Przy całym moim skomplikowanym stosunku do Kościoła, piesze pielgrzymowanie jest rzeczywistością, która z mocą himalajskiej liny mocno mnie przy nim trzyma.
W 2009 roku wydawnictwo WAM wydało książkę Andrzeja Kołaczkowskiego-Bochenka pod tytułem „Nie idź tam, człowieku!” Była ona zapisem wspomnień reportera, który wybrał się – nie będąc człowiekiem szczególnie pobożnym – na pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Nie chcę oczywiście zdradzać jej treści, bo może nie każdemu wpadła do rąk, ale nie będzie chyba nadmierną zdradą tajemnicy, jeśli ujawnię, że wspomniany wyżej tytuł ma charakter przewrotny. Nie idź – mówi autor – bo jeśli pójdziesz, to być może runą te wszystkie mury, które dawały ci pozorne uczucie bezpieczeństwa.
Nie musiałem wyruszyć do Santiago, aby w swoim życiu przeżyć podobne tąpnięcie.
Godzina i piętnaście minut. Tyle od mojego pabianickiego mieszkania trwa podróż samochodem do jasnogórskiego sanktuarium. Można zatem powiedzieć, że Jasną Górę mam na wyciągnięcie ręki. Co roku wielu Pabianiczan rezygnuje z tej wygody i postanawia dotrzeć tam na własnych nogach, ryzykując marsz w upale, deszczu, czy burzy.
Jeśli wierzyć lokalnej tradycji, w tym roku nastąpi to po raz 556. Pabianicka piesza pielgrzymka będzie jedną z ponad dwustu, jakie co roku przybywają do paulińskiego klasztoru. Tylko w zeszłym roku w podobny sposób dotarło tu z różnych stron Polski ponad 77 tys. osób.
Na pierwszą swoją pielgrzymkę udałem się ponad 20 lat temu. Nie potrafię racjonalnie odpowiedzieć, dlaczego. Nie namówili mnie żadni znajomi, a większość wręcz od tego odstręczała
Choć spośród blisko 4 mln osób, które przybywają do Częstochowy, piesi pątnicy stanowią niewielką grupę, to jednak to właśnie ich nadejście – którego kumulacja następuje w okolicach 15 i 26 sierpnia – jest najbardziej spektakularnym okresem w kalendarzu jasnogórskim. Widoczne z wałów morza pielgrzymów, kakofonia ich śpiewów, różnorodność barw i miejsc, z których docierają, nadal robi niezwykłe wrażenie. Dlaczego tak jest? Dlaczego ludzie pomimo, z jednej strony, możliwości technologicznych, a z drugiej, postępującej sekularyzacji, nadal decydują się – tak jak ja – wyruszać w drogę?
U progu pierwotności
Na pierwszą swoją pielgrzymkę z rodzinnego miasta udałem się ponad 20 lat temu. Nie potrafię racjonalnie odpowiedzieć, dlaczego. Ani moja rodzina w pobożności nie odbiegała od polskiej przeciętnej, ani nie było w niej szczególnych pielgrzymkowych tradycji, ani ja wówczas nie miałem szczególnych warunków fizycznych do takiego wysiłku. Nie namówili mnie żadni znajomi, a większość wręcz od tego odstręczała – nawet nie w obawie przed popadnięciem w dewocję, ale raczej o stan zdrowia. Zadecydował – powiedzmy eufemistycznie – poryw serca. Choć okupiłem ją zatarciami i kontuzją, to została ze mną na kolejne lata, stając się chyba jednym z ważniejszych życiowych doświadczeń i elementem tożsamości.
Pielgrzymowanie ma w sobie wyraźny gen pierwotności doświadczenia religijnego. O tym, że ludzie stawali się religijni, dowiadujemy się, wydobywając spod ziemi materialne świadectwa uroczystych pochówków, które ujawniają istnienie wiary w życie pozagrobowe. Innym wymiarem są miejsca kultu, które usytuowane w konkretnych miejscach, musiały stawać się miejscami wędrówek. W starożytności i średniowieczu te wyprawy były czymś naturalnym, wynikającym z technologicznych ograniczeń przemieszczania się. Motyw wędrówki pojawia się zatem w różnych religiach i wierzeniach, nie będąc także obcy judaizmowi, a później – siłą rzeczy – chrześcijaństwu.
Abraham wychodzi zatem z chaldejskiego Ur, aby dojść do ziemi nadanej mu przez Boga, Jonasz ma się wybrać do Niniwy, Żydzi wędrowali z Egiptu do Ziemi Obiecanej, a prorok Eliasz odbył podróż do Góry Horeb. Pielgrzymem był też Jezus, któremu w czasie jednej z wypraw zdarzyło się zawieruszyć w jerozolimskiej świątyni. Za każdym razem pielgrzymka była wyjściem z dotychczasowego życia, przełomem, doświadczaniem nowego. Tkwi to w samej naturze wędrówki, która jest wyjściem poza oswojone granice.
W powolnej pieszej wędrówce, w której na własnej skórze odczuwamy wszelkie niedogodności pogody, jest to namacalne. W średniowieczu – z tego powodu – pielgrzym znajdował się pod szczególną ochroną. Miał status gościa, który nie mógł doznać krzywd. Motyw drogi tkwi zresztą w słowie „pątnik”, pochodzącym od staropolskiego „pąć”, oznaczającego trakt.
Pierwsza tajemnica atrakcyjności pielgrzymowania tkwi więc może w jej atawistycznej pierwotności, w bezpośrednim i dosłownym doświadczeniu wyjścia ze swojej strefy komfortu i wyruszenia w drogę, której cel jest co prawda znany, ale to, co będzie się działo pomiędzy wyjściem a dojściem, pozostaje ukryte.
Otwarta torba
W przeszłości jednym z symboli pątniczych miała być otwarta torba. Pielgrzym miał być gotowy zarówno na dary, jak i na to, że coś zostanie mu odebrane. Był w tym dojmujący znak całkowitej zależności człowieka od otoczenia i dowód jego ograniczonej władzy nad rzeczywistością i losem, a jednocześnie zobowiązanie dla innych do pomocy. Jasnogórskie pielgrzymowanie ma – w przeciwieństwie do wędrówki do Santiago – charakter silnie wspólnotowy.
Doświadczenie wyjścia nie ma wyłącznie wymiaru indywidualnego. Nie przeżywamy go w sobie, lecz współodczuwamy z innymi. Buduje to więź szczególnie silną, której główną cechą jest wzajemna zależność. Nie da się, nawet w jednodniowej wędrówce, liczyć wyłącznie na własne siły. Idziesz z innymi, smaży cię to samo słońce, chłodzi ten sam wiatr, moczy ten sam deszcz, a kolumna pielgrzymkowa jest strukturą, w której każdy człowiek ma swoje istotne miejsce.
W pielgrzymce odzyskuje się zresztą czas. Jest ona co prawda wymierzona odcinkami, które przebyć należy w określonych godzinach, a gwizdki wieszczą zakończenie przerw na odpoczynek i posiłek, ale w tym poukładaniu znajduje się czas na rozmowę z innymi, dzielenie sobą i swoimi historiami, poznawanie się, życie ze sobą. Tym samym tworzy się społeczność, w której dużo silniej odczuwa się wspólnotowy wymiar ludzkiego istnienia.
Dotyczy on nie tylko samych pielgrzymów, ale także mijanych ludzi czy tych, którzy oferują jedzenie i nocleg. Najmocniej można w tej sytuacji odczuć, co to znaczy spotkać Boga w drugim człowieku, poczuć jego spojrzenie, urzeczywistnić przypowieść o ptakach, które nie sieją, ani nie orzą, a dostają wszystko, czego potrzebują.
Drugim mocnym doświadczeniem pielgrzymki jest więc dla mnie wspólnota, nie tylko symboliczna, ale także realna, oparta z jednej strony na poczuciu, że mogę być dla innych ważny, ale i bez innych trudno byłoby mi przeżyć kolejny dzień. Jest w tym także wyraźny ślad egalitarności grupy, w której niewielkie znaczenie ma poziom wykształcenia, doświadczenia życiowego czy nawet skala religijności.
Wulgaryzmy, alkohol i seks
Wbrew pozorom piesze pielgrzymki rzadko są kompanią świętych, a dużo częściej grupą różnorodną, w której mieszają się poszukujący (świadomi tego lub nie) z tymi, którym wydaje się, że swój cel już odnaleźli. Spotykają się tu katolicy różnych nurtów, często nieświadomi faktu, że tę sympatyczną osobę, która właśnie podała wodę czy podzieliła się kanapką, najpewniej roznieśliby w najbliższej rozmowie internetowej. Tu jednak spotykają się przy jednym stole, mówią – choć na chwilę – jednym głosem. Znajdują przestrzeń wspólną.
Pielgrzym niósł otwartą torbę, czyli miał być gotowy zarówno na dary, jak i na to, że coś zostanie mu odebrane. To dojmujący znak całkowitej zależności człowieka od otoczenia
Nie oburzają mnie przy tym rozliczne artykuły, które opisują pielgrzymki jako miejsca pijaństwa czy rozpusty. Rok temu, wśród pabianickich pielgrzymów ogromną popularność zdobył wyłowiony z portalu Onet artykuł „«Wulgaryzmy, alkohol i seks». 22-latek obnażył ciemną stronę pielgrzymek”. Znalazły się bowiem w nim cytaty z anonimowej pątniczki Dominiki, która twierdziła, że wędruje z Pabianicami.
Na pytania znajomych, czy faktycznie na pielgrzymkach zdarzają się przykłady zachowań „nieświętych”, bez większego zastanowienia się odpowiadałem, że jak najbardziej. Pielgrzymka nie jest przecież wyrwana ze społeczeństwa, ale jest jego emanacją. Chrześcijańskie przyznawanie się do grzeszności nie jest natomiast jedynie zbyteczną kurtuazją i manifestacją pokory, ale racjonalnym odzwierciedleniem rzeczywistości. Dlaczego więc pielgrzymkę miałoby to zatem ominąć?
Nie zmienia to faktu, że nie jest to ani esencja pielgrzymowania, ani jego główna treść. Wątpliwe zresztą, aby ktoś decydował się przemierzać setki kilometrów pieszo tylko po to, aby oddać się uciechom, z których może korzystać we własnym miejscu zamieszkania. W tych pielgrzymkowych grzechach jest paradoksalnie coś niezwykle uczłowieczającego religijność, pokazującego, że mówienie o niej wyłącznie w kategoriach hagiograficznych nie ma sensu, głęboki sens istnieje zaś w istnieniu grzechu i powolnym z niego wychodzeniu.
Tym wyjściem może być szansa doświadczenia wspólnej modlitwy, rozmowy i – jak się to zwykło w chrześcijańskiej gwarze mówić – świadectw. Być może to trzecia urzekająca mnie tajemnica atrakcyjności pielgrzymki – jej autentyczność, naturalność i odarcie ze sztuczności, które tak często towarzyszy codziennej religijności. Idąc ponad sto kilometrów, nie da się tego robić wyłącznie z przyklejonym uśmiechem na twarzy.
Jesteśmy tu na chwilę
Wreszcie pielgrzymki jasnogórskie to tradycja głęboka zakorzeniona w historii. Wspominałem, że lokalny zwyczaj nakazuje szacować liczbę odbytych pabianickich pielgrzymek na 555. W tym roku, 19 sierpnia, wyruszy ona po raz 556.
Trudno w źródłach znaleźć zarówno dowód na to, że faktycznie ma ona swoje źródła w XV wieku, jak i tego, że zachowana została ciągłość, zwłaszcza w okresach wojennych i w czasie historycznych zawieruch. Pewną poszlaką są związki Jana Długosza z moim miastem, który sam pochodząc z Nowej Brzeźnicy, był pod niewątpliwym wpływem jasnogórskiego kultu. Widoczne jest to zwłaszcza w jego „Rocznikach…”, gdzie Jasnej Górze i jej historii poświęca wiele miejsca. Nie bez racji uważany jest zresztą za jednego z głównych propagatorów tego miejsca i kreatorów jego tożsamościowego wymiaru.
Być może zatem to z jego inspiracji staropolscy Pabianiczanie wyruszyli pierwszy raz na Jasną Górę i tak wędrują do dziś. Niezależnie od osobistych wątpliwości, jest w tej tradycji coś niezwykle inspirującego. Oto wspólnota, o której wspominałem, przestaje mieć wymiar osadzony w teraźniejszości, a staje się uniwersalna i ponadczasowa. Jest dowodem na to, że ani od nas nie zaczął się świat, ani na nas się nie skończy, lecz jest ciągiem powtarzanych doświadczeń i sztafetą kolejnych pokoleń, w której swoją rolę przejmujemy tylko na chwilę, będąc jednakże gwarantem trwania. Właśnie w tych momentach mocno odczuwa się znaczenie obcowania ze zmarłymi, tak bardzo realnego i konkretnego.
Dlaczego zatem i w tym roku wybiorę się na pieszą pielgrzymkę? Jest w niej coś głęboko pierwotnego, coś u podstaw człowieka wędrującego, szukającego, jednocześnie silnego i bezradnego, a przez to skazanego na wspólnotę, tak, jak wspólnota jest skazana na niego. Wspólnota to piękna rzeczywistość, w której natura i wysiłek wymuszają egalitarność i życzliwość, w której nie tracąc indywidualności, z łatwością wyzbywasz się tego co „moje”.
Pielgrzymka to moje marzenie o społeczeństwie, bliskości… a niech tam będzie, także Kościele. Przy całym moim skomplikowanym stosunku do Kościoła, piesze pielgrzymowanie jest rzeczywistością, która z mocą himalajskiej liny mocno mnie przy nim trzyma.
To taki mały promyk, że na kilka dni można zrobić raj na ziemi, choć niepozbawiony chwil trudnych czy wymagających. I wybijcie sobie z głowy, że to marsz świętych i świętoszków. To mozaika ludzi, postaw, doświadczeń, poziomów religijności. To życie w całej swej esencji, bez didaskaliów.
Jeśli zatem chcecie nadal widzieć Kościół w jego czarnych kolorach, a może odwrotnie, odpowiada wam wyłącznie obraz jego nieskazitelności, to nie idźcie tam, ludzie, bo może się okazać, że spotkacie coś głęboko prawdziwego – coś, bez czego już nie będziecie umieli żyć.
Przeczytaj również: Józef Tischner: Człowiek pielgrzym