Zima 2024, nr 4

Zamów

Słodko-gorzkie cytryny. Sycylia szlakiem Iwaszkiewicza

Taormina, widok ze wzgórza Monte Tauro, marzec 2024. Fot. Adrian Bąk

Sycylia dawała mi znak: wszystko, co zobaczysz, ujrzysz przez maskę, a więc nie wierz w to, co widzisz. Moim „przewodnikiem” po wyspie stał się jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy.

Gdy Jarosław Iwaszkiewicz kończy pisać „Panny z Wilka”, jest kwiecień 1932 roku – w Niemczech władzę zdobywa NSDAP Adolfa Hitlera, we Włoszech rządzi Benito Mussolini. Pisarz przebywa w Syrakuzach, gdzie wynajmuje pokój w Grand Hotel des Etangers na wyspie Ortygii, przy samym brzegu, z widokiem na Morze Jońskie. Hotel kiedyś „wielki, staroświecki i zaniedbany”, dziś pięciogwiazdkowy i niezwykle prestiżowy.

Iwaszkiewicz czeka na swojego przyjaciela, który ma przypłynąć statkiem z Trypolisu. Wspólnie planują udać się „na północ”, ale na morzu szaleją burze, więc pobyt pisarza się przedłuża. Kilka tygodni wcześniej w Zakopanem, w domu innego przyjaciela, kompozytora Karola Szymanowskiego, Iwaszkiewicz zaczyna pisać opowiadanie. Nie jest jeszcze pewien, czy cokolwiek z niego wyjdzie.

Kapryśna pogoda nawiedza też Syrakuzy – właściwie codziennie „około południa niebo zaciąga się białawą zasłoną i poczyna dąć wiatr nie bardzo zdawałoby się silny, ale tak przenikliwy, tak nieznośny” – Iwaszkiewicz zamyka się więc w hotelowej izbie i przenosi w „świat niezmiernie od Syrakuz daleki, i w czasie, i w przestrzeni”. Sielankowość i niespieszność Syrakuz, a także piękno przyrody, niesie mu skojarzenia z polską wsią Byszewy, gdzie spędził kilka wakacji, udzielając korepetycji, za namową Józefa Świerczyńskiego, kolegi ze szkolnej ławki.

W takich okolicznościach powstają „Panny z Wilka” – to właśnie w Syrakuzach pisarz postawi ostatnią kropkę pod opowiadaniem, które wejdzie do kanonu polskiej literatury.

Tak nieoczywista synteza, a zarazem inspiracja literacka, nie byłaby z pewnością możliwa, gdyby nie szczere umiłowanie Iwaszkiewicza do samej Sycylii, do której podróżował od lat trzydziestych i którą traktował niemalże jako punkt zborny na kulturowej mapie ówczesnej Europy. Owocem tych wypraw jest wydana w latach pięćdziesiątych XX wieku, zapomniana już nieco „Książka o Sycylii”, którą zabieram ze sobą w podróż. Ma mi służyć za literacki przewodnik po wschodniej części wyspy.

Co uśmierca Sycylię

Zamykam oczy, myślę o Katanii, gdzie rozpoczyna się nasza wędrówka. Widzę drzewko cytrynowe oraz niebieski podziurawiony worek na śmieci. Drzewko cytrynowe z balkonu pokoju, który wynajęliśmy przy ulicy Via Etnea, naprzeciwko Ogrodów Belliniego, czyli Giardino Bellini. Wciśnięte w róg balkonu drzewko sprawia wrażenie jakby wyglądało kolejnych przybyszów, a dwa duże, dojrzewające owoce służyły mu za dłonie machające w kierunku ulicy i przyciągające jaskrawożółtym blaskiem.

Naprzeciwko drzewka: widok na największą atrakcję Sycylii, wulkan Etna, który majaczy między kamienicami po dwóch stronach ulicy niczym mglista fototapeta. Na wprost zaś wejście do Ogrodów, z których dobiega zapach kwitnących pomarańczy, a przed wejściem inne drzewko, dopiero budzące się po zimie, na nim właśnie zawisł ów niebieski podziurawiony worek na śmieci, z ułożenia na wietrze przypominający maskę. To jeden z pierwszych obrazów Katanii, a właściwie pierwszy za dnia, który zobaczyłem. Tak jakby Sycylia dawała mi znak: to wszystko, co zobaczysz, widzisz przez maskę, a więc strzeż się, pośpieszny przybyszu, i nie wierz w to, co widzisz. 

Drugi obraz to dzieci. Dzieci przechodzą ulicą Via Etnea, głośno skandując hasła „dość mafii”, „pokój dla dzieci” i „wystarczy”. Kolorowe pochody małych protestujących przeciwko przestępczemu światu, który wciąż daje się Włochom we znaki, spotykam zaraz po wyjściu z hotelu już pierwszego dnia pobytu w Katanii. Tak się złożyło, że początek wiosny jest od kilku lat dniem upamiętnienia niewinnych ofiar mafii. Tylko w pierwszych miesiącach bieżącego roku przybyło kolejnych dwanaście tragedii. Wiele z ofiar to właśnie dzieci.

Dzieci
Dzieci protestujące przeciwko mafii. Katania, marzec 2024. Fot. Adrian Bąk

O mafii pisał już zresztą Iwaszkiewicz, mafia była we Włoszech właściwie od zawsze, a najbardziej na południu: „W związku z ciężką sytuacją ekonomiczną, z długimi wiekami ciemnoty i niewoli chłopstwa sycylijskiego i ubogiej ludności miejskiej pozostaje najosobliwsze zjawisko tej wyspy: mafia i bandytyzm”.

Iwaszkiewicz przywołuje w tym kontekście znanego swego czasu bandytę o pseudonimie Guliano (chodzi o sycylijskiego chłopa Salvatore Guliano), który „był rodzajem dyktatora i nakładał haracz na każdego, kto mu się podobał – a raczej: kto mu się nie podobał”. Guliano jest na Sycylii postacią niejednoznaczną i nie zawsze wspominaną negatywnie. Dziś ma status legendy porównywalnej z tą o Robin Hoodzie, ponieważ – tak jak i bohater średniowiecznych angielskich legend – poza działalnością przestępczą walczył w obronie biedoty i rozdawał pieniądze ubogim.

W ostatnich latach, a może właśnie w ostatnich miesiącach, to nie mafia jednak najbardziej spędza sen z powiek Sycylijczykom. Nie jest to także ropa naftowa, w której odkryciu Iwaszkiewicz widział w swoich czasach największe zagrożenie, które „z gruntu odmieni charakter wyspy” i przyspieszy jej uprzemysłowienie, w efekcie „za parę lat wędrowiec nie pozna Sycylii”.

Tym, co uśmierca – w przenośnym i w dosłownym tego słowa znaczeniu – Sycylię, są zmiany klimatyczne, a przede wszystkim susza. Gdy podróżuję po wschodzie Sycylii, na wyspie panuje stan wyjątkowy w związku z największym od ponad dwudziestu lat niedoborem wody. Od dawna nie widziano tu porządnego deszczu. Co prawda zanosiło się na niego chwilę przed naszym przylotem, ale z wielkich chmur unoszących się nad wyspą, które podziwialiśmy z okna samolotu, spadła tylko nic nieznacząca mżawka.

W ponad pięćdziesięciu gminach racjonowana jest woda. Nawet w naszym hotelu w godzinach rannych brakuje do niej dostępu. W najgorszej sytuacji są rolnicy, którzy cierpią nieurodzaje i wychodzą protestować, między innymi na ulice Palermo.

Odwieczna samotność wyspiarzy?

Może właśnie z tego powodu w Katanii widzę tak wiele smutnych, zmęczonych twarzy? To kolejny obraz, którego nie potrafię wyprzeć, mimo że wolałbym to zrobić. Smutne oblicza zwykłych Sycylijczyków, a może szerzej – mieszkańców wyspy. Choć może i jeszcze ściślej: mieszkańców miasta.

Poczynając od recepcjonistki w hotelu przy Via Etnea, przez parkingowego zawiadowcę, sklepikarza w „tabacchi”, kelnera w knajpce na Via Santa Filomena czy emerytkę z wnuczką w Ogrodach Belliniego… Twarze uśmiechające się tylko pozornie, trochę na przymus, często nieobecne, jakby niepasujące do wybuchającej właśnie wczesnej wiosny… Twarze jak sycylijskie cytryny: z zewnątrz żywe i przyciągające, zyskujące blask w pełnym słońcu, ale pod skórką dosyć kwaskowate, skupiające wiele nie zawsze przyjemnych doznań, mimo wyczuwalnej słodyczy.

Na Sycylii od dawna nie spadł porządny deszcz. W ponad pięćdziesięciu gminach racjonowana jest woda. Nawet w hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, w godzinach rannych brakuje do niej dostępu

Adrian Bąk

Udostępnij tekst

Myślę o tym, czytając naprędce nakreślone zdania w podróżnym notatniku, jednocześnie zdając sobie sprawę, że może to tylko nic nieznacząca paplanina turysty, który nie spróbował więcej niż jednej cytryny, może być i tak…

Natrafiam jednak w tym samym momencie na słowa Luigiego Pirandellego, włoskiego dramaturga i powieściopisarza, zdobywcy Nagrody Nobla w 1934 roku, cytowanego przez Iwaszkiewicza, który pisze o Sycylijczykach i o ich „instynktownym strachu życia”, z uwagi na co „zamykają się w sobie, oddzieleni od innych, zadowoleni z byle czego, aby tylko zachować bezpieczeństwo”. A także o morzu, które „oddziela ich od innych i stwarza ich samotność; i każdy z nich robi się z siebie wyspę i dławi się sam sobą”.

Może to jednak nie smutek, a odwieczna i endemiczna samotność wyspiarzy?

Moja Taormina

Na razie jednak kolejne słowo w notatniku, wyraźnie zaznaczone i odgrodzone od wcześniejszych: Taormina. Mój przewodnik pisze: „Słabiutki krzak bzu na deszczu, oto moja Taormina”. Moja Taormina też się będzie wiązać z florą. I fauną…

Przedziwne to miasteczko, piękne i przyciągające, niczym górska pozytywka zaczepiona między niebem a morzem, mieniąca się na wszystkie sposoby kolorami całej wyspy, uderzająca w zmysły feerią zapachów perfum i roślin, pieśni i dźwięków, z koroną na głowie w postaci trybun słynnego greckiego teatru antycznego. Jeśli spojrzeć na Taorminę od strony morza, wygląda jak obserwowana przez wielką matkę Etnę, która bez niej straciłaby wiele z powabu i piękna. Chyba właśnie z jej samego szczytu wygląda najbardziej dostojnie.

Patrzę na Etnę, siedząc na jednej z drewnianych ław, którymi w górnych rzędach obudowane są kamienne stopnie, próbuję wytrwać w skupieniu i jak Iwaszkiewicz oddać się rozmyślaniu „nad nietrwałością ludzkiej natury i nad jej dziejami”. Ale coraz bardziej czuję na sobie przenikliwy wzrok mojej córki, trzyipółletniej towarzyszki podróży, która domaga się działania. Chciałaby zejść na dół, na scenę, trzyma zakupiony przed chwilą tamburyn z mapką Sycylii i ciągnie mnie za rękę.

Po drodze zwieszam głowę w dół i zerkam między drewniane ławy: Iwaszkiewicz stwierdza, że wczesną wiosną, a więc właśnie o tej porze, w marcu, „cała powierzchnia teatru zarośnięta [jest] trawą usianą stokrociami, a później białymi koniczynami”. Przyglądam się dzikim roślinom, w większości chwastom – stokroci nie widzę, podobnie jak białych koniczynek, a przecież podróżuję na Sycylię dokładnie wczesną wiosną. Dwa boczne sektory audytorium, nieprzeznaczone dla widowni, są porośnięte równo skoszoną trawą.

Chwilę później pod ławami dostrzegam drobne fioletowe i żółte kwiatki, które już po powrocie zdemaskuję i nadam im nazwy – dzwonnik i dzika orchidea – choć biorąc pod uwagę różnorodność sycylijskiej flory, wciąż mam co do tego wątpliwości.

Zza teatru

Ale jest tu coś jeszcze! Na jednym ze stopni teatru antycznego w Taorminie przesiaduje, niczym pełnoprawny obserwator, jasnobrązowa jaszczurka. Sycylijska jaszczurka wydaje się być zastygła, nieobecna, niezwracająca uwagi na kolejnych przybyszy, mimo że podchodzimy całkiem blisko. Wygląda teraz jak plastikowa i wyblakła od słońca zabawka kupiona w sklepie z pamiątkami pod teatralnym wzgórzem. W jednej chwili, wciąż nie zdradzając oznak życia, jej grzbiet staje się jaskrawozielony, jakby niewidzialna ręka przejechała po niej pędzelkiem. Gdy moja córka próbuje podejść jeszcze bliżej, jaszczurka nagle ożywa niczym po strzale pioruna i znika pomiędzy kolejnymi drewnianymi stopniami widowni. 

Jesteśmy już blisko sceny – tak, że nie sposób dostrzec nawet czubka krateru Etny, można się za to poczuć jak aktor starożytnego spektaklu, tym bardziej, że na widowni całkiem sporo osób. Aniela staje na scenie, przy metalowych barierkach, oddzielających ją od najniższej części teatru, czyli orkiestry. Nieco speszona, ale żądna nowych wrażeń, zaczyna machać tamburynem i tańczyć do jego rytmu. Po kilkunastosekundowym występie dostaje gromkie brawa, które słychać tak, jakby na trybunach zasiadały tysiące osób, a jest ich może ze dwadzieścia.

Oczami wyobraźni przenoszę się dwa tysiące lat wcześniej i wyobrażam sobie występ przy pełnej dziesięciotysięcznej publice…Choć tak naprawdę zarówno kiedyś, jak i dziś, publika jest przecież o wiele większa. Na szczycie teatru, za ceglanym murem, dojrzewam już wcześniej dumne gigantyczne opuncje, które uczepione na okolicznych skałach sprawiają wrażenie stojących na palcach i nadstawiających ucha spóźnionych widzów.

Zza teatru, niczym zza ramy dziecięcego łóżka, wyglądają z kolei nieśmiało głowy buków, dębów i drzewek laurowych, a nad wszystkimi zainteresowanymi panuje niepodzielnie Etna, odwieczny widz teatru antycznego w Taorminie, znający wszystkie historie, dramaty i komedie, jakie wybrzmiewały z tej niepozornej dziś sceny.

Nagle, ni stąd ni zowąd, od strony korynckich kolumn przemyka jaszczurka, którą kilka minut wcześniej spotkaliśmy na wyższych partiach audytorium. Pokazuję ją palcem córce, która nie jest w stanie dojrzeć jej przez słońce, strzelające w nas promieniami od strony wulkanu.

Lekcja radości

Następnego dnia jedziemy z Katanii do Syrakuz. Celowo nie wybieramy drogi autostradą – chcemy pojechać inną trasą. Nieco dłuższą, bardziej zygzakowatą, ale spokojniejszą, może bardziej skłaniającą do obserwacji i refleksji.

Jadąc brzegiem morza, zahaczamy o plażę w Agnone. Plażę niepopularną turystycznie, znaną raczej miejscowym. Trochę zaśmieconą, ale za to z dziewiczym piaskiem i pięknym lazurowym morzem. Z plaży Agnone także rozpościera się widok na wulkan, który – w przeciwieństwie do nierealnego wręcz widoku z Via Etnea czy majestatycznego z poziomu teatru w Taorminie – zdaje się być widokiem rzeczywistym, realnym, do zdobycia, jakby wystarczyło po prostu przepłynąć na drugi brzeg, jakby Etna była naszym dobrym, choć długo nieodwiedzanym znajomym.

Na bliższym horyzoncie widać coś jeszcze: osadę drewnianych domków, zamieszkałą – jak się okazuje – przez okolicznych rybaków. To właściwie szałasy, których przedłużeniem jest wystająca z każdego domostwa łódka, niczym integralna część domu, swoiste patio czy ganek.

Rybacy na plaży w Agnone, marzec 2024. Fot. Adrian Bąk

Idę w kierunku osady, gdzie spotykam trzech rybaków: mężczyzn po trzydziestce, może w okolicach czterdziestki. Plątaniną włoskiego i angielskiego pytam, czy coś udało się złowić:

– Tylko jedną rybkę. Małą… – odpowiada jeden o imieniu Giorgio.

– Ale za to pierwszą od trzech dni! – dodaje drugi, którego imienia nie zapamiętuję.

– Skąd jesteś? – dopytuje Giorgio.

– Z Polski.

– Polska, dobry kraj – stwierdza ten drugi.

– A wy stąd? – teraz ja pytam.

– Tak, stąd, z Agnone.

– Tu mieszkacie?

– Tak, tak, mieszkamy, mieszkamy. Patrz… Zaraz będą większe ryby – mówi Giorgio i zarzuca długą jak most łukowy wędkę w niespokojne morze.

Obserwuję Giorgia i po raz pierwszy podczas tej podróży widzę na twarzy Sycylijczyka radość w czystej postaci, radość w głosie, sposobie bycia. Podobnie jak na twarzach jego kolegów rybaków. Może właśnie dlatego tu przyjechaliśmy? Nie z uwagi na niebieskawe morze i wyjątkowy pejzaż Etny, ani nie ze względu na kameralną plażę. Ale żeby odebrać pewną lekcję, którą bierze się zawsze wtedy, gdy wyląduje się przez mniejszy bądź większy przypadek tam, gdzie nie do końca planowało się wylądować.

Iwaszkiewicz pisał o włoskiej prowincji, że to ona najpewniej zmieni się najbardziej na przestrzeni kolejnych lat. Zresztą przeświadczenie pisarza o nieuchronnych zmianach na wyspie („To woła dawna Sycylia – nowa będzie zupełnie inna”) i potrzebie choćby szczątkowej weryfikacji tych przewidywań było właściwie siłą napędową mojej podróży na wyspę. Zadanie niemożliwe, bo prowincji ledwo dotknąłem, nie wypuściłem się w większy interior, choć marzyła mi się podróż do Agrigento, a może i do samego Palermo… To byłaby dopiero prawdziwa prowincja, choć ta w wydaniu nadmorskim z Agnone także zapadnie mi w pamięć. 

W poszukiwaniu syrakuzańskiej Afrodyty

Tymczasem na trasie z Katanii do Syrakuz, poza zastępami kolarzy czy pospolitych rowerzystów, którzy z powodzeniem mogliby służyć za sztafaż do kolejnego wyścigu Giro di Italia, uwagę przyciąga coś jeszcze: w porównaniu z widokiem z autostrady biegnącej z Katanii do Taorminy, przy której co i raz można było natknąć się na ogromne połacie sadów z owocującymi drzewkami pomarańczy i cytryny, tutaj takich kwitnących drzewek jest zdecydowanie mniej, choć jednocześnie sadów nie brakuje, a trasa jest nawet i dłuższa.

Jakby przy autostradzie drzewka chciały się dostosować do turystów i innych przybyszów spoza wyspy, którzy mijają je przecież setkami codziennie, a te na prowincji żyły własnym życiem i nie musiały się nikomu przypodobać, nie musiały tworzyć obrazu pocztówkowej Sycylii, na którą już od co najmniej kilku tygodni znów ściągają ociężałymi samolotami tanich linii żądni filmowych scenerii turyści z przeróżnych stron świata.

Z drugiej strony nieowocujące drzewka są być może sprawką wspomnianej suszy i wyjątkowo ciężkiej pod tym względem wiosny na Sycylii, która nie oszczędza także prowincji, a może prowincji nie oszczędza przede wszystkim.

O samych Syrakuzach Iwaszkiewicz pisze jako o miasteczku sennym, pełnym melancholii, wyzbytym z dawnej wielkości, ale jednocześnie przyciągającym, wręcz magicznym, gdzie nawet powietrze „przesycone jest zapachem legend i mitów starożytności”. Uosobieniem tego doświadczenia starożytności jest dla pisarza wizyta w muzeum starożytności (dziś to Muzeum Archeologiczne w Syrakuzach), gdzie Iwaszkiewicz podziwia piękno rzeźby Venus Anadyomene. Pisarza ujmuje w szczególności samotność rzeźby w kameralnym anturażu, dzięki czemu zyskuje ona na znaczeniu, „staje się czymś niezwykłym i jedynym”.

Iwaszkiewicz chwali prowincjonalne muzea za brak przepychu i skromne zbiory, co pozwala lepiej doświadczać sztukę niż w najbardziej znanych placówkach na świecie. Zachęcony tym opisem także i ja podążam jego śladami i ruszam w poszukiwaniu zachwycającej syrakuzańskiej Afrodyty, ale dopiero na końcu muzealnej wizyty zdaję sobie sprawę, że był to wysiłek niepotrzebny, bo rzeźba jest w tym momencie niedostępna dla zwiedzających z powodu konserwacji. A tak chciałem dotknąć Venus i doświadczyć owej miękkości marmuru, w którym wręcz „czuje się ciepłą gładkość kobiecej skóry”… Może zresztą taki jest powód konserwacji, może i marmur – choć nie przynależy przecież do ludzkiego, a tym bardziej kobiecego ciała – ulega degradacji, staje się coraz bardziej szorstki, w końcu nie może przecież korzystać z najnowszych zdobyczy natury i kosmetologii… Och, nieszczęsna Venus Anadyomene!

Tak czy inaczej z Syrakuzami – w przeciwieństwie do doświadczeń pisarza – będzie kojarzył mi się pośpiech, bo nie mieliśmy do nich szczęścia, począwszy od problemów z parkowaniem w mieście, przez wizytę w muzeum, które nie okazało się dla mojej córki bajkowym światem, kończąc na równie nieudanej próbie wizyty w imponującym Sanktuarium Matki Bożej Płaczącej i majestatycznej katedrze, na którą zabrakło po prostu czasu.

Tajemnicze lustro

Niedosyt i pośpiech choć częściowo wynagrodziła jednak przynależąca do Syrakuz wyspa Ortygia, nazywana przez miejscowych starym miastem, której ciasne uliczki przywołujące wspomnienia z Tangeru porwały nas jak magiczny labirynt i nie chciały puścić. Na Ortygię wybrałem się też, żeby zajrzeć do mitycznego wręcz dla Iwaszkiewicza, a wcześniej dla Szymanowskiego (i nie tylko dla nich) źródła Aretuzy, znajdującego się przy brzegu morza, które poeta opisuje jako „gładkie i tajemnicze lustro wody z ciemnymi perukami papirusów”, i któremu poświęcił sonet:

Jęk czarnych papirusów u kamiennej śluzy,
Szelest usłyszysz cichy drzemnej wodnej głębi
I przezsenne gruchanie uśpionych gołębi,
W nocy kiedy nad źródłem staniesz Aretuzy.
Choć woda się porusza jak włosy Meduzy
I czarną paszczę źródła noc mityczna ziębi,
Cisza martwa usnęła u zmarłej przerębli,
Odeszły stąd boginie, zmarły Syrakuzy.

I nagle w obumarłym i martwym eterze
Ton wysoki się zjawia, uparcie niezwiewny,
I źródło, i noc ciemną w posiadanie bierze —
Zatrzymuje się, zniża, gołębiom kuszony
Opiera się i dzwoni czysty i podniebny —
Ton, jaki dla nas wybrał czarny mistrz z Cremony.

Stoję nad tym źródłem, patrzę na taflę ciemnej wody, po której pływają dzikie kaczki, i w głębię sadzawki, gdzie dostrzegam ławice ryb – jedne senne, inne żwawe – wszystkie czekające pewnie z utęsknieniem na kolejny pokarm rzucany przez krzątających się turystów. Wokół zgiełk, przekrzykiwania, śmiechy, dźwięki aparatów w telefonach, stukot filiżanek do kawy z pobliskiego Caffe Aretusa i kieliszków z winem z Fonte Bar Tabbachii… Doprawdy trudno tu poczuć ducha mitologii i wyobrazić sobie w tej komercyjnej nad wyraz scenerii ucieczkę nimfy Aretuzy przed platoniczną miłością boga Alfejosa, która to nimfa przy brzegu zamieniła się w źródło, będące dziś półokrągłym basenem porastającym mchem i dziką roślinnością.

No ale może to nieodpowiednia pora, może należałoby tutaj przyjść wieczorem, gdy od morza będzie ciągnął już zimny greco, gdy teren wokół źródła opustoszeje, a papirusowe głowy nieśmiało zaszeleszczą, może wówczas da się spojrzeć w czarną wodę inaczej, otworzyć umysł, usłyszeć innere Stimme, doświadczyć piękna sztuki w czystej postaci, przynależnej chociażby hołubionemu przez Iwaszkiewicza dziele Szymanowskiego pod tytułem „Żródło Aretuzy”. 

Oddech od codzienności

„W jakimś kącie ulicy znajduję małą wywieszkę, na której ręcznie, niekształtnymi literami wypisane jest zawiadomienie o występie teatru sycylijskich marionetek. Chociaż nigdy o nich dotychczas nie słyszałem, chcę jednak zobaczyć to przedstawienie. Gdy pytam o nie szwajcara hotelowego, krzywi się z niesmakiem. Lalki? Ach, przecie na to nikt nie chodzi…”. Tak w „Książce o Sycylii” opisuje Iwaszkiewicz swoje doświadczenie z teatrem kukiełkowym w Syrakuzach.

Czytam o tym jeszcze w hotelu w Katanii, na dzień przed wyjazdem do miasteczka. Zaczynam przeglądać internet, szukać informacji o teatrze, tym bardziej, że wydaje się być lepszą rozrywką dla mojej córki niż syrakuzańskie Muzeum Archeologiczne, choć niepokoją mnie słowa pisarza o „zamierającym” już wówczas miejscu. Jak się okazuje, teatr sycylijskich marionetek, czyli „Teatro dei pupi – Siracusa”, wciąż jednak działa i akurat jutro wystawia przedstawienie pod przyciągającym tytułem „L’inganno di Angelika”, który należałoby tłumaczyć jako „Oszustwo Angeliki”. 

W teatrze kukiełkowym jesteśmy jako pierwsi, zajmujemy miejsca w drugim rzędzie i czekamy na przedstawienie. Chwilę wcześniej czytam u mojego literackiego przewodnika, że na lalki chodzą tylko „najstarsi rybacy, robotnicy portowi i trochę portowych chłopaków”, wszak to właściwie ludowe przedstawienie, sycylijskie igrzyska miniaturek, mające – jak sobie wyobrażam – służyć wówczas za krótki oddech od codzienności, gdzie można się pośmiać i pewnie nieźle zdrzemnąć.

Tymczasem z każdą minutą Iwaszkiewiczowska przeszłość ustępuje miejsca aktualnej rzeczywistości: do teatru ściągają kolejni ludzie, wśród których co i raz można usłyszeć dobrze znajome z innych części podróży hasła i pytania: „Can I seat here?”, „¿qué hora es?” czy „ein schöner Ort”. Poza moją córką dostrzegam jeszcze tylko jedno dziecko, poza tym audytorium wypełniają dorośli, w zdecydowanej większości przyjezdni. W powietrzu, w małej salce, mieszają się dobre perfumy, a na scenę wychodzi dwóch mężczyzn, którzy będą zapowiadali sztukę, także w języku angielskim.

Z zapowiedzi dowiaduję się, że przynajmniej na poziomie tematyki wiele się chyba nie zmieniło, co już wówczas stanowiło dla Iwaszkiewicza pewną zagwozdkę, której nie udało mu się rozwikłać. Pisał, że nie wiadomo właściwie dlaczego „przedstawienia kukiełkowe mają za temat jedynie historie o Karolu Wielkim i o Rolandzie”. Historia o Angelice to również jedna z takich wariacji dotyczących przepastnego i kolorowego życia króla Franków i cesarza rzymskiego Karola Wielkiego, powstała na bazie pisanego oktawą i niedokończonego poematu włoskiego piętnastowiecznego poety Matteo Marii Boiardo „Orlando zakochany”, choć tutaj postać króla jest tylko poboczna.

Historia opowiada o Angelice, córce lokalnego władcy Kataja, która rozkochuje w sobie kilku rycerzy i obiecuje poślubić tego, który wygra w walce z jej bratem o imieniu Argala. Jest to w istocie tylko kłamliwa intryga, bo Argala ma zaczarowaną broń, dzięki której nie jest w stanie przegrać z nikim. Jedynym, który rozumie te machinacje, jest chrześcijański mag Malagise, który jednak nie może wiele zrobić, by pokrzyżować te zbrodnicze plany. W Angelice zakochuje się romantyczny rycerz Orlando, który będzie próbował zdobyć jej rękę mimo wszystko…

Kukiełki są duże, żywiołowe, zachwycamy się maestrią i precyzją ruchów, szczególną uwagę (a w zasadzie niepokój pomieszany z rozbawieniem) wywołują sceny pojedynków rycerzy walczących o rękę księżniczki. Tuk, tuk, tuk , tuk… Zainteresowana jest nawet moja córka, która podobnie jak ja nie rozumie przecież języka, tym bardziej, że sztuka wystawiana jest – co odnotował już Iwaszkiewicz – w lokalnym dialekcie różniącym się od urzędowego włoskiego.

Po przedstawieniu zaczepiam jednego z członków obsługi i pytam: czy na teatr kukiełkowy do Syrakuz zawsze ściąga tylu turystów? – Tak, to lokalna atrakcja. W sezonie trudno dostać bilety, teatrzyk cieszy się dużym powodzeniem i niech tak będzie dalej. – A czy miejscowi przychodzą? – Rzadko… Czasem jacyś rybacy czy restauratorzy po pracy, ale głównie przyjezdni – odpowiada i zaprasza na kolejny spektakl.

Pobożność do pobożności niepodobna

Na ostatni dzień podróży przypada Niedziela Palmowa, którą także Iwaszkiewicz miał okazję podglądać podczas wyprawy na Sycylię, gdy akurat przebywał w Agrigento na południowym wybrzeżu.

Sporo uwagi pisarz poświęca osobliwej, jak ją nazwie, pobożności sycylijskiej, która „wydaje się nam zgiełkliwa i dziwna, po prawdzie nawet do pobożności niepodobna”. Zastanawiam się, na ile to specyfika samej Sycylii, a na ile po prostu włoskiego – lub raczej południowego – podejścia do Kościoła czy uczestnictwa w mszach świętych i kościelnych zgromadzeniach, które to uczestnictwo zwykle jest mniej statyczne, głośniejsze i bardziej radosne niż to znane nam z Polski czy innych krajów Europy środkowo-wschodniej, a nawet zachodniej. Przez kilka lat zresztą, będąc członkiem włoskiej wspólnoty Sant’Egidio, mającej swoją komórkę także w Polsce, a zajmującej się głównie pomocą osobom bezdomnym, mogłem tego doświadczyć na własnej skórze, chociażby przeżywając wielkotygodniowe obchody w Rzymie czy podpatrując świąteczne zwyczaje w Hiszpanii. 

Na uroczystą mszę Niedzieli Palmowej wybieramy się do olbrzymiej barokowej katedry św. Agaty w Katanii. Powstała już w XI wieku bazylika była kilkukrotnie odbudowywana z uwagi na prześladujące Sycylię w przeszłości trzęsienia ziemi. Dziś wciąż robi wielkie wrażenie, a jej majestatyczna kopuła dostrzegalna jest z wielu punktów w mieście, może na równi z samym wulkanem Etna.

Najpierw wierni zbierają się w położonej nieopodal, po drugiej stronie Via Etnea, bazylice kolegiackiej, gdzie odbywa się uroczyste poświęcenie palm przez arcybiskupa Katanii. Osobliwych palm, o których pisał również Iwaszkiewicz, zauważając, że „dłonie tych liści zapleciono w warkoczyki”, co także i dla nas jest nowością w porównaniu z gałązkami drzewek wierzbowych, usianych baziami, będącymi symbolem polskich świąt i nadejścia wiosny.

Procesja Niedzieli Palmowej, Katania, marzec 2024. Fot. Adrian Bąk

Tradycja ta, jak widać, przez lata nie uległa zmianie, choć w porównaniu z palmami opisywanymi przez autora „Panien z Wilka” tym sprzedawanym na bazarowych stolikach brakuje czerwonych wstążek. Są jeszcze za to do kupienia za „co łaska” gałązki oliwne – w jedną z nich się zapatrujemy, by wiwatować nadchodzącemu Zbawicielowi w tym sycylijskim, przeszywającym na wskroś kolejne warstwy ubrań, słońcu.

Sama msza jest bardzo uroczysta i bardzo dobrze zorganizowana. Mimo tłumów miejscowych, ale także przybyszów, lokalni carabinieri dbają o porządek i zapełnienie kościoła, jakby byli obsługą widowni teatralnej. Zastanawiam się w tym momencie, jakie emocje wywołałaby podobna sytuacja w Polsce, gdyby to policjanci odpowiadali za ruch podczas uroczystości kościelnych.

Chwilę później moją uwagę zwraca jeden z karabinierów mający pod kontrolą nawę główną, w czerwonej kamizelce, który wraz z całym kościołem recytuje na głos wyznanie wiary, Io credo in Dio Padre… Szybko orientuję się, że jego koledzy z naw bocznych również poruszają ustami i biorą aktywny udział w liturgii. W oddali widzę jak jeden z członków żandarmerii trzyma na rękach kilkuletnie dziecko – trudno dostrzec z jakiego powodu, nie widzę też w pobliżu matki.

Z przestrzeni między drzwiami głównymi a ostatnimi ławkami, mimo doniosłej uroczystości, wciąż dobiegają dźwięki: z perspektywy osób tam się znajdujących, po części biorących udział we mszy, po części ją obserwujących, być może jest to osobliwy spektakl, a może i atrakcja turystyczna. Chyba, że to po prostu sycylijska pobożność w pełnej krasie, o której pisze Iwaszkiewicz w „Książce o Sycylii”, a na której zgłębienie zdecydowanie potrzeba by więcej czasu.

***

Piszę ten tekst z pokoju na warszawskim Muranowie. Za oknem mości się już wiosna, podobna do tej, jaką jeszcze chwilę wcześniej obserwowałem na wschodzie Sycylii. Kwitną forsycje i mirabelki.

Na parapecie przy biurku leży dojrzewająca wciąż cytryna, którą zerwałem z drzewka hotelowego w Katanii. Nie jest wielkości „głowy niemowlaka”, jak o tych sycylijskich owocach pisał Iwaszkiewicz, choć i takie widziałem na bazarze w Syrakuzach. Przede wszystkim jednak nie jest tak jaskrawożółta, a zamiast tego zyskuje coraz więcej zielonkawych prześwitów. Nie robi już takiego wrażenia i nie przyciąga swoim blaskiem, jak robiła to na balkonie w Katanii, zresztą może w ogóle nie powinienem był jej zrywać. Są w końcu rzeczy, które swoją wyjątkowość zawdzięczają konkretnemu miejscu, zaś poza tym miejscem tracą swój powab, stają się powszednie.

Wesprzyj Więź

Cytrynę zerwałem na pamiątkę, żeby przekonać się, czy smakuje tak samo jak ta, którą próbowałem na Sycylii, a którą dostałem do pulpecików wołowych w sosie cytrynowym. Boję się jednak tego zrobić, wciąż pamiętając smak tamtej z knajpki przy Via Filomena… Była kwaśna i gorzka, ale miała pewną przyjemną głębię, dzięki której chciało się ją zagryzać dalej. Co, jeśli tu będzie smakowała inaczej?

Korzystałem z:
Jarosław Iwaszkiewicz, „Książka o Sycylii”, 2020.
Tenże, „Wiersze”,1977.

Przeczytaj też: Sándor Márai, balsam na obsesję jednoznaczności

Podziel się

3
1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.