Kilka dni przed śmiercią pisał do przyjaciela: „Jeśli mnie zestrzelą, nie będę absolutnie niczego żałował. Przeraża mnie przyszła termitiera. I nienawidzę ich moralności robotów. Zostałem stworzony, aby być ogrodnikiem”. 80 lat temu zginął Antoine de Saint-Exupéry.
Dokładnie 80 lat temu, 31 lipca, o godzinie 8:45, z pasa startowego na wybrzeżu Marsylii wystartował F-5B Lightning numer 233, zwiadowczy wariant legendarnego amerykańskiego dwukadłubowego myśliwca Lockheed P-38 Lightning. Podrywający się do lotu pilot dysponował zapasem paliwa na sześć godzin lotu, a jego misją było rozpoznanie nad okolicami Grenoble i Annency. O godzinie 14:30 wiadomo już było, że Antoine de Saint-Exupéry nie wróci – jego książeczka pilota odnotowuje wówczas 6500 godzin lotów, w tym 1300 godzin misji nocnych.
Exupéry miał wtedy 44 lata, zawód lotnika, literacki dorobek i status skarbu narodowego Francji – powiedzieć, że nie musiał latać, to za mało. Jego otoczenie robiło wszystko, by oderwać go od wojskowych lotów. Regulamin ograniczał wiek pilotów Lightninga do 35 lat. Ówczesny generał lotnictwa alianckiego na obszarze Morza Śródziemnego, Ira Clarence Eaker, udzielił pisarzowi zgody na pięć lotów bojowych dopiero po jego wielokrotnych prośbach i apelach – po bolesnej klęsce kampanii francuskiej, którą ten udokumentował w „Pilocie wojennym”. Antoine nie wyobrażał sobie, że mógłby siedzieć bezczynnie podczas wyzwalania własnego kraju.
Literacki skansen?
Zostaje okrzyknięty „najstarszym z pilotów wojennych świata”. Przed wydaniem zgody na loty przeżywa jeden z ciemniejszych okresów swojego życia, pozbawiony lotniczego rzemiosła cierpi z bezczynności, pisze swoje „Listy do Generała «X»”, w których padają słowa: „Nienawidzę mojej epoki ze wszystkich sił. […] Mam wrażenie, że idę ku najmroczniejszym czasom ludzkości”.
W liście wysłanym kilka dni przed śmiercią do przyjaciela Pierre’a Dalloza pisze: „Jeśli zestrzelą mnie, nie będę absolutnie niczego żałował. Przeraża mnie przyszła termitiera. I nienawidzę ich moralności robotów. Zostałem stworzony, aby być ogrodnikiem”. Humanizm Saint-Exa miał swój mrok, o którym rzadko pamiętamy.
Możliwe, że Exupéry to skansen literatury. Nie dbam o to – kto raz go spotkał, nawet zupełnym przypadkiem, nigdy go nie zapomni
Autor „Małego Księcia” i „Ziemi, planety ludzi” należy już dziś do przeszłości – popada w zapomnienie wraz z innymi przedstawicielami pokolenia pisarzy rzuconych w wir dziejów, dla których miarą człowieka był czyn i zdolność do indywidualnego heroizmu. Wraz z Malraux, Conradem, Hemingwayem. Wydaje się, że obecnie to literacki skansen – czy ktoś ich jeszcze faktycznie czyta, poza garstką zapaleńców i historyków literatury?
Dla mojego pokolenia, wychowanego w latach 90., Saint-Exupéry należał do tej samej kategorii twórców, co Albert Camus czy Krzysztof Kamil Baczyński – odległych postaci z historycznego Olimpu, wyniesionych na wojenne ołtarze, których dzieło zostało zmumifikowane w podręcznikach do polskiego. Z etykietką „autora «Małego Księcia»”, która zostanie z nim już na zawsze – etykietką zupełnie niesprawiedliwą, biorąc pod uwagę doniosłość innych jego dzieł: „Pilota wojennego”, „Ziemi, planety ludzi”, czy monumentalnej, nigdy nie dokończonej „Twierdzy”.
Przez pryzmat świetlistych punktów
Gdy zimą 1998 roku leżałem w szpitalu, moja mama próbowała mi czytać „Małego Księcia”. Kiedy niezbyt zaciekawiony książką zasypiałem, ona kontynuowała samotną lekturę w szpitalnej scenerii. Zapamiętałem rysunek węża, który połknął słonia – i nic więcej, bo myśli siedmiolatka cierpiącego na zatrucie żołądkowe, który marzy o słodyczach, mają niewielką pojemność na idee i opowieści. Historia Róży i Lisa tliła się w myślach mojej mamy gdzieś w ciemnej sali prowincjonalnego szpitala w Elblągu, gdy ja sam już spałem.
Nie spotkałem się potem z Exupérym przez ponad dekadę. Jednak ślepy traf sprawił, że w dalekiej orbicie domowego księgozbioru znalazła się jego książka „Ziemia, planeta ludzi”. Najsmutniejsze wydanie, jakie można sobie wyobrazić – edycja „szkolna”, wydrukowana przez Agencję Wydawniczą Morex z lat 90., która o dziwo przetrwała do dziś transformacyjne sztormy. Książka tak brzydka, jak tylko potrafią być brzydkie edycje sprzed trzech dekad. Jeśli istnieją wydania antypatyczne, które swoją szatą graficzną nijak nie pomagają treści, miałem przed sobą jedno z nich.
Zupełnym przypadkiem zabrałem książkę do plecaka w drodze na studia. Trasa z podwarszawskiego Zegrza do Warszawy zajmowała półtorej godziny, zwykle spędzane w ciemności zbyt wczesnych godzin porannych i późnego wieczora. Powrót przez noc zalegającą nad przedmieściami stolicy stała się scenerią, w której po raz pierwszy ożyła dla mnie wyobraźnia Saint-Exupéry’ego – kto czytał „Ziemię, planetę ludzi”, ten wie, że to traktat o ludzkości widzianej przez pryzmat świetlistych punktów – domostw, gospodarstw, okien – oglądanych z perspektywy zanurzonego w nocy kokpitu lotnika.
„Nieprzebyte przestrzenie rosły pomiędzy naszym samolotem a tą zamieszkałą ziemią. Wszystkie bogactwa świata mieściły się na tej drobinie pyłu zagubionej wśród ciał niebieskich” – pisał Saint-Ex, wspominając własne loty nad Argentyną i Afryką Północną. To był oślepiający rys jego twórczości – człowiek czynu, lotnik i zawadiaka, zanurzony w losy nowoczesnej cywilizacji, który w każdym snopie światła rzuconego w przestrzeń szukał znaków osoby – więzi, zakorzenienia, bliskości, wiary.
Każda trasa spędzona z lekturą tej książki zamieniała się w coraz czulsze tropienie świetlnych śladów ludzkiej obecności pośród nocy.
Pragnienie pragnienia
Było w jego pisaniu coś absolutnie uderzającego, szczególnie w zderzeniu z wojennymi klasykami epoki. Absurd niezawinionego cierpienia, klęska Europy, widmo Zagłady, pustka cywilizacji przemysłowej – to wszystko, jak inni, Exupéry odbijał w swoich książkach. Nie odpowiadał prostym moralizmem, choć sam pamiętał metafizykę dziewiętnastowiecznego dworu, rodzinnego rytuału i uświęconych relacji rodowych. Przez całe życie pozostawał rozbity między „pragnieniem pragnienia” – jak efemerycznie nazywał duchową konstrukcję, która była spadkiem po odchodzącym świecie christianitas – a Conradowskim wręcz imperatywem zaangażowania, ubrudzenia sobie rąk w „ludzkiej sprawie”.
Ten sam Saint-Ex – wychowany w zamkach dziedzic szlachty prowansalskiej – który z ekscytacją pisał do matki o osobistym spotkaniu z siostrą króla belgijskiego, prosił po objęciu opieki nad bazą lotniczą w afrykańskim Ras Dżubi, by mama „nie pisała na kopercie «hrabia»”. Gdy jego samolot wpadł w niemiecki obstrzał podczas inwazji czterdziestego roku, katastroficzne obrazy przeplatał podróżami wgłąb swojego szczęśliwego dzieciństwa, w którym centralną rolę odegrała tyrolska niania Paula.
Niania, którą pamiętał z najwcześniejszych dni swojego życia, będąca „wspomnieniem wspomnienia”, stała się quasi-religijną figurą wszechwiedzy i opieki. „Paula, strzelają do mnie! […] Słyszysz, Paula? Zaczyna być paskudnie. A mimo wszystko nie mogę nadziwić się tej niebieskości wieczoru” – pisał w „Pilocie wojennym”. O metafizyce Exupéry’ego wylano morze atramentu – dziecięce wspomnienie niani, wyłaniające się podczas ostrzału przez wrogie samoloty myśliwskie, jest pewnym filozoficznym skrótem, który orientuje ideowe tropy w pisaniu Saint-Exa.
Dzieciństwo-ojczyzna, zanurzona w ciemności ludzka ziemia, metafory ogrodu, drzewa, zamku – obrazy ludzkiej jedności i troski, które zostały zburzone przez cywilizację przemysłową – to trwałe figury jego pisarstwa. Dziś już pewnie nieco przebrzmiałe, pachnące ckliwym esencjalizmem i patosem epoki, która została naznaczona przez wojnę – a więc doświadczeniem, którego oszczędzono nam na dwa pokolenia.
Przyznaję, po latach nieco go zapomniałem – co prawda wymieniałem wciąż Exupéry’ego pośród pisarzy pokolenia wojennego, które ukształtowało mój etos i wyobraźnię, ale coraz rzadziej wracałem do samych lektur. Aż do kolejnego spotkania, którego znów nie mogłem się spodziewać.
Relikwia
Bransoletka, którą Antoine miał na ręce 31 lipca 1944 roku, została wyłowiona przypadkiem. Pół wieku później. 7 września 1994 roku Jean-Claude Bianco, marsylski rybak, wciągał na pokład swojej łodzi niepełne sieci – słychać tu chichot losu, bowiem sam Saint-Ex często sięgał właśnie po metaforę sieci dla opisania swojej wizji literatury, w której forma pozostaje drugorzędna względem tego, co z życiowej toni uda się jej uchwycić. Pośród ryb i odpadków był niewielki, zaszlamiony przedmiot, który po oczyszczeniu okazał się bransoletką.
Na kawałku stali udało się odczytać wygrawerowane imię i nazwisko. Zaginiony ślad Saint-Exupéry’ego. Na plakietce widniało imię jego żony Consuelo, jak również adres nowojorskiego wydawcy „Małego Księcia” – nieśmiertelnego dzieła, które ukazało się w języku angielskim w 1943 roku. Pamiątka po pisarzu, którego ciała nigdy nie odnaleziono, stała się relikwią dla jego najbliższej rodziny i czytelników na całym świecie. Pewnego słonecznego dnia, po latach od lektury „Pilota wojennego”, trafiłem na nią na krańcu Europy.
Niecały rok temu wędrowałem niesfornie po ulicach Porto – kierowany nostalgią zaglądałem w miejsca, które miały zainspirować J. K. Rowling do stworzenia słynnej serii książek o młodym czarodzieju. Sklep z miotłami, Uniwersytet w Porto z jego fantazyjnymi pelerynami, aż w końcu nieziemska Livraria Lello – ponoć najpiękniejsza księgarnia na naszym globie. Wchodząc wgłąb przybytku, którego architektura stanowiła wzorzec dla autorki cykl książek o Harrym Potterze, trafiłem na wystawę poświęconą Antoine de Saint-Exupéry’emu. W 2023 roku wypadała wszak 80. rocznica wydania „Małego Księcia”.
Trudno opisać słowami emocje, jakie towarzyszyły mi, gdy zupełnym przypadkiem – tak jak przypadkiem spotkałem Saint-Exa w szpitalnej sali, a potem w zanurzonym w mroku prowincjonalnym autobusie – ujrzałem bransoletkę z jego imieniem i nazwiskiem.
Możliwe, że Exupéry to skansen literatury. Nie dbam o to – kto raz go spotkał, nawet zupełnym przypadkiem, nigdy go nie zapomni.
Przeczytaj również: Kim jesteś, człowieku wojny?