz trudniejsza, odbijało się to również na Laskach. Napięcie rosło, Niemcy węszyli.W Laskach zaczynało brakować leków i opatrunków.Nie było prądu – należało przygotować zastępcze źródło energii: akumulator samochodowy, ładowany prądnicą, poruszaną przekładnią rowerową. Ochotników do pomocy nie zabrakło wśród niewidomych: pompowali całymi godzinami wodę, mieszali rękami ciasto na chleb nie tylko dla czterystu osób mieszkających w Laskach, ale i dla partyzantów w lesie.

Gdy rejon i okoliczne wsie zajęli rosyjskojęzyczni bandyci z brygad RONA, wciąż dochodziło do rabunków i pacyfikacji. Było trudno o żywność. Starcy i chorzy z Bielan i Żoliborza, matki z dziećmi pozbawione domów i środków do życia, ciągnęli do Lasek. Pod koniec powstania i tuż po nim codziennie trafiało tam od pięciuset do siedmiuset osób.

Matka kazała dzielić się wszystkim. Niewidomi i starcy nie dojadali. Ale jakimś cudem na skromne jedzenie starczało dla wszystkich. Siostry, od początku walk gotujące dla kilkuset osób, wyszukiwały resztki warzyw, produkty, z których nadal gotowały w miarę treściwe zupy.

Pod koniec powstania również życie w zakładzie stopniowo się przekształcało. Siły powstańcze wyszły do Warszawy lub wycofały się w głąb Puszczy Kampinoskiej. Szlak zza Wisły został zamknięty przez wojska niemieckie. Okoliczna ludność uciekała przed hitlerowcami, a jeszcze bardziej przed Rosjanami z jednostki kolaboracyjnej. Pod koniec powstania żandarmeria aresztowała szpitalnego lekarza doktora Cebertowicza, Zofię Morawską i odpowiedzialną za gospodarstwo siostrę Juliannę Smosarską. Wypuszczono ich po dwóch dniach.

Cebertowicz musiał mieć się jeszcze bardziej na baczności. Bywało, że musiał nawet operować pod ścisłym nadzorem niemieckim. Nie drgnęła mu ręka, nawet gdy obok stał niemiecki żołnierz z karabinem.

Pod koniec września i na początku października dla wszystkich było już jednak jasne, że powstanie, w którym pokładano tak wielkie nadzieje, skończyło się klęską. Warszawa poległa. Łuny nad spalonym miastem, ciemne dymy widoczne były nawet w Laskach. Do miejscowości docierał też pył z płonącej stolicy.

Ksiądz Wyszyński, który słynął z częstych wypraw do lasu, gdzie się modlił i spowiadał, któregoś razu wrócił z nadpaloną kartką przyniesioną przez wiatr z Warszawy. Była mocno zniszczona, ale ocalał jej środek i napis: „Będziesz miłował”.

Czyż nie idealne motto życia i wojennego działania matki Czackiej? Matki, która mimo że nie była wówczas „na pierwszej linii”, to stanowiła dla całych Lasek oparcie. W najtrudniejszym czasie była matką dla sióstr, wychowanków, żołnierzy. Nie tylko – jak się okazuje – polskich…


1.  Archiwum FSK.

2. RONA (ros. Русская освободительная народная армия) – kolaboracyjna formacja zbrojna złożona m.in z Rosjan (i innych nacji ZSRR) w służbie niemieckiej, działająca podczas II wojny światowej.

Wesprzyj Więź

3. https://triuno.pl/udzial-dziela-lasek-w-powstaniu-warszawskim/.

4. Michał Żółtowski, Blask prawdziwego światła, dz. cyt., s. 244.

Przeczytaj też: Przewodniczka najlepsza, bo niewidoma. Elżbieta Róża Czacka

Podziel się

1
1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.