System, wbrew pozorom, nie jest wszechmocny. Można od niego uciec. Można też próbować rozsadzać go od środka. Aby to zrobić, trzeba przede wszystkim powiedzieć: „Mam dość”.
Publikujemy w całości tekst, który ukazał się w 2013 r. w kwartalniku „Więź” nr 3. (653) w bloku społecznym „Antysystem: odzyskać świat”.
Zimą 2009 r. premier Rosji, Władimir Putin zlecił całkowite wstrzymanie dostaw gazu na Ukrainę. Wiele krajów europejskich — uzależnionych od ukraińskiego tranzytu — stanęło na granicy energetycznego paraliżu. Ta decyzja oddalonego o tysiące kilometrów polityka stała się punktem zwrotnym w życiu rodziny Artura Milickiego, trzydziestoparolatka mieszkającego w bloku w podwarszawskim Piasecznie. Dziś rozmawiamy, siedząc na łące, skąd rozpościera się widok na 16 ha ziemi należącej do fundacji Dla Ziemi i Ludzi, na stojący poniżej stary, biały dom, w którym teraz mieszka Artur, jego żona Kasia i dzieci — 5-letni Lubomir i 4-letnia Anastazja. Na tej samej łące rozbili namioty wolontariusze, których ściągnęła tu wizja życia w zgodzie z przyrodą, z dala od miejskiego pędu i gwaru. Od marca 2013 r. działa tu Akademia Bosej Stopy.
Życzliwie samowystarczalni
— Cztery lata temu mieliśmy malutkie dziecko, moja żona była już w drugiej ciąży — wspomina Artur. — Wszystkie dzienniki telewizyjne podawały ciągle informacje o rosyjskim gazie. Wtedy tylko moja żona pracowała, ja zostałem w domu z dzieckiem i zastanawiałem się, co ja jako mężczyzna, ojciec rodziny, potrafię? Niewiele. Mogę iść do biura i zarabiać, a potem przynosić pieniądze, ale czy jestem w stanie wyhodować jedzenie, zdobyć drewno, rozpalić ognisko? Jeśli zabiorą nam gaz i prąd, to jak ja ogrzeję mieszkanie? Jest zima, mieszkamy na trzecim piętrze, do najbliższego lasu mamy dwa kilometry… I tamtej zimy zacząłem się zastanawiać, jak chcę żyć. Czy istnieje sposób na życie, który daje szczęście, a jednocześnie poczucie bezpieczeństwa bez względu na to, co mówią w telewizji?
Marzymy, żeby łączyć ludzi, którzy chcą żyć sensownie. Jeśli ktoś chce marnotrawić swój czas, to raczej się tu nie odnajdzie
Takim rozwiązaniem wydała mu się ekowioska — jedną z nich kilka lat wcześniej Artur zwiedzał na Węgrzech. Na 200 ha gospodarowała tam całkowicie samowystarczalna społeczność: — Mieli własną szkołę, działalność kulturalną, lekarzy, produkowali jedzenie — mieli wszystko, co jest potrzebne do życia. Sporo czytałem na ten temat. Teoretycy mówią, że aby uzyskać pełną samowystarczalność, potrzeba stu osób. Wtedy znajdzie się i dentysta, i kowal, i kilku cieśli, i kilku budowlańców. Może nastąpić wymiana bezgotówkowa i społeczność może rosnąć. Na świecie jest dużo takich wiosek, w Polsce też już powstają. Stamtąd z żalem się wyjeżdża i mocno tęskni.
Ta tęsknota sprawiła, że po dziewięciu latach w Warszawie Miliccy przeprowadzili się do malutkiej wioski Barkowo nieopodal Gołdapi, położonej na terenie tzw. Dzikich Mazur, by założyć własną ekowioskę. Ziemia jest tu kiepska, ale za to tania, z dostępem do lasu i do rzeki. Niska klasa ziemi nie stanowi jednak dla Artura wielkiego problemu, bo od początku nie nastawiał się na rolnictwo:
— Chcemy uprawiać ziemię, ale w sposób, który określiłbym jako życzliwy. To jest kluczowe słowo dla naszej filozofii działania. Szukamy życzliwych rozwiązań we wszystkich możliwych kulturach, filozofiach czy różnych okresach historii. Życzliwie uprawiano ziemię 200 lat temu — bez używania środków chemicznych. 90% ludności mieszkało na wsi, a miasta były po to, żeby wieś się mogła spotkać i powymieniać towarami. Nawet pieniądz wówczas nie grał takiej roli jak teraz. 200 lat temu można było wybudować dom w ciągu jednego sezonu — wszyscy chłopi ze wsi zbierali się i pomagali wybudować dom tej młodej parze, która akurat go potrzebowała. Pewnie trochę idealizuję, bo nie wszędzie na świecie tak było, ale inspirują mnie te kultury, które nawet dziś żyją bez pieniędzy. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że my dziś żyjemy w takich realiach, w których pieniądze są potrzebne chociażby na materiały — musimy kupić gwoździe i młotki, żeby zreperować dach.
Gwoździ na pewno przyda się jeszcze całkiem sporo, bo na razie udało się wyremontować dopiero połowę starego, poniemieckiego domu — jest tam prąd, jest wanna (chociaż nie ma bieżącej wody, przez cały rok trzeba ją nosić w wiadrach ze studni), zimą grzeje wykonany przez Artura piec rakietowy, który dzięki technologii podwójnego spalania jest dużo wydajniejszy niż tradycyjne piece, a do tego jest śmiesznie tani w budowie.
— Remont domu był realizacją naszej twórczej wizji — opowiada Milicki. — Nikt nikomu nie sprawdzał, czy fuga idzie prosto, czy poziom jest zachowany. To jest forma alternatywnego życia, ale jest nam z tym dobrze i ciepło w zimie — śmieje się.
Teraz główny wysiłek Artura i wolontariuszy idzie w remont stodoły, gdzie mają powstać sale warsztatowe, stolarnia i sala do jogi, której uczy Kasia. Dla niej przeprowadzka na wieś była dużym wyzwaniem: — Tutejsze warunki bywają uciążliwe. Zwłaszcza zimą. Mieliśmy okazję przetestować siebie w tak trudnej sytuacji. Mąż się wywiązał. Latał w tę i we w tę z wiadrami i palił w piecu. Prowadzenie domu wymaga tu więcej czasu i koncentracji. My już jesteśmy oduczeni codziennego przechodzenia przez kolejne etapy do celu — nie musimy rozpalać w piecu, żeby móc coś ugotować; nie trzeba biegać z wiadrem, żeby mieć ciepłą wodę. Po przeprowadzce wielu rzeczy musieliśmy nauczyć się od nowa. Na pewno potrzebna jest silna determinacja, żeby zdecydować się na takie życie. Większość kobiet mówi mi: „Albo bardzo kochasz swojego męża, albo jesteś szalona”. I pewnie mają rację w jednym i w drugim.
Surowe życie na wsi przyciągnęło jednak nie tylko Kasię, ale też wielu innych ludzi z całego kraju. To dla nich Artur otworzył Akademię Bosej Stopy, która gromadzi stałych i weekendowych słuchaczy. Pierwsi zwolnieni są z opłat i działają na zasadzie wolontariatu, który polega na życiu we wspólnocie i na co dziennej pracy (od 6 do 8 godzin dziennie), w czasie której zdobywa się praktyczną wiedzę z dziedziny samowystarczalności. Zajęcia weekendowe to płatne, sprofilowane tematycznie kursy.
Na terenie ekowioski obowiązuje kilka zasad: posiłki są wspólne — wegańskie, przygotowywane zgodnie z zasadami Ajurwedy (bez cebuli, czosnku i jaj), zabroniony jest alkohol i narkotyki; używa się jedynie biodegradowalnych, ekologicznych środków piorących i myjących; kąpać można się w rzece lub w misce przy studni. Wszystkie decyzje regulujące życie wspólnoty są podejmowane oddolnie przez członków społeczności.
— Tutaj nie ma szefa — tłumaczy Artur. — Niektórzy mówią co prawda: „O, idzie ojciec dyrektor”, ale każdy może zwołać zebranie i opierniczyć mnie równo, nie mam żadnych przywilejów. Uczymy się konsensusu, bo to najlepsza forma decydowania. W zwykłej demokracji, gdy 90% czegoś chce, to pozostałe 10% musi się podporządkować. A my szukamy do skutku takiego rozwiązania, na które zgodzą się wszyscy.
W tym tradycyjnie rolniczym regionie styl życia Milickich budzi zaskoczenie. Jak opowiada Artur: — Tutaj ludzie żyją od dawna w ten sam sposób — hodowla krów, świń, uprawa pola, traktor. A ja szalony jestem, nie chcę traktora! „Słuchaj, może ja ci przyjadę, zaorzę ten ogródek?” — pyta sąsiad, „Dzięki, my wolimy łopatą, chcemy przekonać się, jak to jest”, „Ty, Artur, głupi jesteś, ale nic to, i tak cię lubię” — kwituje. I na herbatę czasem ktoś z sąsiadów wpadnie, ksiądz po kolędzie przyszedł, to sobie porozmawialiśmy. Jesteśmy normalnymi ludźmi, tylko trochę szalonymi.
Czy w tym szaleństwie jest metoda? Artur tylko się uśmiecha: — Jestem ekscentrykiem. Tak mi się wydaje, tak ludzie mówią. Cały rok chodzę boso, nie dbam o to, jak jestem ubrany. Potrafię iść do miasta w roboczych ciuchach i tak samo pójdę do burmistrza załatwiać poważne sprawy. Gdy mieszkałem w Warszawie, chodziłem boso do garnituru. Lubię przełamywać wewnętrzne granice. Mam się przejmować tym, co ludzie powiedzą, gdy ja po prostu czuję się superfajnie, chodząc boso? Nie warto.
Na swoim miejscu
Dom stoi na górskiej polanie na wysokości 830 m n.p.m. Z daleka przyciąga wzrok niebieska stolarka okien. — Takie okna są częste w tradycyjnym budownictwie — opowiada Monika Kaniewska, która z mężem Jackiem i dwójką dzieci, 3-letnią Gabrysią i 15-miesięcznym Tomkiem, mieszka na Bucniku w Beskidzie Sądeckim od ponad roku. — Widzicie to stare okno z lewej strony? Pochodzi ze spichlerza za domem, możecie sobie zobaczyć, od środka jest niebieskie — żeby nie było, że to jest jakiś nasz wymysł!
Nowe okna pojawiły się przy okazji gruntownego remontu, jaki przeszła ta górska chata. Nowi właściciele chcieli zachować jak najwięcej oryginalnych elementów konstrukcji. Udało się im ocalić obrys i bryłę domu, ale drewniane bale położone najniżej trzeba było usunąć — były całkowicie przegniłe. Budowlańcy wyjmowali je pojedynczo i pod stojącym domem kopali nowe fundamenty.
Zresztą to nie jedyny problem, jaki niesie ze sobą adaptacja starego budynku. W domu był co prawda prąd, ale nie było bieżącej wody. Tak wysoko nie dochodzą żadne wodociągi, zatem dobra studnia to podstawa gospodarstwa. — Przeprowadziliśmy się w maju, a w czerwcu skończyła się woda, bo przestało padać — opowiada Monika. — W lipcu padało, więc woda się pojawiła, ale zniknęła już po kilku dniach. Przez dwa miesiące przywoziliśmy wodę w beczkach od sąsiadów i wlewaliśmy do studni. Ostatecznie udało nam się podłączyć do studni sąsiadów, którzy mieszkają pół kilometra niżej od nas.
Jacek i Monika poznali się w czasie studiów w Krakowie. Potem przez kilka lat mieszkali w Warszawie, ona jest pedagogiem i animatorem kultury, on prowadził dział edukacyjno-badawczy w Centrum Myśli Jana Pawła II. Dobrze wspominają ten czas, jak twierdzą, nie nabawili się traumy cywilizacyjnej, ale zaczęli dostrzegać pewne mechanizmy:
— Cywilizacja jest coraz bardziej „antyrodzinna” — tłumaczy Monika. — Rodzice spędzają całe dnie w pracy, a dzieci w żłobkach i przedszkolach. Wychowują je obce instytucje. Kobietom wtłacza się do głów prawo do samorealizacji — rozumianej wąsko jako kariera zawodowa — i w efekcie te, które nie pracują, czują się gorsze. Pracujący ojcowie mają dla swoich rodzin tylko krótkie wieczory i weekendy, więc ich żony często są samotne, a dzieci stale tęsknią do taty. Ciągle zbyt mało mówi się o tym, że bycie matką jest zachwycające, że realizuje najpełniej potencjał kobiety, że ojcostwo jest wielkim zadaniem i źródłem prawdziwej satysfakcji. Chcieliśmy wymyślić taki sposób na życie, w którym moglibyśmy pracować i wychowywać dzieci razem. Chcieliśmy, by wszystkie nasze sprawy życiowe były wspólne, by dzieci mogły widzieć naszą pracę, rozwijać się i uczyć w przyjaznym środowisku.
Pierwszym krokiem do realizacji tego marzenia była przeprowadzka na wieś. — Na wsi póki co nadal jest tak, że chłop to jest chłop, baba to jest baba, rodzina to jest rodzina, a Pan Bóg to jest Pan Bóg — dodaje Monika. — Wszystko jest bardziej na swoim miejscu.
— Cywilizacja w całości przeniosła się do miasta — tłumaczy Jacek. — Nie tylko ilościowo, ale też mentalnie: cała kultura jest kulturą miejską. Na wsi się marzy, żeby żyć w mieście. Wszyscy kupują takie meble, jak mają w mieście. Budują się tak, jak w mieście. Miasto jest wyznacznikiem marzeń.
— Dzieje się tak, bo miasto daje złudne poczucie stuprocentowej kontroli nad swoim życiem — wyjaśnia Monika. — Wszędzie dojedziesz, wszystko załatwisz. Na wsi jest zupełnie inaczej. Nie zawsze wyjdziesz, nie zawsze dojedziesz, nie zawsze zdążysz. Czasem cię przysypie, czasem musisz komuś pomóc, czasem ktoś musi tobie pomóc. Ludzie są spokojniejsi, bo są przygotowani na to, że coś im może pokrzyżować plany. Życie tutaj uczy, że człowiek nie jest panem i władcą natury, jest na swoim miejscu w ładzie świata.
Jacek: — Na wsi człowiek boi się burzy, wiatru, przyrody… Nie chodzi o to, że dobrze jest się bać, ale są rzeczy, wobec których człowiek musi się czuć pokorny. Bycie blisko przyrody ciągle to pokazuje. W mieście człowiekowi wydaje się, że wszystko wymyślił, na wsi wiemy, że jest inaczej — rolnik, choćby nie wiem jak się nastarał, musi się pogodzić z tym, że plonów w tym roku nie będzie, bo była zła pogoda. Koniec kropka. Tak uczy się szacunku wobec siły wyższej, żyjąc na wsi. To my jesteśmy od czegoś zależni, a nie wszystko jest zależne od nas.
Wysoko w górach ludzie muszą być solidarni, bo w pojedynkę ciężko jest przetrwać. Nie wstydzą się prosić o pomoc, wiedzą, że w każdej chwili sami też mogą być komuś potrzebni. Zimą zdarza się, że Jacek i Monika przez kilka dni nie schodzą do wioski. Żeby mogli do niej zjechać swoją terenówką, muszą zaczekać, aż sąsiad odśnieży drogę. Ale nawet wówczas wyprawa do sklepu nie należy do najłatwiejszych. Rytm życia dostosowuje się do rytmu przyrody, jak opowiada Jacek:
— W mieście pory roku nie różnią się diametralnie od siebie, co najwyżej tym, że trzeba kurtkę założyć, w tramwaju szyby parują i można się denerwować, że chodniki nie są takie wygodne. Zimą na wsi życie zamiera — w przyrodzie i w ludziach. Ludzie żyjący rytmem wiejskim w zimie są jakby wyłączeni, osowiali. Za to wiosna jest niewiarygodną eksplozją życia, witalności, energii. Życie blisko natury, przyrody pozwala zrozumieć także naturę ludzką — w głębokim filozoficznym znaczeniu. Naturę, czyli to, jaki człowiek jest, a my powiemy, że jakim go Pan Bóg stworzył.
Od początku wiedzieli, że chcą zbudować dom otwarty, w którym każdy będzie mógł na chwilę się zatrzymać, odpocząć, pozbierać myśli. Własnym sumptem wyremontowali na piętrze kilka pokoi dla gości. Sąsiedzi, widząc to, pukali się w głowę. Dla ludzi ze wsi sam pomysł, że ktoś mógłby chcieć przyjechać na takie odludzie, jest absurdalny. Do teraz zdarza się, że ktoś z tutejszych pyta: „Ale co, wy będziecie tam mieszkać? Siedzicie tam?”. Jacek tłumaczy:
— Chcemy żyć sensownie, czyli dla innych, nie tylko dla swojej rodziny. Dajemy ludziom przestrzeń, żeby spędzali sensownie swój wolny czas i spotykając się ze sobą, tworząc wartościowe środowisko, nabierali ducha. To ma być miejsce z treścią. To nie jest czysta propozycja turystyczna i na pewno nie odnajdzie się tu ktoś, kto nasz system wartości uważa za durny, kto nie może żyć bez telewizora, stałego zasięgu w komórce czy internetu. Po roku już widzimy, że wiele osób tęskni do głębokich, poważnych rozmów, słuchania się nawzajem, zabawy z dziećmi w bezpiecznym środowisku — tutaj nikt nie przeklina, nikt nie jest agresywny itd. Marzymy, żeby łączyć ludzi, którzy chcą żyć sensownie. Jeśli ktoś chce marnotrawić swój czas, to raczej się tu nie odnajdzie.
Jak dobrze mieć sąsiada
Pod koniec maja na wielu warszawskich podwórkach zaobserwować można niecodzienny ruch. Ktoś zaczyna znosić stoły i krzesła, ktoś rozstawia grilla, inni przynoszą domowe ciasto, rozkładają stoiska z książkami, zabawkami, instrumentami. Przez kilka wiosennych tygodni sąsiedzi mają swoje święto, w czasie którego przede wszystkim mogą się poznać i przełamać barierę anonimowości. Wszyscy są zaproszeni, wszyscy mogą się włączyć w przygotowania. W tym roku w Warszawie już po raz czwarty świętowano Dzień Sąsiada.
— Organizują go zwykli ludzie, a właściwie zwykli-niezwykli, bo jeszcze po pracy mają czas, żeby się spotkać ze swoimi sąsiadami, chce im się coś zrobić — tłumaczy Kornelia Zagórska, koordynatorka akcji Q Ruch Sąsiedzki z ramienia Centrum Wspierania Aktywności Lokalnej CAL. — To oni planują wspólnie różne działania — robią to, co chcą, by stworzyć przyjazne sąsiedztwo. My ich tylko wspieramy merytorycznie, pokazujemy, jak to robić. Dajemy impuls do tego, żeby w ogóle zacząć działać.
Dzień Sąsiada stanowi świetny pretekst do spotkania dla tych, którym trudno się zmotywować w ciągu roku. Dla wielu sąsiedztw to już jednak stały punkt w grafiku pośród innych aktywności. Niezależnie od tego, czy mowa o cotygodniowych spotkaniach przy kawie czy corocznej wycieczce za miasto pamiętają o podstawowym wymogu dobrego sąsiedztwa: działania muszą być wspólne. Nikt z lokalnych liderów nie może pozostałym narzucać swojej wizji.
Gdy mieszkałem w Warszawie, chodziłem boso do garnituru. Lubię przełamywać wewnętrzne granice. Mam się przejmować tym, co ludzie powiedzą, gdy ja po prostu czuję się superfajnie, chodząc boso?
Jak zintegrować sąsiadów? Zagórska tłumaczy: — To proste. Najpierw trzeba ich poznać. A potem poszukać odpowiedzi na pytanie: czego potrzebuje ta wspólnota? Czy ludziom jest w niej dobrze? Niekiedy w społeczności jest problem — trzeba zasiać trawnik albo zasadzić kwiatki, bo jest smutno, albo nie ma placu zabaw, który jest potrzebny. Wówczas można szukać sojuszników. Czasem wystarczy zaangażować się w ruch lokatorski, chodzić na spotkania rady osiedla, zabierać głos. I szybko okazuje się, że człowiek już nie jest sam.
Co można razem robić? Można chociażby zorganizować wspólny piknik albo umówić się na grilla. Na ul. Nizinnej w Warszawie sąsiedzi postanowili się spotkać po ośmiu latach wspólnego mieszkania — niektórzy w ogóle się nie znali. Wyszli z winem i jedzeniem na kocyki, porozmawiali. Ktoś komuś naprawił komputer, ktoś wyleczył komuś psa. Od razu umówili się na kolejne spotkanie, tym razem na sesję opowieści o Grochowie. Czasem nie trzeba nawet organizować żadnego spotkania.
„Wystarczy wyjść na ławkę przed blok i porozmawiać z sąsiadem” — przekonuje Wiesława Batko,jedna z aktywnych sąsiadek z ul. Kawęczyńskiej w Warszawie. Na Białołęce przez wiele miesięcy działała Agata Arciszewska, która wraz z przyjaciółkami przygotowywała dla sąsiadów „ciuchowiska”, gdzie można było wymienić się ubraniami. Do tego organizowała też konkurs na najlepsze ciasta. Na mokotowskich Sielcach od ponad roku działa nieformalny klub sąsiedzki Sielanka przy Bibliotece nr 125. Bez żadnych dotacji państwowych sąsiedzi są w stanie regularnie się spotykać, korzystając z uprzejmości lokalnej biblioteki. Klub organizuje slajdowisko „Podróże małe i duże”, zajęcia z robótek ręcznych, hucznie obchodzi święto 11 listopada i Boże Narodzenie.
Można też sięgnąć po przykłady bardziej spektakularne. W Parku Bródnowskim od 2010 roku stoi Domek Herbaciany, który według projektu tajskiego artysty Rirkrita Tiravaniji wykonał Paweł Althamer. Jest to rzeźba w kształcie sześcianu wykonana z tanich materiałów, która w całości ma służyć integracji lokalnej społeczności. Odbywają się tam m.in. tańce w kręgu, warsztaty muzyczno-teatralne dla dzieci wraz z rodzicami, warsztaty plastyczne, czytanie dramatów, wernisaże, warsztaty taneczne dla dzieci, młodzieży i dorosłych, warsztaty teatralne dla młodzieży, a także warsztaty filozoficzne dla seniorów. Funkcjonuje przenośna biblioteka „Weź książkę, przynieś książkę”, skąd można wypożyczyć książkę bądź przynieść własną i przekazać innym.
Szereg wymienionych inicjatyw pokazuje, że możemy już mówić o całej kulturze sąsiedzkiej. Czym ona jest? Kornelia Zagórska odpowiada: — Kultura sąsiedzka to pewien sposób funkcjonowania w sąsiedztwie. Jej głównym wyznacznikiem jest otwartość na drugiego człowieka i świadomość, że choć nie wszyscy chcą się angażować, dobrze by było, gdybyśmy się wszyscy przynajmniej znali. To kultura budowania zaufania i bezpieczeństwa. Często zwykłe „Dzień dobry” jest dobrym początkiem. Jeśli za tym pójdzie jeszcze pytanie: „Co słychać? A jak się żyje?”, to jest już punkt wyjścia do budowania relacji. Nawet banalne „Dzień dobry” to już coś.
Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę wyniki badań prof. Marii Lewickiej, która podała, że w największych polskich miastach 50% badanych nie utrzymuje żadnej więzi z sąsiadami. — Kiedyś nie było innych przestrzeni do spotkania — tłumaczy Zagórska. — Dziś jest internet. Łatwiej jest spotkać się w sieci niż na zewnątrz. Nawet w wielu małych miejscowościach, gdzie życie sąsiedzkie kwitło, dziś jest ono w zaniku.
Coraz silniejszy robi się za to inny trend: moda na lokalność. Sąsiedzkość to są relacje. A lokalność to powrót do tego, co jest nasze, co jest wokół nas — lokalne warzywa, wino, sklepy, historia. Czy za tym idą relacje, działanie wespół w zespół? Mam wątpliwości. Lokalność jest mitem, do którego przyjemnie się odwoływać. Chcielibyśmy zrobić coś wspólnie — pójść na targ, potem zjeść wegeburgera i posiedzieć nad Wisłą. To jest fajne, ale nie oznacza wcale, że po powrocie do domu będę miała ochotę usiąść na ławce z sąsiadem i pogadać.
Na razie bezpośrednie spotkanie z drugim człowiekiem wciąż jest najlepszą metodą na dobrosąsiedzkie stosunki. — Sama na własnej skórze przekonałam się, że można poprawić jakość życia w swoim sąsiedztwie — opowiada Kornelia Zagórska. — Miałam poczucie anonimowości, nie znałam własnych sąsiadów. Uruchomiliśmy razem klub sąsiedzki, zaczęliśmy się regularnie spotykać. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że zyskałam przez to kilka dobrych i trwałych relacji. Ostrzegam jednak wszystkich — złota zasada działania w sąsiedztwie głosi: rób tylko tyle, ile możesz i ile chcesz. Pamiętaj, że to wszystko ma służyć waszej integracji i waszemu dobremu humorowi. Ambicja jest tu złym doradcą. Warto jest robić to, na co możemy sobie pozwolić, i mieć z tego radość i satysfakcję. Wtedy to działa.
Przeczytaj również: Życie to ocean, czyli witalny mistycyzm kontrkultury