List otwarty osób skrzywdzonych do biskupów to wydarzenie pod wieloma względami bezprecedensowe. Powinno stać się krokiem milowym w polskich zmaganiach o podmiotowość osób zgłaszających swoje krzywdy w Kościele.
To nie będzie duży, ważny komentarz. To przede wszystkim okazja do wyrażenia wdzięczności trzem osobom: Tośce Szewczyk, Robertowi Fidurze i Jakubowi Pankowiakowi. Jako inicjatorzy listu otwartego 46 osób skrzywdzonych do Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski już dokonali rzeczy wielkiej, a kto wie, co jeszcze przed nami.
Autorzy listu otwartego zachowali się bardzo uczciwie wobec adresatów. Wysłali pismo 13 maja 2024 r. pocztą tradycyjną i elektroniczną, zapowiadając, że siedem dni później treść listu zostanie opublikowana. Dali zatem członkom Rady Stałej czas na podjęcie działań i uzgodnienie odpowiedzi. Jak wiadomo, wszystko jednak, co hierarchowie zdołali przygotować, to oświadczenie rzecznika KEP, że adresaci pismo otrzymali i wkrótce się nim zajmą na zwołanym specjalnie posiedzeniu Rady Stałej.
Skrzywdzeni mówią wspólnym głosem
List otwarty, jaki został 9 dni temu wysłany do adresatów, a przedwczoraj opublikowany, jest pod wieloma względami bezprecedensowy. Powinien też stać się krokiem milowym w polskich zmaganiach o podmiotowość i odpowiednie traktowanie osób zgłaszających swoje krzywdy w Kościele.
Kluczową sprawą jest fakt, że dzięki inicjatywie wymienionej trójki po raz pierwszy w Polsce osoby pokrzywdzone skrzyknęły się razem i przemówiły wspólnym głosem. Nie było do tej pory takiego wystąpienia. Abstrahując nawet od treści listu, już sam fakt, że podpisało się wspólnie pod nim 46 osób, które doświadczyły przemocy seksualnej we wspólnocie Kościoła, jest nie do przecenienia.
Po drugie, znaczna część z tych osób podpisała się swym imieniem i nazwiskiem. Dla niektórych z nich jest to pierwsza sytuacja, w której mówią o swojej krzywdzie nie tylko w zaufanym kręgu, lecz publicznie, narażając się na niestosowne komentarze znajomych i nieznajomych (zwłaszcza anonimowych internetowych trolli).
Po trzecie, głos tych osób pochodzi z wnętrza wspólnoty wiary. Autorzy listu zwracają się do adresatów per: „Drodzy Bracia w Chrystusie!”. Tym ludziom zależy na wierze i Kościele. Nie da się ich przedstawić jako wrogów chrześcijaństwa, którzy dążą do realizacji jakichś niecnych celów.
List prezentuje konkretne postulaty ważne dla osób skrzywdzonych. Za przyszłościowo najważniejsze działanie uznałbym stanowcze dążenie do zmian w prawie kanonicznym, zmierzających do nadania osobom pokrzywdzonym statusu strony postępowania.
Wystarczy „poważny brak sumienności”
Po czwarte, po raz pierwszy w polskiej debacie publicznej pojawił się wewnątrzkościelny zbiorowy głos domagający się zawieszenia sprawowania funkcji przez przewodniczącego KEP (wcześniej takie postulaty zgłaszali indywidualnie jedynie publicyści). To oczekiwanie jak najbardziej słuszne. Autorzy listu i tak nie oczekują zawieszenia abp. Tadeusza Wojdy jako metropolity gdańskiego, lecz jedynie jako przewodniczącego konferencji episkopatu.
Decyzji o zawieszeniu należałoby się spodziewać, gdyż Kościół, który stawia wszystkim wysokie oczekiwania, powinien sobie samemu stawiać wymagania jeszcze wyższe. A tu mamy przecież do czynienia z sytuacją przedstawienia (nie tylko w artykule prasowym, lecz w zawiadomieniu oficjalnie złożonym do nuncjatury przez bardzo poważną osobę) obszernej listy solidnie udokumentowanych zarzutów, które – zgodnie z prawem kościelnym – mogą być nawet podstawą do odwołania metropolity gdańskiego z urzędu.
W myśl motu proprio „Come una madre amorevole” biskup „może być w sposób prawny usunięty ze swego urzędu, jeśli wskutek zaniedbania dokonał lub zaniechał czynów, które wyrządziły poważne krzywdy innym, czy to osobom fizycznym, czy całej wspólnocie. Może to być krzywda fizyczna, moralna, duchowa lub majątkowa. […] W przypadku nadużyć wobec małoletnich lub bezbronnych dorosłych wystarczy, że był to poważny brak sumienności”.
Możliwe zaniedbania abp. Wojdy
Wydaje się niewątpliwe, że w opisywanej sytuacji wskutek nieodpowiedniego procedowania sprawy doszło do poważnych krzywd wyrządzonych i konkretnym osobom, i wspólnocie Kościoła. Przypomnijmy, że mowa o takich prawdopodobnych zaniedbaniach aktualnego przewodniczącego KEP i jego współpracowników z kurii gdańskiej, jak m.in.:
– brak reakcji na przesyłane pisemnie ważne informacje (m.in. zlekceważenie wiadomości o innych osobach pokrzywdzonych, które były gotowe zeznawać),
– stronniczość przy sporządzaniu protokołów zeznań kanonicznych (w reportażu cytuję cztery listy, jakie w tej sprawie otrzymał abp Wojda od osób składających zeznania, bez żadnej reakcji ze swojej strony),
– brak udzielenia pomocy osobom zgłaszającym krzywdę (przez 2,5 roku od złożenia zeznań obie kobiety nie otrzymały od archidiecezji gdańskiej nawet zwrotu wydatków poniesionych na psychoterapię i leczenie),
– brak nadzoru nad księdzem podejrzanym o poważne przestępstwa (m.in. duchowny ten został zastępcą kapelana w szpitalu psychiatrycznym, co dawało mu możliwość nieskrępowanego kontaktu z osobami w głębokim kryzysie psychicznym, w tym z małoletnimi),
– niewłaściwe traktowanie osób zgłaszających krzywdę, prowadzące do ich wtórnej wiktymizacji (brak informacji o zastosowanych środkach zapobiegawczych, brak odpowiedzi na listy, próby oddzielania osoby pokrzywdzonej od pełnomocnika prawnego; informowanie o zaawansowaniu sprawy z dużym opóźnieniem),
– poważne błędy w dochodzeniu wstępnym, np. brak weryfikacji, czy zaistniała sytuacja wykorzystania seksualnego dorosłej osoby bezbronnej (należało m.in. ustalić, czy doszło do zastosowania przemocy, gróźb lub nadużycia autorytetu duchownego),
– brak zakazu sprawowania sakramentu pokuty, choć istnieje poważne podejrzenie złamania tajemnicy spowiedzi,
– ignorancja co do prawnego znaczenia innych czynności seksualnych (w rozmowie z pełnomocniczką skrzywdzonej kobiety abp Wojda mówił: „To było tylko macanie”).
Czyż nie jest to poważny brak sumienności?
To, co ukryte, musi wyjść na jaw, żeby mogło się oczyścić
List otwarty jest w swej istocie gestem solidarności z osobami skrzywdzonymi, których sytuację opisałem w artykule „«Czy Ksiądz Biskup mógłby w końcu usłyszeć mój głos?». Pytania do abp. Tadeusza Wojdy”. Inicjatorzy i sygnatariusze listu nie znają tych kobiet. Dziękuję, że zaufali mojemu opisowi i postanowili je wesprzeć swoimi nazwiskami.
Chciałbym też tu przekazać podziękowania dla autorek i autorów listu otwartego od obu bohaterek mojego reportażu z Gdańska. Pani Kinga prosiła, żeby gorąco podziękować „za zaangażowanie i chęć niesienia pomocy, a przede wszystkim za dążenie do sprawiedliwości”.
Pani Marta natomiast napisała: „Dziękuję z całego serca tym, którzy okazali nam wsparcie, współczucie, empatię i solidarność. Nikt tak nie zrozumie osoby skrzywdzonej jak inna osoba skrzywdzona. Jestem pełna podziwu dla inicjatorów listu za ich odwagę do walki o sprawiedliwość. To walka nie z Kościołem, tylko z grzechem. To, co ukryte, musi wyjść na jaw, żeby mogło się oczyścić. Jeszcze raz dziękuję, że jesteście i stoicie murem za innymi, którzy także doświadczyli tego samego bólu”.
Wsparcie z fundacji już możliwe
Jeszcze ważniejsza jest inna informacja, jaką otrzymałem od pani Marty. Do tej pory, jak pamiętają Czytelnicy, archidiecezja gdańska odmawiała uznania jej za osobę skrzywdzoną w rozumieniu motu proprio „Vos estis lux mundi”. W konsekwencji tej decyzji Fundacja Świętego Józefa negatywnie rozpatrzyła prośbę pani Marty o zwrot kosztów terapii i leczenia. Okazuje się, że tuż po publikacji mojego reportażu nastąpiła istotna zmiana sytuacji.
Pani Marta przekazała mi wiadomość, że uzgodniła już z FŚJ wszystkie niezbędne szczegóły, podpisała umowę i ma otrzymać zwrot wydatków w najbliższych dniach. Wyjaśniła, że z informacji, jakie otrzymała z fundacji, wynika, iż w dniu publikacji mojego reportażu do FŚJ dotarło pismo z archidiecezji gdańskiej z prośbą o udzielenie pomocy pani Marcie.
Informację tę potwierdza prezeska Fundacji Marta Titaniec. I dodaje od siebie: – Cieszę się, że we współpracy z diecezją udało się wypracować sposób na wsparcie pani Marty. Cieszę się również, że pani Marta tę pomoc przyjęła.
Pozostaje wierzyć, że takie samo wsparcie niezwłocznie otrzyma także pani Kinga, której do tej pory diecezja również nie przekazała nawet grosza, zadowalając się papierowym (rzecz jasna, nierealizowanym) zobowiązaniem ks. Adriana jako sprawcy do pokrywania kosztów terapii pani Kingi. A przypomnijmy, że w tym przypadku wykorzystanie seksualne miało miejsce w wieku 13–18 lat, zatem kanoniczny obowiązek pomocy ze strony diecezji jest kwestią absolutnie oczywistą.
Bez wątpienia w całej tej sprawie zakończenie może być na razie tylko jedno: ciąg dalszy nastąpi.
Przeczytaj także: Zbigniew Nosowski i Tośka Szewczyk, Codzienne zesłania Ducha