Jesień 2024, nr 3

Zamów

Każdy biskup potrzebuje pomocy psychologicznej

Wizyta biskupów w muzeum bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Warszawa, 11 czerwca 2024 r. Fot. EpiskopatNews

Jest kwestią absolutnie wielkiej wagi, aby biskupi dojrzeli do przekonania, że również oni potrzebują pomocy i wsparcia psychoterapeutycznego, superwizji relacji zarówno ze skrzywdzonymi, jak i ze sprawcami.

W ubiegłym tygodniu ukazał się tekst listu Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski, w którym biskupi piszą do osób zranionych w Kościele: „Przepraszamy, że nie zawsze byliśmy przy Was, by Was wspierać”. Jest to odpowiedź na wcześniejszy list otwarty 46 osób skrzywdzonych, w którym zostały przedstawione konkretne postulaty mające pomóc w uporaniu się z kryzysem związanym z pedofilią w Kościele.

Weźmy tym razem w nawias pierwszy postulat pisma osób skrzywdzonych, dotyczący zawieszenia sprawowania funkcji przewodniczącego KEP przez abp. Tadeusza Wojdę, w związku z podejrzeniami zaniedbań, jakie pojawiły się pod jego adresem i udokumentowanym zawiadomieniem, jakie zostało złożone w Nuncjaturze Apostolskiej. To oczywiście sprawa niezwykle ważna, ale chciałbym tu bardziej skupić się na mechanizmach niż na tym konkretnym przypadku.

Zastanawiam się nad cytowanymi przeprosinami. Co z nich wynika? Nie wiadomo jeszcze. Czy skrucha biskupów jest autentyczna? Co zrobić, żeby było lepiej? To szereg pytań, które rodzą się po lekturze tej wymiany korespondencji.

Jestem psychiatrą i psychoterapeutą z jednej strony pracującym na co dzień z osobami zranionymi wykorzystaniem seksualnym (nie tylko w Kościele), a z drugiej – leczącym osoby będące sprawcami, które znalazły się w ostrym kryzysie psychicznym, często wskutek uświadomienia sobie konsekwencji własnych czynów. Z tej perspektywy do postulatów sformułowanych przez osoby wykorzystane dodałbym jeszcze jeden: warto, by biskupi uświadomili sobie, że sami (każdy biskup!) potrzebują pomocy psychologicznej.

Już sam fakt, że z reguły biskup ma najpierw kontakt ze sprawcą, zniekształca rzeczywistość i nie zawsze pozwala podjąć właściwą decyzję

Krzysztof Krajewski-Siuda

Udostępnij tekst

Jest rzeczą naturalną, że biskup ma najpierw kontakt ze sprawcą, który jest częścią jego środowiska, nierzadko osobą dobrze znaną, bywa, że emocjonalnie nieobojętną (np. kolegą rocznikowym, o którym dowiaduje się, że jest przestępcą seksualnym). Bywa, że sprawca sam jest w ostrym kryzysie psychicznym (miałem takich pacjentów w ciężkiej postaci depresji z myślami i tendencjami samobójczymi).

Nie jest wcale tak, że biskup zawsze chroni sprawcę dla samej ochrony, bo działa – jak chcą niektórzy – w interesie „mafijnej organizacji”, dbając wyłącznie o interes korporacji (czyli „silnej organizacji ze stabilną pozycją na rynku”, jak mowa w serialu „1670”). Znam przykłady bardzo zdecydowanych działań biskupów wobec sprawców wykorzystania seksualnego (niekoniecznie też zawsze chodzi o czyny pedofilne!). Niemniej już sam fakt, że z reguły biskup ma najpierw kontakt ze sprawcą, że ten kontakt rodzi określone nieraz bardzo silne emocje, często będące skutkiem świadomych i nieświadomych manipulacji ze strony sprawcy, albo też spotyka się z obiektywnie trudną ich sytuacją psychiczną, nie ułatwia zdystansowanego podejścia do sprawy, zniekształca rzeczywistość i nie zawsze pozwala podjąć właściwą decyzję.

Nie każdy biskup jest psychopatą albo bezwzględnym karierowiczem. Jest przede wszystkim człowiekiem. Z góry odpieram wszystkie zarzuty, że staram się bronić biskupów. Nie! Z wielu moich publicznych wypowiedzi wynika, że jestem jedną z ostatnich osób, której można postawić ten zarzut. To, o czym piszę, nie pozwala usprawiedliwiać cynicznych (w wielu wypadkach skandalicznych i „wołających o pomstę do nieba”) działań tych biskupów, którzy cały wysiłek kierują na ochronę sprawcy, ale pozwala zrozumieć tych z nich, którzy czasem stają bezradni wobec wyzwań, do których nie są przygotowani. A człowiekowi bezradnemu trzeba pomóc.

Co zrobić z księdzem, o którym biskup dowiaduje się, że istnieją wiarygodne przesłanki, że dokonał przestępstwa seksualnego? Zgłosić organom ścigania, wszcząć postępowanie kanoniczne – wiadomo. Ale co dalej? Przenieść do innej parafii? Nie! Odesłać na urlop (do czasu wyjaśnienia sprawy) – tak. Odizolować? Ale gdzie? Czyniąc kapelanem w żeńskim zgromadzeniu? Zamknąć w klasztorze męskim? A może zesłać do domu księży emerytów?

To ostatnie rozwiązanie nie jest rzadkie i ma starą tradycję. Już w XVIII w., po zlikwidowaniu więzienia dla księży w wieży zamku w Lipowcu, biskup krakowski pomieścił księży złoczyńców (demerytów) w jednym domu z emerytami (w dawnym klasztorze duchaczek). Natychmiast księża emeryci zbuntowali się przeciwko takiemu rozwiązaniu i zażądali kraty, która miała oddzielać obie grupy księży. Próba rozwiązania jednego problemu natychmiast generuje kolejne.

Dla samego sprawcy rozwiązanie izolacyjne może nie być korzystne w kontekście dodatkowego stresu, który tym bardziej może być neutralizowany kolejnymi praktykami seksualnymi. A zatem taka pozorna „izolacja” niekoniecznie musi oznaczać bezpieczne działanie profilaktyczne. Zdarza się, że sprawca jest w tak ostrym kryzysie psychicznym, że staje się niebezpieczny sam dla siebie, a kwestia samobójstw wśród księży jest wciąż tematem tabu.

Biskup, który styka się tylko ze sprawcami, uruchamia zatem w sobie mechanizmy obronne, które czasem skutkują zupełną obojętnością wobec osób zranionych. Taki biskup nie widzi realnego cierpienia skrzywdzonych, nie potrafi się wczuć w sytuację takiej osoby, często broni się (świadomie lub nieświadomie) przed kontaktem z osobą zranioną. Kiedy z kolei do takiego spotkania dochodzi, nie potrafi się zachować – nie zawsze dlatego, że brak mu empatii albo jest skończonym draniem (co też się niestety zdarza).

Lęk przed kontaktem ze zwyczajnie niewyobrażalnym cierpieniem osoby zranionej w Kościele może być paraliżujący dla kogoś, kto przywykł do tego, że zawsze występuje w relacji skośnej (jest przełożonym). Nabyte nawyki, sztywne mechanizmy obronne, trudność w budowaniu głębokich relacji z drugim człowiekiem mogą być tutaj sporym subiektywnym/obiektywnym(?) ograniczeniem.

Z tego względu nie wystarczy deklaracja towarzyszenia drugiej (zranionej) osobie, nie wystarcza chęć wsparcia („dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane”). Trzeba to jeszcze umieć robić. I to robić tak, by nie ranić więcej, by nie szkodzić, by nie poruszać się „jak słoń w składzie porcelany”, by zobaczyć w sobie ojca, a nie administratora, by wyjść z roli przełożonego, a nie ciągle „pochylać się z duszpasterską troską”.

Wesprzyj Więź

Najpierw trzeba uznać, że jest się człowiekiem, słabym człowiekiem, który potrzebuje drugiej osoby, by sobie z tym poradzić. Szczery, autentyczny, głęboki, dobrze przeżyty kontakt z osobą skrzywdzoną nie zostaje bez śladu, ale rodzi nowe trudne, nieraz wszechogarniające emocje, cierpienie, które trzeba nauczyć się transformować w sobie samym, ale nigdy zupełnie samemu.

Wydaje mi się zatem kwestią absolutnie wielkiej wagi, by biskupi dojrzeli do przekonania, że również oni potrzebują pomocy i wsparcia psychoterapeutycznego, superwizji relacji zarówno ze skrzywdzonymi, jak i ze sprawcami – tak, aby miłosierdzie, które głoszą, nie było pustym sloganem, aby sprawiedliwość stała się dla nich biblijnym wskazaniem i autentycznym celem działań, a nie tylko częścią nazwy ulubionej partii politycznej.

Przeczytaj także: Prof. Krajewski-Siuda: Stanowisko biskupów wobec LGBT jest szukaniem kozła ofiarnego

Podziel się

6
2
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.