Najważniejsza w sztuce życia wydaje mi się umiejętność wyboru takiej egzystencji, żebym przed śmiercią mogła uznać, że wybrałam dobrze, że moje życie było warte przeżycia – mówi miesięcznikowi „Znak” Mira Marcinów, filozofka i pisarka.
Paulina Wilk: Przyszłam porozmawiać o sztuce życia.
Mira Marcinów: To brzmi poważnie. Obawiam się, że po takiej rozmowie jeszcze bardziej mogę zwątpić w swój obraz jako osoby, która coś wie o sobie i świecie i może podjąć decyzję o tym, jak żyć. A jednak art of living wydaje mi się wciąż warta rozmowy, refleksji, nawet jeśli przyjdzie po niej chandra. Zwykle przecież i tak dopadają nas obawy, czy takie życie, jakie wybraliśmy, jest w ogóle warte przeżycia. Wyobrażamy sobie różne scenariusze: jak mogłoby wyglądać moje życie, gdybym podjęła inne decyzje? Choć ostatnio mniej we mnie przestrzeni na utrzymanie powagi tych pytań.
Co się zmieniło?
– Chyba mam gorszy kontakt ze swoją wewnętrzną Anią z Zielonego Wzgórza, która – jak pamiętamy – była nieco egzaltowana i brała wszystko na serio. W liceum taka byłam i nieco później, kiedy jeszcze całymi dniami czytałam Dostojewskiego, a wieczorami oglądałam „Siódmy kontynent” i inne filmy Michaela Hanekego. A potem jakoś ta pojemność na powagę mi się wyczerpała.
Na co dzień wybieram to, co potrafi mnie nie tylko wzruszyć, ale i rozśmieszyć. Lubię płakać przez łzy. Nie chodzi mi oczywiście o to, co niektórzy psychiatrzy nazywają paragelią – panicznym śmiechem obronnym w poważnych sytuacjach – czy nietrzymaniem afektu. Lubię po prostu ten stan, kiedy jestem zaryczana, zasmarkana i roześmiana jednocześnie.
Urok tego stanu polega chyba na dotykaniu dwóch sfer jednocześnie: przeżywania czegoś dotkliwie i zaznawania ulgi.
– Jung pisał, że tylko paradoks zbliża nas do zrozumienia pełni życia. Myślę, że w przeżywaniu jednocześnie rozpaczy i rozbawienia można doznać takiej pełni. Jak wtedy kiedy udaje nam się utrzymać w ambiwalencji, w niepewności, również wobec tego, co czujemy, gdy akceptujemy to, że możemy czuć sprzeczne rzeczy naraz. Wydaje mi się, że absurd, dziwność i zaskoczenie są mi konieczne do życia.
Jesteś filozofką, zajmujesz się psychiatrią i psychoanalizą. A to są trzy dziedziny, które obiecują nam odpowiedzi na wielkie pytania. Niezłe filary.
– To może zaczęłabym od najważniejszej dla mnie dziedziny, czyli filozofii, a dokładniej: od teorii podejmowania decyzji. Bo tak jak mówiłam wcześniej, najważniejsza w sztuce życia wydaje mi się umiejętność wyboru takiej egzystencji, żebym przed śmiercią mogła uznać, że wybrałam dobrze, że moje życie było warte przeżycia.
Ale najpierw trzeba się zastanowić, na ile w ogóle mogę wybierać. Pisze o tym ciekawie Laurie Ann Paul, amerykańska filozofka. Na przykład decyzję o (nie)posiadaniu dzieci porównuje do sytuacji, w której możliwy byłby wybór o staniu się wampirem. W świecie, w którym niemal wszyscy twoi znajomi byliby wampirami, a zatem z jednej strony zyskaliby nieśmiertelność i różne moce, z drugiej zaś – staliby się pijącymi krew potworami, nie byłoby chyba łatwo podjąć decyzji, czy chce się być jednym z nich.
Swoją drogą, jako matka uważam za niezwykle trafne i zabawne porównanie decyzji o zostaniu rodzicem do decyzji o staniu się wampirem. Jak pisze Paul, w takim świecie pewnie pytalibyśmy tych znajomych wampirów o radę, czy warto stać się takimi jak oni. Prosilibyśmy więc, żeby opowiedzieli nam coś więcej na ten temat. A oni odpowiadaliby tylko: musisz zostać wampirem, żeby wiedzieć, jak to jest, nie da się tego zrozumieć, po prostu słuchając o tym.
Pewnie wielu z nas słyszało podobne zdania od świeżo upieczonych rodziców.
– Właśnie. Jak twierdzi filozofka, podejmowanie wielu życiowych decyzji, które mają potencjał nieodwracalnej zmiany naszego życia, to wybory „w ciemno”, bez dostępu do wiedzy o nowym stanie. Paul nazywa te obszary życia, gdzie trudno o racjonalne decyzje, transformującym doświadczeniem. Twierdzi, że są dla nas one niedostępne poznawczo. Na tym polega trudność w mówieniu o ich wyborze. Jak do tego dodasz psychoanalityczną refleksję o nieświadomym i przypomnisz sobie freudowską metaforę ludzkiego umysłu jako góry lodowej, której jedna ósma wystaje ponad powierzchnię wody, a zatem masz do niej dostęp, natomiast siedem ósmych pozostaje pod powierzchnią wody, to rozmowa o sztuce życia jako sztuce wyborów robi się niezwykle trudna. Jednak mimo wszystko osobiście potrzebuję wkładać głowę w te głębiny.
Myślisz, że umiesz żyć?
– Nie. Ale często bywam o to podejrzewana. Chyba chodzi o pewną intensywność życia, o to, że dużo tańczę, jeszcze więcej jem, a kiedy jem coś naprawdę dobrego, to przymykam oczy z rozkoszy i rozpływam się nad pyszną oliwą czy dojrzałym pomidorem.
Jesteś też ponoć miłośniczką podróży autostopem.
– Nie znam lepszego sposobu, żeby poznawać ludzi. Często wyjeżdżam sama za granicę, bo samej łatwiej mi się skoncentrować na świecie. To są krótkie podróże, podczas których nowo poznane osoby pokazują mi, jak mieszkają, jak żyją.
Ale też intensywnieję w kontakcie ze swoimi dziećmi, lubię się z nimi bawić, rozrabiać. W zeszłym roku sama z córką przemierzałam Japonię, bo to było jej największe marzenie, a chwilę wcześniej z całą rodziną wyruszyłam autem na daleką Północ, bo syn na piąte urodziny chciał się spotkać ze Świętym Mikołajem w Rovaniemi i biegać za reniferami w Finlandii.
Brzmi, jakbyś jednak umiała żyć.
– To wszystko jest raczej radością życia, często myloną z umiejętnością życia. Włosi słyną z tej radości, lecz też są za nią krytykowani: za swoją dolce vita i sztukę słodkiego nicnierobienia – dolce far niente.
Za rok będę miała 40 lat. Zawsze traktowałam wiek jako cechę akcydentalną, coś, co nam się przytrafia i w żaden sposób nas nie definiuje. Może dlatego tak uważam, że od dziecka byłam maleńka-stareńka, a różnica wieku między moimi przyjaciółmi wynosi pół wieku. No ale 40. urodziny są w naszej kulturze symbolem kryzysu rozumianego jako przesilenie, decydujący zwrot, może więc za rok zdobędę umiejętność życia. Kiedy słucham ludzi odrobinę ode mnie starszych, mam wrażenie, że przestali się tak miotać, że potrafią żyć. Może w takim razie ty mi powiesz, jak to jest?
Wybronię się metaforą. Lubię chodzić po górach. Dla mnie czterdziestka była jak wejście na szczyt w Tatrach. Wiem, że największa ekscytacja już za mną, mam nadzieję na długi spacer graniami, zanim zacznie się schodzenie. Zastanawiam się jednak, czy możesz czerpać z doświadczenia osób, które – jak powiedziałaś – są Ci bliskie i już się nie miotają. Czy da się w ogóle oprzeć na tym, co wiedzą inni?
– Nie. Choć swoim sposobem życia to właśnie inni nas niepokoją, inspirują, motywują do zmiany. Staram się podchodzić naprawdę blisko drugiego człowieka. I im bardziej dany sposób życia różni się od mojego, tym więcej wprowadza twórczego zamętu: co, jeśli popełniłam błąd, wybierając takie życie, jakie prowadzę? Często po takich znaczących spotkaniach odczuwam zazdrość, w pozytywnym sensie: jako uznanie wartości dla czyjegoś życia i innych, niż moje, decyzji. No, ale teraz mówię, jakby jednak bardzo wiele w życiu dało się wybrać, a coraz bliżej mi do przyznania, że większa część życia jest poza naszą kontrolą.
Czego nie wybieramy?
– Choćby ludzi, których spotykamy, często również tych, z którymi udaje nam się wejść w prawdziwą relację. A jak pisał Donald Winnicott, każde bliskie spotkanie jest wstrząsającym wtargnięciem w naszą samotność, dlatego powinniśmy uważać na to, kogo do siebie dopuszczamy. Ten psychoanalityk pisał o spotkaniu z drugim człowiekiem jak o grze w chowanego, w której z jednej strony radość czerpiemy z bycia w ukryciu, z drugiej zaś strony nie zostać znalezioną byłoby klęską.
Doświadczam wielu przypadkowych spotkań. Zwłaszcza jeżdżąc na stopa, jak też kiedy idę do warzywniaka czy na koncert. I wtedy zaczyna się ta gra w chowanego, z której rzadko wychodzę bez szwanku. Bo ludzie dają mi w kość, zmuszają do myślenia, do podważania siebie. I ja tę niepewność w sobie powoli zaczynam akceptować. Po kawałku, trochę się jeszcze rzucając, przyjmuję, że pozostanę osobą podejrzliwą wobec siebie samej.
A może to jest odwaga – ciągle być ze sobą w wymagającym dialogu? Utrzymujesz się w otwartości. Większość z nas z niej „wyrasta”, po kawałku zamykając kolejne obszary w życiu, zatrzaskujemy klapki z odpowiedziami i już ich nie ruszamy. U Ciebie wciąż wszystkie karty w grze?
– Czy wszystkie – nie wiem. Chętnie dowiedziałabym się, jak się te kolejne klapki zamyka. Kiedy rozmawiam z przyjaciółką mającą pewność co do swojego sposobu życia, proszę ją, żeby mi udzieliła rady. Ona jednak może mi zaoferować jedynie jakąś enigmatyczną odpowiedź jak ta: musisz zostać wampirem, żeby wiedzieć, jak to jest, przypominającą zaklęcie słyszane w dzieciństwie: „Zobaczysz, jak dorośniesz”. Tymczasem ja siebie nieustannie podrażniam. Bardzo mnie fascynują nie moje scenariusze. Dawno temu, kiedy byłam nastolatką, marzyłam na przykład o tym, żeby być bezdomną.
I spróbowałaś?
– Tak. Uciekłam nad morze, na wydmy. Do Łeby dotarłam autostopem, a na miejsce stacjonowania wybrałam sobie pobliski dworzec kolejowy w Lęborku. Naczytałam się o ludziach luźnych, włóczęgach. W liceum zaczytywałam się w „Grze w klasy”. Chciałam być jak Maga albo jeszcze lepiej, Gekrepten – żyć pod mostem, mieć szczura na ramieniu i nosić spódnicę na spodnie. Fetyszyzowałam bezdomność.
Ale już na tym dworcu w Lęborku – żebrząc o pieniądze na jedzenie, śpiąc na peronie i uciekając przed podejrzanymi typami – zatęskniłam za domem. Oddałam jedyne, co miałam cennego – kolczyki, za podwózkę do miasteczka rodzinnego. To były moje pierwsze realne poszukiwania balansu między wolnością i bezpieczeństwem, a także pierwsze rozczarowanie sobą. Potem zaś przyszły kolejne, kiedy chciałam zobaczyć siebie samą w ekstremalnych stanach, lecz nie byłam wtedy wcale zmęczona i szczęśliwa jednocześnie, jak to sobie wyobrażałam. Wciąż zresztą uważam konwencjonalne życie za podejrzane, a bezdomność z wyboru za jedną z form kontestacji zastanego porządku, uwolnienia się od etosu pracy. Uczono nas przecież, że trzeba przede wszystkim dużo się uczyć, żeby dostać dobrą pracę.
Nie podobała Ci się ta sekwencja?
– Nie, choć oczywiście dużo się uczyłam, bo do tego byliśmy trenowani, podobnie jak dziewczynki trenowano, niczym w sztukach walki, że nie mogą zajść w nastoletnią ciążę, bo wtedy ich życie się skończy. Odrobiłam więc obie te lekcje matki, dlatego trudno było mi później podważać etos pracy i zdecydować się na ciążę. Ale dość wcześnie martwiło mnie, na ile praca, która może zajmować nawet kilkanaście godzin dziennie, umożliwia jeszcze zadawanie sobie najważniejszych pytań. Obserwowałam też moją mamę, którą dotknęło bezrobocie. I chciałam chyba nadać sens jej pozycji egzystencjalnej. Bardzo wtedy doceniałam inne wymiary jej obecności – zyskała czas na relacje ze mną, na malowanie.
Obejrzałam ostatnio film dokumentalny „Świat po pracy” Erika Gandiniego. Do XVII w. odpoczynek był błogosławieństwem, dopiero wtedy kalwiniści wprowadzili koncept, zgodnie z którym ciężka praca i płynący z niej dobrobyt wyróżniają tych, którzy zostaną zbawieni. To głęboko wpłynęło na nasze rozumienie szczęścia i spełnienia. W XXI w. w bogatym w ropę Kuwejcie powstają specjalne państwowe posady, każdy kto chce mieć pracę, musi ją dostać. W ten sposób czasem nawet 20 osób wykonuje pracę jednej osoby. Wydaje się, że wielu o tym marzy, jednak ci ludzie mówią o poczuciu bylejakości życia, braku sensu. Ja też wciąż się mierzę z pytaniem: jaka jest rola pracy w moim życiu?
Jak idzie?
– Był czas, w którym wykonywałam 11 różnych prac naraz. Między innymi prowadziłam zajęcia na Uniwersytecie Jagiellońskim, udzielałam pomocy psychologicznej w gabinecie, szkoliłam choreoterapeutów, pracowałam w telefonie zaufania i szkole tańca towarzyskiego, występowałam w teatrze dla dzieci. Wszystkie te zajęcia były wspaniałe, wszystkich ich chciałam. I wiem, że można w takim ustawieniu – w takim performatywnym pracoholizmie – czuć się całkiem dobrze. Mogłam pokazywać sobie i wszystkim, że jestem taka zarobiona, taka zabiegana, a przez to taka ważna. Czyli o wiele lat wyprzedziłam aktualny tiktokowy trend bycia pierwszoplanową bohaterką własnego życia.
I co się stało, że Ci przeszło?
– Zaczęłam, zgodnie z moją metodą na życie, podważać własne wybory. Intelektualnie kwestionowałam kult produktywności. Dziś bliżej mi do mało widowiskowej pozycji. Dobrze czuję się w roli nieefektywnej odbiorczyni kultury. Dużo chodzę do teatru, opery, na festiwale i koncerty. Musiałam sobie przestawić w głowie, żeby pozwolić na czerpanie, które nie musi się od razu przełożyć na dokładanie od siebie do życia kulturalno-intelektualnego. Chcę czytać książki, żeby je przeżyć, a nie żeby być ich recenzentką.
Mira Marcinów – dr psychologii, filozofka, pisarka, pracuje w IFIS PAN, autorka m.in. Historii polskiego szaleństwa i książki prozatorskiej pt. „Bezmatek”, za którą otrzymała Paszport „Polityki” 2020 w dziedzinie literatury.
Fragment rozmowy, która ukazała się w miesięczniku „Znak” pt. „Ile mogłabym wytańczyć”
Przeczytaj też: Jestem kołyską. Rozmowa z Magdą Umer