Owszem, w brzuchu matki była w ciężkiej opresji, ale na powierzchni radziła sobie zaskakująco dobrze. Już miałam nadzieję, że weźmiemy sprawnie wszystkie wiraże, a u podnóża góry pokażemy światu język i pogładzimy się prowokacyjnie po rudej szczecinie. I wtedy poczułam ukłucie.
Fragment książki „Wczoraj byłaś zła na zielono”, która 21 maja 2024 r. ukaże się nakładem wydawnictwa Karakter. Tytuł fragmentu od redakcji Więź.pl
Ruda.
Ucieszyłam się, gdy na jej główce pierwsze włosy przybrały taki właśnie kolor. Zachęcona tym figlem, czekałam na więcej.
– Po kim to?
Zbiła wszystkich z tropu.
– Jakaś krzyżówka, geny, pani Elizo, czasem się nie przewidzi.
Nikt nie przewidział, wszyscy pocieszali, a ja świetnie się bawiłam. Oblała pierwszy test przynależności, a ja myślałam: „Jeszcze wam pokaże”. Wolałam, by tak było. Życzyłam jej tego.
Zaimponowała mi tym kolorem jak decyzją.
Chciałam wszystkich premii rudości, a życie szybko dostarczyło mi pierwszy kosztorys. Gdy skończyła rok, poczułam ukłucie. I nie było to znane mi już ukłucie troski. Tę cienką igłę zdążyłam oswoić w zapaści chorej ciąży, wcześniactwa, fatalnych rokowań. „Każda matka się troszczy, ale niech pani patrzy: wyniki są dobre, podniesie się. Taki dzielny ludek”. Dzielny ludek pokonał ze mną arcytrudny slalom pierwszego roku. Niespokojnych nocy, biegów z wózkiem, ćwiczeń rehabilitacyjnych. Jadł i rósł tak intensywnie, jakby chciał dać mi lekcję: widzisz, tak to się robi. Owszem, w brzuchu matki była w ciężkiej opresji, ale na powierzchni radziła sobie zaskakująco dobrze. Już miałam nadzieję, że weźmiemy sprawnie wszystkie wiraże, a u podnóża góry pokażemy światu język i pogładzimy się prowokacyjnie po rudej szczecinie. I wtedy poczułam ukłucie.
Sygnał ostrzegawczy, pierwszy i kolejne. Takie, których nie mogłam zrzucić na wcześniactwo. Gdy tylko stanęła na chude nóżki, ruszyła przed siebie tak szybko, że musiałam za nią truchtać. „Co za tempo, pani Elizo! Ale może zmieńcie trasę?”. Znów ukłucie. Z początku bawiło mnie, że wszystkie spacery odbywała tak samo, że chodziła swoim tropem z dokładnością co do chodnikowej płytki. Przy powtarzalności jej lotów moje dziecięce rytualizmy były niczym. Gdy jednak zorientowałam się, że zmiana trasy sprawia jej fizyczny ból, zrozumiałam, że rudość rzuca wyzwanie, któremu trudno będzie sprostać. Mnie – i Rudej.
Gdy Ruda na pół roku wykluczyła mnie i siebie z życia, zamykając się w pokoju i żyjąc do lustra, wiedziałam, że nie mogę zostać w Lidzbarku. Że muszę nasz świat przewieźć do Warszawy, rzucić w miasto, w którym dowiem się, jak bardzo jesteśmy inne
Była radosna, póki mieszkałyśmy w Lidzbarku. Żyłyśmy półdziko, od czasu do czasu porzucając naszą samotnię dla lekarzy i specjalistów. Źle znosiła te wyprawy, a i ja nie mogłam niczego konkretnego ustalić. Sprzeczne dane, gdybania. „Jest energiczna, trzyma kontakt wzrokowy, o, jak się do pani ładnie przytula. Mowa przyjdzie z czasem”. Nie szło tylko o mowę. Szło o inność w obsłudze świata. Inność, która stała się również moim udziałem. Choć nigdy nie byłam i nie będę Rudą.
W Lidzbarku było jej bezpiecznie. Mieszkałyśmy najpierw pod miastem, na terenie lecznicy weterynaryjnej, gdzie pracował mój ojciec. Miałyśmy do dyspozycji las i łąki, co okazało się nie do przecenienia. Jesteśmy dłużniczkami lidzbarskich lasów i wcale nie opowiadam tu bajki, choć to, w czym wzięłam udział, przypominało czasem dziwną bajkę. Takie rzeczy pamiętam najlepiej. Te opowiadam.
Do domu mojej babci przeprowadziłyśmy się z Rudą na krótko. Też zapewniał osłonę, choć inną, bardziej wymagającą. Żyło się tu kameralnie, ale jednak miejsko, choć ulokowanie żółtego domu tuż przy starym wiadukcie i dolinie rzeki Łyny czyniło zeń obiekt peryferyjny. Chodziłyśmy często na spacery do miasta. Ruch jej służył.
Dzięki wsparciu rodziców i przyjaciół skończyłam na poły eksternistycznie studia. Pierwsze egzaminy po urlopie zdawałam na warszawskiej polonistyce jako matka karmiąca. Po roku przyjechałam z dzieckiem, które – wypuszczone z wózka – mogło już dzielnie dreptać po budynku i klombach. „Wszystko będzie dobrze, pani Elizo. Teraz tylko magisterka, większość egzaminów za panią. A dziecko szybko będzie rosło, będzie pani miała odchowane”. I znów ukłucie. Nie tylko dlatego, że nie wierzyłam w sens takich bilansów.
Ku zaskoczeniu kolegów przeniosłam się do Torunia. Łatwiej i taniej można było dostać się tam z Lidzbarka. Próbowałam przeprowadzić się z Rudą i zacząć nowe życie po warszawskich kraksach, ale nie była jeszcze gotowa. Do magisterki dojechałam pociągiem. Wstawałam rankiem o trzeciej. Gdy otwierałam drzwi na klatkę schodową, ścigał mnie jej płacz. Matka zapewniała, że szlocha, pokrzykuje przez sen, ale chyba wolałabym jawę. Odpłakiwałam swoje w busie do Olsztyna. W pociągu uczyłam się lub pisałam, choć o to drugie było w osobówkach niełatwo. Z dworca taszczyłam torbę pełną książek. Zrzucałam transport w bibliotece wydziałowej – i na ćwiczenia. Życzliwość wykładowców pozwalała mi skumulować zajęcia jednego dnia. Gdy tylko się udało, wracałam nocą. Wlokłam się z kolejną transzą książek, dietą na lidzbarski tydzień. Jeśli nie, szłam do podnajmowanego pokoju. „To się nazywa inwestycja w studia! Opłacamy wolny pokój” – nabijał się mój ojciec. Można to było pewnie rozwiązać inaczej. Ale nie mieliśmy czasu, by pomyśleć jak. W Lidzbarku dorabiałam na toruński wynajem. Książka pod ladą – i kucie do egzaminów w przerwach. Tak obroniłam pracę magisterską i zdałam na studia doktoranckie. Po egzaminach moczyłyśmy się w toruńskich fontannach. Zgodziła się odwiedzić Toruń, może skusiła ją obietnica wody? Z żywiołami zawsze postępowała, bratała się pewniej niż ja.
– Jaka ruda! – cieszyły się koleżanki, gdy skakała w przemoczonym ubraniu, nic sobie nie robiąc z tego, że patrzymy. Całą sobą nurkowała w stany, których nie mogliśmy podejrzeć.
– Tak – mówiłam z dumą, choć już bez złudzeń, że ta rudość to wyłącznie jasna przygoda.
Postanowiłam wrócić do Warszawy, choć wiedziałam, że oznacza to zderzenie nie tylko ze wspomnieniami. Odchodziłam z tego miasta jako ktoś, kto nie wierzył w możliwość samostanowienia i spokoju. I miałam po temu powody. „Osobiste?” – drążyła promotorka. „Owszem, osobiste”.
Gdy jednak Ruda na pół roku wykluczyła mnie i siebie z życia, zamykając się w pokoju i żyjąc do lustra, wiedziałam, że nie mogę zostać w Lidzbarku. Że muszę nasz świat przewieźć do Warszawy, rzucić w miasto, w którym dowiem się, już bez obsłonek, jak bardzo jesteśmy inne.
Wiózł nas mój ojciec. Dwie paczki szlugów poszły na tę trasę, tak utrzymywał, chyba żuł papierosy w aucie, a w przerwach na histerię w opustoszałych miejscach parkingowych wsadzał sobie dwa pety do ust. I tak dowiózł nas w trzy godziny.
Zamieszkałyśmy przy Malczewskiego, szybko dostałam diagnozę. „Gdzie pani była przez tyle lat?” – usłyszałam. Cóż, bywałam i w Warszawie, ale nieskutecznie. Nie będę cytować rozpoznań, bo ta książka sprzeciwia się władzy. Również władzy diagnoz. Diagnoza to zasieki ochronne i klincz, poduszka i kaganiec. Jest potrzebna, gdy idziesz na starcie z biurokracją, gdy zbroisz się przeciw światu sztywnych liter i formuł, gdy zdajesz sobie sprawę, że świat społeczny to talia ról. Moja opowieść jest o czym innym. Snułam ją w kamienicy przy Malczewskiego, snuję w kamienicy przy Sieleckiej.
Parokrotnie zmieniałyśmy szkołę, w domu nadrabiając absolutnie wszystko, bo wszystko, co usłyszała, musiała sobie przełożyć, z moją asystą, na własny język.
Za upór, z jakim codziennie rano bierze plecak, wystawiłabym jej pomnik na skwerze Chorwackim, tuż przy jej ulubionej ławce.
Rudość to barwy wojenne.
Bałam się, że Warszawa zgasi rudość. Nie zgasiła. Sprowokowała ją do metamorfoz. Cyklicznie wchodziła w kokon i wychodziła z niego innym motylem. Nie wiem, jaka będzie w kolejnej przemianie. Mam nadzieję, że już nigdy nie zamknie się w sobie na długo.
Ruda.
Smukła, dumna, przyciągająca wzrok, a tym samym i skrajności – miłość i przemoc, żywiołową niechęć i sympatię.
Opowiadanie jej sobie to ćwiczenia z pamięci poprzecznej, niechronologicznej. Wielu rzeczy zresztą nie pamiętam. Wiele pamiętam za to detalicznie, do zamęczających głowę szczegółów. Mój umysł bardzo zmienił się pod władzą Rudej. A może zawsze taki był. Podobno, odkąd pamiętam, byłam inna, acz tylko czasem w niepokojący sposób.
Mogłam tę książkę zatytułować „Ruda”. Ale stoję zbyt blisko. Czy osoba podpierająca plecami drzewo może na pytanie o swój projekt badawczy odpowiedzieć po prostu: „Dąb”? Od razu jej powiedzą, że nie ma dystansu.
By dać taki tytuł, musiałabym ją wymyślić. A przecież nie wymyśliłabym Rudej. To niewykonalne.
Przeczytaj też: Eliza Kącka: Złamano pakt między pisarzem a czytelnikiem