
Według Viktora Frankla sensu szukać należy w świecie zewnętrznym, poza sobą. Może zatem w perspektywie egzystencjalnej Kościół w depresji to Kościół istniejący sam dla siebie, wspólnota, która porzuciła swój cel i sens w wyniku niepowodzeń lub kiepskich priorytetów?
Kiedy po raz pierwszy przeczytałam ukute przez ks. Andrzeja Dragułę sformułowanie „depresja eklezjalna”, moje myśli pomknęły w kierunku prawdopodobnie przez autora niezamierzonym. Podczas gdy dla niego samego pojęcie to dotyczyło doświadczenia duchownych zderzających się z nieskutecznością swojej posługi, mnie zatrzymało ono jako opis zbiorowego doświadczenia całej wspólnoty Kościoła – stanu apatii, zniechęcenia, beznadziei i wewnętrznego cierpienia, które zdarza mi się ostatnio obserwować. Zapytałam więc wówczas sama siebie, czy są takie aspekty owej depresji eklezjalnej, na które można spojrzeć z perspektywy gabinetu psychoterapeutki.
Najpierw konieczne wydaje mi się jednak zaznaczenie kilku kwestii. Po pierwsze, jako reprezentantka nurtu integratywnego pozwalam sobie niżej na spojrzenie na temat depresji eklezjalnej przez soczewki różnych szkół terapeutycznych. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy z ortodoksyjnych przedstawicieli poszczególnych nurtów uznaliby takie podejście za zupełnie niedozwolone. Ponadto tradycyjny przedstawiciel szkoły psychodynamicznej, poznawczo-behawioralnej, systemowej czy egzystencjalnej spojrzałby na temat zapewne odrobinę (lub całkiem) inaczej. Uważam, że to wspaniale! Tego rodzaju różnorodne podejścia do tematu uznaję bowiem nie tyle za wykluczające się, ile komplementarne.
Po drugie, wspomnieć należy, rzecz jasna, o ograniczeniach terminu „depresja eklezjalna” w przedstawianym przeze mnie rozumieniu. Oczywiste jest dla mnie, że nie zawsze, nie wszędzie i nie cały Kościół dotyka eklezjalna depresja. Postrzegam ją nie tyle jako stan permanentny, ile doświadczenie, które przychodzi do wspólnoty i odpływa z niej jak morskie fale. Co więcej, zaproponowany przeze mnie sposób podejścia do tematu z perspektywy różnych soczewek pozwoli zapewne jedynie zasmakować tego terminu – na pogłębioną jego analizę potrzeba by zapewne kilku tomów.
Po trzecie (i najważniejsze!), na stosowanie tego pojęcia pozwalam sobie również w najwyższym szacunku do moich pacjentów i wszystkich innych osób chorujących na depresję kliniczną. Nie jest to bowiem żadną miarą próba słownej zabawy ich realnym cierpieniem. Wręcz przeciwnie! Chciałabym podziękować im za to, że to właśnie od nich uczę się spoglądania w głąb rzeczywistości.
W jaki zatem sposób można dziś rozumieć doświadczenie eklezjalnej depresji? Spójrzmy na ten problem przez soczewki różnych szkół terapeutycznych.
Soczewka traumy
Ciało Chrystusa jest w doświadczeniu traumy – to teza, o której prawdziwości nie trzeba zapewne przekonywać czytelników kwartalnika „Więź”. Przemoc duchowa, psychiczna, fizyczna i seksualna, której doświadczyli pokrzywdzeni, powoduje bolesne skutki nie tylko dla nich samych (choć te z pewnością są najbardziej dotkliwe), ale też dla całej wspólnoty (dla całego organizmu).
Osoby mające doświadczenie wykorzystania seksualnego muszą mierzyć się w życiu z szeregiem długofalowych skutków, z których wspomnę tu jedynie o kilku. Pierwszy z nich to odłączenie od siebie. W sercu doświadczenia przemocy (szczególnie tej fizycznej i seksualnej) wielu nią pokrzywdzonych „odłącza się od ciała” (dysocjuje), ucieka z niego emocjonalnie – to, co się dzieje, jest zbyt trudne do przeżycia. Tego rodzaju „odłączenie od siebie” – zerwanie więzi między emocjami i rozumem a ciałem, które doświadczyło przemocy – zostaje z pokrzywdzonymi na długie lata.
Jak rozumiem ten skutek w kontekście wspólnoty Kościoła? Obserwuję go nie tyle w wewnętrznej ucieczce, ile w zerwaniu więzi między sobą nawzajem. Tak jak u pokrzywdzonych rozum przez wiele lat nie umie odpowiedzieć na pytanie, jak czuje się ciało, tak we wspólnocie przestajemy wiedzieć, co dzieje się u innych. Barierą między nami staje się cierpienie jednych i lęk drugich. Niechęć do spotkania z bólem jest na tyle silna, że bywa nam w takich relacjach trudno o zwykłe „co słychać?”. Jeśli już się zauważamy, to ze sporą dozą lęku, niepewności, złości, braku zaufania – czyli dokładnie w taki sposób, w jaki wielu doświadczonych przemocą traktuje siebie samych.
Kolejnym aspektem wpływającym na rozwój depresji eklezjalnej jest mechanizm obronny polegający na próbie wypierania traumy. We wspólnocie wydaje się bowiem dziać to, co dotyka wnętrza samej osoby skrzywdzonej: próba stłumienia i wyrzucenia ze świadomości bolesnych doświadczeń, myśli i emocji. Mechanizm ten, choć początkowo może przynosić ulgę, niesie ze sobą poważne konsekwencje. Osoby cierpiące nie znikają bowiem z Ciała Chrystusowego tylko dlatego, że inne kawałki tego Ciała próbują zaprzeczyć ich istnieniu. Ich ból nie przestaje być bólem całego organizmu. Dodatkowo niechęć do konfrontacji (czy choćby spotkania) z cierpieniem jest dla części tej wspólnoty źródłem ogromnego lęku i stresu. Cierpią więc i wypierający, i wypierani – każdy na właściwy sobie sposób.
Czasem zastanawiam się, czytając niektóre z listów Konferencji Episkopatu Polski, na ile ich autorzy mają świadomość, że próbują funkcjonować po staremu w świecie, który od dawna już nie istnieje
W skrajnych przypadkach próby wyparcia traumy prowadzą do swoistej amnezji – zaprzeczenia, że cokolwiek złego się wydarzyło. W przypadku osób z doświadczeniem przemocy mechanizm ten przebiegać może na kilku poziomach: można nie pamiętać traumy w ogóle; można pamiętać wydarzenia, ale nie przyjmować ich do wiadomości (w myśl zasady: „Dopóki nie dopuszczę tego do siebie, nie będzie to prawdziwe”); można uznać wydarzenia, lecz zaprzeczyć, że nosiły one znamiona przemocy (wówczas pokrzywdzeni mówią o przypadku, o zrozumiałej reakcji sprawcy na stres, o winie osób trzecich czy wręcz swojej własnej); można też, ostatecznie, zaprzeczyć skutkom doświadczonej przemocy (osoby twierdzą wówczas, że te wydarzenia nie mają wpływu na ich aktualny sposób funkcjonowania).
Każdy z tych rodzajów „amnezji” jest zrozumiały – psychika osoby pokrzywdzonej jest w stanie wykonać ogromny wysiłek, żeby choć częściowo podtrzymać złudzenie o nieskuteczności sprawcy i zaprzeczyć wywołującej ogromny lęk bezbronności. Czy nie podobnie rzecz ma się czasem w Ciele Chrystusa? Myślę, że większość z nas doświadczyła sytuacji wszystkich czterech rodzajów „amnezji”, którymi traktowane są nadal w Kościele osoby skrzywdzone, lub choćby o tym słyszała. Działa to jednak – jak zwykle – jak miecz obosieczny, powodujący nie tylko dokrzywdzanie ofiar, ale także ból całego organizmu.
Trzecim skutkiem wartym zauważenia w kontekście eklezjalnym jest obserwowane u pokrzywdzonych wymieszanie pojęć dobra i zła. Kiedy sprawcą jest ktoś z bliskiego otoczenia, człowiek krzywdzony – szczególnie jako dziecko – ma do wyboru (oczywiście na poziomie nieświadomym) dwa sposoby zrozumienia sytuacji: zły jest sprawca (ponieważ krzywdzi) lub złe jest dziecko (wówczas otrzymuje karę, na którą zasłużyło). Jakkolwiek niedorzeczna wydaje się druga z opcji, dziecko potrzebuje przechować w sobie obraz dobrego opiekuna – w końcu od tego właśnie opiekuna jest całkowicie zależne. W procesach nieświadomych sprawia to często, że bierze ono winę na siebie, uznając, że zasłużyło na karę. Dorosłe życie osób, które w taki sposób rozwiązały wspomniany konflikt wewnętrzny, bywa pełne pomieszania w rozpoznawaniu dobra i zła.
Przyglądając się mechanizmom działającym w Kościele, miewam czasem podobne wrażenie. Ponieważ sprawcami okazują się w omawianym przez nas kontekście „ci dobrzy” (księża), a dokrzywdzającymi „ci odpowiedzialni” (urzędnicy i biskupi), nie dziwi, że wciąż jeszcze w niektórych miejscach za wrogów Kościoła uznawane są osoby skrzywdzone, a obrona wspólnoty jest jednoznaczna z obroną instytucji.
Czwartym długofalowym skutkiem doświadczonej traumy, o którym chciałabym wspomnieć, jest przymus dochowania tajemnicy. Wstyd i poczucie winy (tak nieadekwatne, a tak silne…) połączone z lękiem przed konsekwencjami („to będzie nasz sekret, bo inaczej wujek pójdzie do więzienia”) prowadzą pokrzywdzonych do decyzji mierzenia się ze swoją raną w zupełnej samotności. W Ciele Chrystusa to przecież kolejny dobrze znany mechanizm…
„Ja, XY, Przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu, w Trójcy Świętej jedynemu, że na wszystkie pytania, postawione mi w mojej sprawie, odpowiem szczerze i sumiennie. Przysięgam, że dochowam tajemnicy dotyczącej pytań i odpowiedzi i nie będę z nikim rozmawiała, z wyjątkiem osób do tego uprawnionych na mocy decyzji biskupa NN. Tak mi dopomóż Bóg i ta Święta Ewangelia, której własnymi rękami dotykam. Amen”. Tekst przysięgi, którą złożyć musiała jedna z osób skrzywdzonych, nie wymaga długiego komentarza – warto pewnie jednak zaznaczyć, że choć od filmu braci Sekielskich mijają kolejne lata, wciąż sporo członków wspólnoty Kościoła wolałoby, żeby tylko… nie mówić nikomu.
Ciało Chrystusa, jak próbuję pokazywać, mierzy się więc z podobnymi skutkami traumy jak same osoby skrzywdzone. Być może więc przy tej soczewce warto poszukać sposobów zdrowienia we wskazaniach do terapii osób pokrzywdzonych tego rodzaju przemocą? Byłyby to wówczas elementy psychoedukacji, przepracowanie urazu (ugłośnienie tajemnicy, nazwanie zła złem i przeżycie – w relacji – wszystkich wypartych emocji), odbudowa związku z samym sobą i związków społecznych. Potrafię jeszcze mieć nadzieję na Kościół, który zdecyduje się w ten sposób wychodzić z traumy.
Ważnym momentem w terapii osób pokrzywdzonych jest odzyskiwanie więzi z własnym ciałem. To, co do tej pory było podejrzane i problematyczne, staje się znów ważne i bliskie. Kiedy rozmawiam z pacjentami, lubię nazywać tę zmianę, odwołując się do kultury.
Osoba, której więź z ciałem jest zerwana, widzi je, lecz jej spojrzenie jest pełne wrogości – można by je porównać do słynnego „I see you” wypowiadanego przez Saurona w trylogii Tolkiena. Odzyskanie więzi z ciałem polega na przejściu od złowrogiego tonu władcy Mordoru do „Widzę cię” z filmu Avatar – na planecie Pandora słowa te uznawane były za synonim wyznania troski i miłości. Gdybyśmy w Kościele przestali spoglądać na poranione siostry i poranionych braci ze złością oraz podejrzliwością, a nauczyli się przyjmować ich dzięki bezpiecznemu dostrzeganiu… – to dopiero byłoby zdrowienie!
Tego rodzaju terapia zakłada jednak pewien moment krytyczny. Wyjście ze świata złudzeń, w którym wiele zewnętrznych obiektów jest zidealizowanych, a sam cierpiący – zdewaluowany, często prowadzi do, jak nazywa to Anna Salter – amerykańska psycholożka zajmująca się psychiką przestępców seksualnych oraz pomocą pokrzywdzonym tymi przestępstwami – runięcia ścian konstrukcyjnych, na których do tej pory zbudowana była tożsamość osoby (wspólnoty?). A tam, gdzie są ruiny, pojawiają się… lęk i złość. Emocje te prowadzą nas więc niejako automatycznie do drugiej soczewki.
Soczewka złości, konfliktu wewnętrznego i implozji
W psychoterapii psychodynamicznej konflikt wewnętrzny odgrywa istotną rolę w rozumieniu i leczeniu depresji. Według tej teorii choroba ta może wynikać z nieświadomych konfliktów między sprzecznymi potrzebami, pragnieniami lub wartościami jednostki. Im bardziej konflikt jest nieuświadomiony i nieprzepracowany, tym trudniej jest zdrowieć.
Prawda o konflikcie znana jest, oczywiście, nie tylko szkole psychodynamicznej. Sam Jezus, kiedy zarzucano mu, że wyrzuca złe duchy mocą Belzebuba, pytał swoich rozmówców, jak miałoby się ostać królestwo wewnętrznie skłócone (por. Mt 12,22–30). O ile w przypadku pacjenta w gabinecie nierozwiązane konflikty wewnętrzne generują głównie lęk, o tyle w przypadku pacjenta-wspólnoty lękowi zdaje się asystować ogromna dawka wynikającej z niego złości.
Przestrzeni konfliktu w Ciele Chrystusa nie brakuje. Poza wspomnianą przeze mnie sferą-rzeką, jaką jest wykorzystanie seksualne, obserwujemy całe mnóstwo innych zaciekłych konfliktów: tradycjonaliści vs. charyzmatycy, komunia na rękę vs. do ust, cały maj w sukienkach dla Maryi vs. cały maj w spodniach dla Maryi, zwolennicy diakonatu kobiet vs. jego zagorzali przeciwnicy… Można by tak wymieniać jeszcze długo.
![]()
Nie ulega wątpliwości, że wyjście z doświadczenia eklezjalnej depresji łączyć się może z koniecznością identyfikacji całej rzeszy błędnych przekonań, które w sobie pielęgnujemy
Sama złość, jaką generują tego rodzaju konflikty, nie jest jeszcze problemem. Można ją przecież, przy zdrowym jej przeżywaniu, wykorzystać jako wspaniałą twórczą energię. To jednak zdarza się rzadko. Konflikty wewnętrzne we wspólnocie Kościoła powodują raczej wzajemne okładanie się po głowach. Kiedy poszczególne członki biją się wzajemnie, cierpi całe Ciało.
Przypomina to bardzo opisywany przez moich pacjentów wielokrotnie mechanizm wewnętrznej implozji. Mówią oni o depresji jak o czymś zdecydowanie przekraczającym najgłębszy nawet smutek. Dla nich to często doświadczenie absolutnie ambiwalentne – doświadczają bowiem uczuć tak silnych, jak wewnętrzna furia i nienawiść, które jednak kierowane są do wewnątrz, „biją ich od środka”. Powoduje to, że emocje i stany, po których można by spodziewać się wzrostu energii w organizmie, stają się zupełnie obezwładniające.
W perspektywie wewnętrznej implozji w ciele Chrystusa utopią byłaby propozycja usunięcia wszelkich konfliktów (zresztą przecież każda zdrowa psychicznie osoba co jakiś czas mierzy się z konfliktem wewnętrznym). Może jednak gdyby udało się nam przeżywać konflikty bez zrywania więzi, a emocje z nimi związane pożytkować w sposób twórczy i rozwojowy, zadawalibyśmy Ciału Chrystusa mniej sińców?
Soczewka żałoby
Kolejnym aspektem, który w perspektywie depresji eklezjalnej wydaje mi się istotny, jest żałoba (obok nawiązuje do tego wątku Jacek Prusak SJ w rozmowie ze Zbigniewem Nosowskim). Prawidłowo przeżywana pozwala (znów w perspektywie psychodynamicznej) ostatecznie poradzić sobie z doświadczeniem straty. Kiedy jednak pacjent odcina się od swojego smutku, złości, poczucia winy i pustki, długoterminowe skutki objawiać się mogą na przykład w klinicznych symptomach depresji.
Poza zgubnymi skutkami tłumienia emocji nieprzepracowana żałoba prowadzić może do wyraźnego zachwiania poczucia tożsamości. Jeśli rzeczywistość lub osoba, z której stratą pacjent się mierzy, stanowiła jeden z fundamentów jego funkcjonowania, konieczna wydaje się próba przebudowy w tym aspekcie.
Osoba, która nie pozwoli sobie na konfrontację z ruinami tego, co budowała do tej pory, nie da sobie też szans na rekonstrukcję. Podtrzymywanie iluzji, jakoby żadnej straty nie było – choć może przynosić krótkotrwałą ulgę – na dłuższą metę pogłębia jedynie ból związany z rzeczywistością.
Czasem zastanawiam się, czytając niektóre z listów Konferencji Episkopatu Polski, na ile ich autorzy mają świadomość, że próbują funkcjonować po staremu w świecie, który od dawna już nie istnieje. Dotyczy to zresztą nie tylko biskupów. Co rusz trafiam na kazania, na których proboszcz albo grzmi o tym, że brak ministrantów w Kościele jest winą ich rodziców, albo – i tu mam w sobie więcej wyrozumiałości – bezradny prosi o pomoc, widząc, że jego metody duszpasterskie przestają działać.
W takich momentach zdaje mi się, że Kościół ma do odrobienia lekcję z żałoby – z żałoby po rzeszach wiernych, po bezwarunkowym autorytecie, po kredycie zaufania, na który nie musiał zasługiwać. Dopóki będziemy jako wspólnota udawać, że tamten świat nadal istnieje, lub skupiać się wyłącznie na żalu po jego stracie, nie dostrzeżemy szans, które daje Kościołowi jego „tu i teraz”.
Soczewka błędnych kół
Zakręcenie wokół straty (bez wątpienia realnej!) prowadzi mnie do refleksji o szeregu innych „zakręceń” – tym razem w perspektywie poznawczo-behawioralnej. W myśl twórców tej szkoły psychoterapii jedną z kluczowych ról w rozwoju i podtrzymywaniu depresji stanowią tak zwane błędne koła przekonań. Nierealistyczne lub zniekształcone myśli, będące często fundamentem funkcjonowania pacjentów, prowadzą ich w kierunku doświadczania emocji i wybierania zachowań zgodnych z pielęgnowanymi myślami. To z kolei wzmacnia nieprawdziwe przekonania, tworząc błędne koło.
Typowe dla depresji błędne koła przekonań obejmują: 1) negatywne myślenie o sobie, 2) negatywne myślenie o świecie i 3) negatywne myślenie o przyszłości. Są one często – zupełnie nieświadomie – podtrzymywane przez mechanizmy selektywnej uwagi, błędy interpretacyjne i zniekształcenia poznawcze. Dlaczego ważne jest to w perspektywie Kościoła? Spróbujmy przyjrzeć się przykładowemu błędnemu kołu.
W wielu miejscach w Kościele pielęgnowane jest wciąż przeświadczenie, które zapiszę tu w formie przekonania pośredniczącego: „Grzeszny człowiek powinien słuchać świętych pasterzy”. Tego rodzaju myśl wywołać może serię emocji, postaw i zachowań: na przykład złości i pogardy wobec człowieka (bo jest grzeszny i/lub bo nie słucha) czy też podkreślania nieomylności pasterzy (nawet jeśli nieomylni nie są). To z kolei, jak można się łatwo spodziewać, zupełnie nie zachęci „grzesznego człowieka” do słuchania – kto chciałby brać pod uwagę opinie pełne pogardy?
Dodatkowo człowiek ten szybko dostrzeże rozdźwięk pomiędzy fasadą nieskazitelności (tworzoną przez samych pasterzy lub przez podzielających omawiane przekonanie świeckich) a kryjącą się pod nią grzeszną rzeczywistością. W związku z tym, jeśli tylko ma olej w głowie, ucieknie, gdzie pieprz rośnie. To, co dla nas, czytających sytuację z zewnątrz, jest zdrową reakcją człowieka, dla wspólnoty pielęgnującej w sobie omawiane przekonanie będzie jednak jego potwierdzeniem: skoro człowiek nie słucha, to rzeczywiście jest grzeszny i tym bardziej należy go pouczać.
Jest to, oczywiście, przykład przerysowany (choć nie byłabym wcale taka pewna, czy zupełnie nieprawdziwy…). Nie ulega jednak wątpliwości, że wyjście z doświadczenia eklezjalnej depresji łączyć się może z koniecznością identyfikacji całej rzeszy błędnych przekonań, które w sobie pielęgnujemy. Wiązać się to będzie z nieuniknioną konfrontacją z rzeczywistością, nauką nowych sposobów myślenia i w końcu zmianą zachowań. Czy jednak nie warto na co dzień podejmować takich prób?
Soczewka niszczącej homeostazy
Odpowiedź na powyższe pytanie wbrew pozorom nie będzie jednoznaczna. Część Ciała Chrystusa dążyć będzie bowiem do potrzebnych zmian, a część – głównie w wyniku lęku – będzie tych zmian unikać jak ognia. Prowadzi mnie to w myśleniu do pewnego aspektu perspektywy systemowej.
Według tej szkoły psychoterapii istnieją konkretne czynniki działające w systemie (najczęściej rodzinnym), które mogą przyczynić się do pojawienia się i podtrzymywania depresji. Należą do nich zaburzone wzorce komunikacji, dysfunkcyjne role rodzinne, problemy z granicami, koalicje, konflikty i wzorce transgeneracyjne. Na temat każdego z tych czynników można by, jak się zdaje, napisać w pespektywie Kościoła osobny tekst. Ponieważ jednak obiecałam czytelnikowi jedynie spojrzenie z lotu ptaka, pozwolę sobie zaczerpnąć od terapeutów tego nurtu jedną tylko zasadę, według której system dąży do homeostazy.
Spotkałam niedawno poza kontekstem terapeutycznym osobę, która na własnej skórze doświadczyła mocy tej zasady (historię tę przytaczam za jej zgodą). Pochodziła ona z rodziny alkoholowej – uzależniony był jej ojciec. Osoba ta zdecydowała się na wyprowadzkę ze swojego miasta rodzinnego i rozluźnienie kontaktów z domownikami. Kiedy przebywała poza wpływem systemu rodzinnego, doświadczała silnej złości na ojca i niezgody na jego uzależnienie. Kiedy jednak chciała podjąć w tej sprawie konkretne działania i pojawiała się w swoim domu, działo się z nią coś dziwnego: wszyscy członkowie rodziny wciągali ją (mówimy znów o procesach nieświadomych) w starą grę. Zasady tej gry, choć nigdy głośno niewypowiedziane, dla wszystkich były jasne: trzeba było za wszelką cenę podtrzymywać iluzję o tym, że ojciec nie jest uzależniony. Rodzice i rodzeństwo osoby, o której piszę, tak silnie bronili się przed zmianą dynamiki rodzinnej, że ostatecznie udawało im się neutralizować wszelkie przejawy buntu – do tego stopnia, że osoba ta, zrezygnowana, już pierwszego dnia piła z ojcem piwo.
Homeostaza, jak zauważa amerykański antropolog, psycholog i filozof, Gregory Bateson, oznacza w kontekście psychoterapii systemowej tendencję systemu do utrzymywania stabilności i równowagi – a więc również do minimalizowania zmian, które mogłyby powodować niepewność i stres. Nie jest ona więc postrzegana jako zjawisko z gruntu pozytywne – zwłaszcza wtedy, kiedy w imię stabilności podtrzymywane są szkodliwe wzorce.
Dlaczego wydaje mi się to ważne w perspektywie eklezjalnej depresji? Myślę o tym, na co w swoich Medytacjach o Kościele zwrócił uwagę Henri de Lubac: „Kościół nie jest statyczną instytucją, ale żywym organizmem, który ewoluuje w czasie”. Jezuita podkreśla dodatkowo, że Ciało Chrystusa podlega zmianom stosownym do nowych wyzwań i potrzeb; że nie jest ono zamkniętym systemem doktrynalnym, a raczej wspólnotą otwartą, której Tradycja nie jest statyczna, ale stanowi żywe źródło inspiracji.
Wielu z nas wyczuwa zapewne, że dla części wspólnoty podejście de Lubaca może się jawić jako poważne zagrożenie. Krytykowana często przez Zbigniewa Nosowskiego postawa „ma być tak, jak jest, bo jest tak, jak ma być” stanowi, w perspektywie systemowej, próbę zachowania tak potrzebnej stabilności i równowagi. Dzieje się to jednak kosztem rozwoju, kroczenia naprzód, co wydaje się nieodzowne w procesie leczenia depresji eklezjalnej. Dlaczego?
Soczewka napięcia i sensu
Nie chodzi tu bynajmniej o wynikającą z koncentracji na samych sobie radość związaną z samodoskonaleniem Kościoła. Stagnacja, w którą się wprowadzamy, powstrzymując zmiany, zbiera swoje żniwo na poziomie o wiele głębszym.
Spójrzmy na przykład na nasz sposób ewangelizacji. Pomimo licznych apeli Jana Pawła II o poszukiwanie nowego zapału, metod i środków głoszenia Słowa wspólnota Kościoła (poza kilkoma wyjątkami) zdaje się wciąż nie podejmować tego zadania. Doświadczamy w związku z tym nieskuteczności starych, znanych nam sposobów, co prowadzi do wielu bolesnych porażek.
Bywa i tak, że Jezusowy nakaz głoszenia Ewangelii nie jest podejmowany w ogóle – trochę jak w alegorycznym towarzystwie bezrybnych rybaków, w którym debaty nad łowieniem okazały się tak ważne, że na samo łowienie nie wystarczyło już czasu. Zamiast głosić Dobrą Nowinę, grzmimy na świat; zamiast być apostołami miłosierdzia, przeznaczamy całą energię na udowadnianie sobie nawzajem, czy kobieta ma prawo przeczytać czytanie w spodniach.
Zarówno niepodejmowanie misji, jak i ciągłe doświadczanie własnej nieskuteczności prowadzą nieuchronnie do stanu nazywanego przez Viktora Frankla frustracją woli sensu. Według twórcy logoterapii podstawą zdrowia psychicznego człowieka jest określony rodzaj napięcia pomiędzy tym, gdzie (i kim) człowiek już jest, a tym, gdzie (i kim) chce być. Zdaje się, że obecne w Kościele napięcia dużo częściej wynikają z psychodynamicznych konfliktów wewnętrznych niż z logoterapeutycznego dążenia ku wypełnieniu woli sensu. Jeśli jednak uchwycimy się tego drugiego, być może otworzą się przed nami drzwi całkiem nowych możliwości…
„Kościół istnieje po to, by ewangelizować” – zapewnia konstytucja dogmatyczna Lumen gentium. Jej autorom wtóruje w encyklice Redemptoris missio Jan Paweł II, mówiąc: „Ewangelizacja jest podstawowym posłannictwem Kościoła, wypływającym z jego najgłębszej istoty”. Współgra to z Franklowską tezą, według której sensu szukać należy w świecie zewnętrznym, poza sobą.
Być może więc, w perspektywie egzystencjalnej, Kościół w depresji to Kościół istniejący sam dla siebie; wspólnota, która porzuciła swój cel i sens w wyniku niepowodzeń lub kiepskich priorytetów? W tym Franklowskim podejściu kluczem do wyjścia Kościoła z depresji byłaby więc… ekspresja.
Ekspresja eklezjalna to działanie przejawiające się w podjęciu na nowo misji, do której powołał nas Pan; powrót do napięcia związanego z potrzebą wypełnienia sensu naszego istnienia. Brzmi to całkiem… ewangelicznie.
Post scriptum: Soczewka – przyjaciółka
Chciałabym pożegnać temat depresji eklezjalnej, przywołując jej drugie imię – imię, którego nie potrafiłam zrozumieć aż do momentu doświadczenia go na własnej skórze w gabinecie. Wraz z niektórymi moimi pacjentami zaczęliśmy bowiem na pewnych etapach procesów terapeutycznych odnosić się do depresji jak do… dobrej przyjaciółki. Okazała się ona towarzyszką, która zawsze przychodziła z ważną lekcją – zwracając uwagę na ciężary, które moi pacjenci dźwigali już zdecydowanie zbyt długo.
Czego uczy mnie przyjaciółka – depresja eklezjalna? Tego, co językiem teologicznym można by zapewne zawrzeć w trzech prostych sformułowaniach: w tym, co stare, potrzebujemy nowego myślenia (metanoia); w tym, co grzeszne i zalęknione, potrzebujemy Zbawiciela; w tym, co skostniałe, potrzebujemy podjęcia misji. Choć to tak proste, wcale nie jest to łatwe.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Piszę te słowa, mając w głowie tekst Jakuba Mikołajczaka, psychoterapeuty egzystencjalnego, z 2021 r. Pozwolę sobie więc właśnie tym tekstem zakończyć: „Kochana Depresjo! Dziękuję ci za całkowity brak sił. Zmuszając mnie do zmiany tempa, nauczyłaś widzieć to, co niewidzialne. Dziękuję ci za poczucie bezsensu. Dzięki tobie przestałem gonić za tym, co nigdy nie przyniesie ukojenia. Dziękuję ci za uczucie bezsilności. Teraz znacznie wyraźniej widzę, jak wąskie są granice tego, co mogę. Dziękuję ci za wrażliwość widzenia, jak często odwiedzasz innych ludzi i że nikt nie jest samotną wyspą. Dziękuję ci za wszystkie ciemne noce. Dopiero teraz potrafię pojąć, że był to czas narodzin nowych wartości”.
Korzystałam z:
G. Bateson, Steps to an Ecology of Mind, Chicago 2000.
V. Frankl, Człowiek w poszukiwaniu sensu, Warszawa 2004.
Jan Paweł II, Redemptoris missio, 1990.
Konstytucja dogmatyczna o Kościele Lumen gentium, 1964.
H. Lubac de, Medytacje o Kościele, Kraków 2019.
J. Mikołajczak, Kochana Depresjo!, https://www.facebook.com/photo/?fbid=326346702620970&set=a.203894984866143 [dostęp: 24.05.2024].
A. Salter, Pokonywanie traumy. Jak zrozumieć i leczyć dorosłe ofiary wykorzystywania seksualnego w dzieciństwie, tłum. W Sułecki, Poznań 2003.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2024 jako część bloku tematycznego „Co zrobić z depresją eklezjalną?”.
Pozostałe teksty bloku:
Zbigniew Nosowski, „Eklezjalna depresja, czyli cierpienie duchowe”
Ks. Andrzej Draguła, „A może z tej łodzi już nie ma ryb? Rzecz o duszpasterskiej frustracji”
„Albo eklezjalna depresja, albo noc ciemna”, Jacek Prusak SJ w rozmowie ze Zbigniewem Nosowskim






