Jest kwestią absolutnie wielkiej wagi, aby biskupi dojrzeli do przekonania, że również oni potrzebują pomocy i wsparcia psychoterapeutycznego, superwizji relacji zarówno ze skrzywdzonymi, jak i ze sprawcami.
W ubiegłym tygodniu ukazał się tekst listu Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski, w którym biskupi piszą do osób zranionych w Kościele: „Przepraszamy, że nie zawsze byliśmy przy Was, by Was wspierać”. Jest to odpowiedź na wcześniejszy list otwarty 46 osób skrzywdzonych, w którym zostały przedstawione konkretne postulaty mające pomóc w uporaniu się z kryzysem związanym z pedofilią w Kościele.
Weźmy tym razem w nawias pierwszy postulat pisma osób skrzywdzonych, dotyczący zawieszenia sprawowania funkcji przewodniczącego KEP przez abp. Tadeusza Wojdę, w związku z podejrzeniami zaniedbań, jakie pojawiły się pod jego adresem i udokumentowanym zawiadomieniem, jakie zostało złożone w Nuncjaturze Apostolskiej. To oczywiście sprawa niezwykle ważna, ale chciałbym tu bardziej skupić się na mechanizmach niż na tym konkretnym przypadku.
Zastanawiam się nad cytowanymi przeprosinami. Co z nich wynika? Nie wiadomo jeszcze. Czy skrucha biskupów jest autentyczna? Co zrobić, żeby było lepiej? To szereg pytań, które rodzą się po lekturze tej wymiany korespondencji.
Jestem psychiatrą i psychoterapeutą z jednej strony pracującym na co dzień z osobami zranionymi wykorzystaniem seksualnym (nie tylko w Kościele), a z drugiej – leczącym osoby będące sprawcami, które znalazły się w ostrym kryzysie psychicznym, często wskutek uświadomienia sobie konsekwencji własnych czynów. Z tej perspektywy do postulatów sformułowanych przez osoby wykorzystane dodałbym jeszcze jeden: warto, by biskupi uświadomili sobie, że sami (każdy biskup!) potrzebują pomocy psychologicznej.
Już sam fakt, że z reguły biskup ma najpierw kontakt ze sprawcą, zniekształca rzeczywistość i nie zawsze pozwala podjąć właściwą decyzję
Jest rzeczą naturalną, że biskup ma najpierw kontakt ze sprawcą, który jest częścią jego środowiska, nierzadko osobą dobrze znaną, bywa, że emocjonalnie nieobojętną (np. kolegą rocznikowym, o którym dowiaduje się, że jest przestępcą seksualnym). Bywa, że sprawca sam jest w ostrym kryzysie psychicznym (miałem takich pacjentów w ciężkiej postaci depresji z myślami i tendencjami samobójczymi).
Nie jest wcale tak, że biskup zawsze chroni sprawcę dla samej ochrony, bo działa – jak chcą niektórzy – w interesie „mafijnej organizacji”, dbając wyłącznie o interes korporacji (czyli „silnej organizacji ze stabilną pozycją na rynku”, jak mowa w serialu „1670”). Znam przykłady bardzo zdecydowanych działań biskupów wobec sprawców wykorzystania seksualnego (niekoniecznie też zawsze chodzi o czyny pedofilne!). Niemniej już sam fakt, że z reguły biskup ma najpierw kontakt ze sprawcą, że ten kontakt rodzi określone nieraz bardzo silne emocje, często będące skutkiem świadomych i nieświadomych manipulacji ze strony sprawcy, albo też spotyka się z obiektywnie trudną ich sytuacją psychiczną, nie ułatwia zdystansowanego podejścia do sprawy, zniekształca rzeczywistość i nie zawsze pozwala podjąć właściwą decyzję.
Nie każdy biskup jest psychopatą albo bezwzględnym karierowiczem. Jest przede wszystkim człowiekiem. Z góry odpieram wszystkie zarzuty, że staram się bronić biskupów. Nie! Z wielu moich publicznych wypowiedzi wynika, że jestem jedną z ostatnich osób, której można postawić ten zarzut. To, o czym piszę, nie pozwala usprawiedliwiać cynicznych (w wielu wypadkach skandalicznych i „wołających o pomstę do nieba”) działań tych biskupów, którzy cały wysiłek kierują na ochronę sprawcy, ale pozwala zrozumieć tych z nich, którzy czasem stają bezradni wobec wyzwań, do których nie są przygotowani. A człowiekowi bezradnemu trzeba pomóc.
Co zrobić z księdzem, o którym biskup dowiaduje się, że istnieją wiarygodne przesłanki, że dokonał przestępstwa seksualnego? Zgłosić organom ścigania, wszcząć postępowanie kanoniczne – wiadomo. Ale co dalej? Przenieść do innej parafii? Nie! Odesłać na urlop (do czasu wyjaśnienia sprawy) – tak. Odizolować? Ale gdzie? Czyniąc kapelanem w żeńskim zgromadzeniu? Zamknąć w klasztorze męskim? A może zesłać do domu księży emerytów?
To ostatnie rozwiązanie nie jest rzadkie i ma starą tradycję. Już w XVIII w., po zlikwidowaniu więzienia dla księży w wieży zamku w Lipowcu, biskup krakowski pomieścił księży złoczyńców (demerytów) w jednym domu z emerytami (w dawnym klasztorze duchaczek). Natychmiast księża emeryci zbuntowali się przeciwko takiemu rozwiązaniu i zażądali kraty, która miała oddzielać obie grupy księży. Próba rozwiązania jednego problemu natychmiast generuje kolejne.
Dla samego sprawcy rozwiązanie izolacyjne może nie być korzystne w kontekście dodatkowego stresu, który tym bardziej może być neutralizowany kolejnymi praktykami seksualnymi. A zatem taka pozorna „izolacja” niekoniecznie musi oznaczać bezpieczne działanie profilaktyczne. Zdarza się, że sprawca jest w tak ostrym kryzysie psychicznym, że staje się niebezpieczny sam dla siebie, a kwestia samobójstw wśród księży jest wciąż tematem tabu.
Biskup, który styka się tylko ze sprawcami, uruchamia zatem w sobie mechanizmy obronne, które czasem skutkują zupełną obojętnością wobec osób zranionych. Taki biskup nie widzi realnego cierpienia skrzywdzonych, nie potrafi się wczuć w sytuację takiej osoby, często broni się (świadomie lub nieświadomie) przed kontaktem z osobą zranioną. Kiedy z kolei do takiego spotkania dochodzi, nie potrafi się zachować – nie zawsze dlatego, że brak mu empatii albo jest skończonym draniem (co też się niestety zdarza).
Lęk przed kontaktem ze zwyczajnie niewyobrażalnym cierpieniem osoby zranionej w Kościele może być paraliżujący dla kogoś, kto przywykł do tego, że zawsze występuje w relacji skośnej (jest przełożonym). Nabyte nawyki, sztywne mechanizmy obronne, trudność w budowaniu głębokich relacji z drugim człowiekiem mogą być tutaj sporym subiektywnym/obiektywnym(?) ograniczeniem.
Z tego względu nie wystarczy deklaracja towarzyszenia drugiej (zranionej) osobie, nie wystarcza chęć wsparcia („dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane”). Trzeba to jeszcze umieć robić. I to robić tak, by nie ranić więcej, by nie szkodzić, by nie poruszać się „jak słoń w składzie porcelany”, by zobaczyć w sobie ojca, a nie administratora, by wyjść z roli przełożonego, a nie ciągle „pochylać się z duszpasterską troską”.
Najpierw trzeba uznać, że jest się człowiekiem, słabym człowiekiem, który potrzebuje drugiej osoby, by sobie z tym poradzić. Szczery, autentyczny, głęboki, dobrze przeżyty kontakt z osobą skrzywdzoną nie zostaje bez śladu, ale rodzi nowe trudne, nieraz wszechogarniające emocje, cierpienie, które trzeba nauczyć się transformować w sobie samym, ale nigdy zupełnie samemu.
Wydaje mi się zatem kwestią absolutnie wielkiej wagi, by biskupi dojrzeli do przekonania, że również oni potrzebują pomocy i wsparcia psychoterapeutycznego, superwizji relacji zarówno ze skrzywdzonymi, jak i ze sprawcami – tak, aby miłosierdzie, które głoszą, nie było pustym sloganem, aby sprawiedliwość stała się dla nich biblijnym wskazaniem i autentycznym celem działań, a nie tylko częścią nazwy ulubionej partii politycznej.
Przeczytaj także: Prof. Krajewski-Siuda: Stanowisko biskupów wobec LGBT jest szukaniem kozła ofiarnego