rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Grosfeld: Odkryłem sens bycia Żydem przez chrześcijaństwo

Prof. Jan Grosfeld podczas premiery książki abp. Grzegorza Rysia „Chrześcijanie wobec Żydów”. Kraków, 31 stycznia 2023. Fot. Adam Walanus / adamwalanus.pl

Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba przyszedł do mnie, polskiego Żyda, poprzez Kościół katolicki – mówi prof. Jan Grosfeld w książce „Pałac płonie”.

Sławomir Jacek Żurek: Pierwsze Twoje doświadczenia religijne są związane z chrześcijaństwem i to ono wpłynęło na to, że zacząłeś interesować się judaizmem.

Jan Grosfeld: To prawda! Odkryłem sens bycia Żydem przez chrześcijaństwo. Gdy pytają mnie dlaczego, to odpowiadam: „A skąd ja mogę wiedzieć, dlaczego tak się stało!”. Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba przyszedł do mnie, polskiego Żyda, poprzez Kościół katolicki. I w nim odkryłem sens bycia Żydem.

Ale niewątpliwie taką pierwszą konkretną postacią, która Ci się objawiła w Kościele, był Jan Paweł II – wielki orędownik dialogu chrześcijańsko-żydowskiego.

– Tym, co mnie bardzo mocno dotknęło i poruszyło moje serce tak, że zadrżałem, było wyznanie wiary Piotra, które papież wypowiedział w swoim inauguracyjnym wystąpieniu. Mówił po włosku. Dla mnie język włoski okazał się wtedy bardzo ważny. Myślę, że gdyby słowa te wypowiedział po polsku, to nie zabrzmiałyby one dla mnie jak melodia niebiańska, jak muzyka. Cóż to był za dźwięk: „Tu sei il Messia (il Cristo), il Figlio del Dio vivente” – „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego” (Mt 16,16). Wtedy pierwszy raz w życiu usłyszałem, że Jezus jest Mesjaszem. Oczywiście intelektualnie już trochę na ten temat wiedziałem, ale w tamtej chwili usłyszałem żywe wyznanie wiary i u Karola Wojtyły ono brzmiało jakże prawdziwie. To nie była jakaś tam formułka czy odczytanie fragmentu Ewangelii, ale prawdziwe wyznanie, które Jan Paweł II wypowiadał autentycznie, z głębi serca, nie dlatego, że musiał tak mówić jako papież.

I najbardziej Cię dotknęło to słowo „Mesjasz”?

– Tak, bardzo mocno. Ale jeszcze mocniej słowo vivente, że to jest Syn Boga ŻYWEGO! Usłyszałem całym sobą, że Bóg naprawdę istnieje, a co więcej, że żyje. On nie jest kimś, kto kiedyś urodził jakiegoś syna i już, ale że to wszystko dzieje się teraz i wiąże się z moim życiem. Mój chrzest wydarzył się dopiero trzy lata później. Potem była wizyta papieża w Polsce (1979) i słowa wołające o zstąpienie Ducha Świętego na tę ziemię; potem Solidarność (1980), a wreszcie mój pobyt we Francji (1981). Jeszcze przed wybuchem Solidarności szedłem w kierunku wiary.

Kiedy pierwszy raz przyszło Ci do głowy, żeby przyjąć chrzest?

– Nie jestem pewien, ale na pewno przyczyniło się do tego nasze małżeńskie cierpienie związane także z kolejnymi poronieniami naszych dzieci. Wyjechałem na wykłady do Paryża, a moja żona Basia była w ciąży, źle się czuła i miała do mnie trochę później dojechać. Ale zaczęło się źle dziać i poroniła. Od razu chciałem wracać. Ale Basia powiedziała, żebym został we Francji [dłuższa pauza, łzy], że do mnie dołączy. Trudno mi sobie wybaczyć fakt, że w ogóle wyjechałem podczas jej trudnej ciąży.

Widzę, że tamto doświadczenie jest w Tobie cały czas żywe i ciągle Cię wewnętrznie porusza.

– Dotyka mnie nie tylko sam fakt poronienia, ale również to, że Barbara była sama i że mnie tam nie było.

[…] Moja rodzina twierdzi, że to Basia spowodowała, że ja się ochrzciłem, co o tyle nie jest prawdą, że nigdy mnie do tego nie namawiała. Ta decyzja była moją własną. Widzę swoją drogę i to, że Bóg przebił się przez mój pancerz egoizmu, egocentryzmu, konformizmu, ślepoty i głupoty.

Chciałbym mieć wiarę dziecięcą, pełną zaufania, niestety nie mam jej, za to mam te wszystkie obciążenia „gorzkością”. Dlatego czymś, czego się najbardziej obawiam, jest moment mojej śmierci doczesnej. Oby nie przyszła w momencie zwątpienia

Jan Grosfeld

Udostępnij tekst

W czasie pobytu w Paryżu poznałem pallotyna ks. Józefa Sadzika. Pewnego dnia po powrocie z Grecji poszedłem do niego – a był to człowiek niesamowity, miał oczy jak węgle płonące (w pozytywnym sensie) – i mówię mu, że chciałbym przyjąć chrzest. Ksiądz mnie zapytał: „A czy musimy się spieszyć?”. I dodał: „Nie, nie spieszmy się. Teraz idą wakacje, Ty sobie to wszystko raz jeszcze spokojnie przemyśl i spotkamy się pod koniec lata”. Czy powiedział to, bo wiedział, że jestem Żydem? Czy chodziło mu o to, że w takich sprawach w ogóle nie należy się spieszyć? Sadzik powiedział mi, że teraz idzie na urlop i żebym się do niego zgłosił pod koniec sierpnia lub na początku września.

W wakacje jak grom z jasnego nieba przyszła wiadomość, że ksiądz Józef umarł, dostał czwartego zawału. Był to dla mnie wielki cios, a zarazem przyszła do mnie myśl, że jego śmierć może oznaczać, że mam nie przyjmować chrztu. Wróciliśmy do Polski w styczniu 1981 roku i wiosną tego roku poprosiłem o chrzest dominikanina ojca Jacka Salija. My z Basią oczywiście nie mieliśmy ślubu kościelnego. Nasz ślub cywilny z 1973 roku (w 2023 roku obchodzimy jego pięćdziesięciolecie, pół wieku) był dla nas ważny. Co ciekawe, dla Kościoła ważny jest ślub cywilny osób spoza Kościoła. Nie był to do końca nasz przypadek, bo Basia była przecież ochrzczona w dzieciństwie.

Chrzest przyjąłem na Wielkanoc 1981 roku. Otrzymałem trzy sakramenty za jednym razem: chrzest, pierwszą komunię i bierzmowanie. Natychmiast po bierzmowaniu o. Salij powiedział do nas: „To co, teraz ślub?”. A my na to, że nie. Cóż, o. Jacek się dostosował, okazał się bardzo cierpliwym księdzem. Ale to nasze „nie” miało swoje ciężkie skutki…

Mimo chrztu kryzys małżeński się pogłębił i w roku 1983 wzięliśmy rozwód, w czasie stanu wojennego. To był rozwód od ślubu cywilnego. W trakcie rozprawy sędzina wyraźnie próbowała nas odwieść od tego, bo widziała, że coś jest nie tak, że my raczej powinniśmy być ze sobą. Basia wtedy podczas przerwy wzięła mnie na korytarz i zapytała: „Może się z tego wycofamy?”. A ja powiedziałem, że nie. Czy żałuję tego? Po ludzku żałuję bardzo, ale nie mogę zaprzeczyć historii. Nie wiem, co by było, gdybyśmy tego nie zrobili, nie wiem, jak by to poszło dalej. Chcę patrzeć na to jak chrześcijanin i Żyd.

Życie biegło dalej, miały miejsce rozmaite wydarzenia, które doprowadziły nas do tego, że po dwóch latach, w 1985 roku stwierdziliśmy, że nie możemy bez siebie żyć. (Choć potem jeszcze przez dwa lata nie mieszkaliśmy razem).

[…] Chciałbym, żebyśmy dotknęli sedna. Bóg objawił się Abrahamowi i to był Bóg Abrahama. Bóg objawił się Izaakowi i to był Bóg Izaaka. Tradycja żydowska mówi nawet, że Bóg ma 72 twarze, co oznacza, że każdemu objawia się inaczej. Jaki jest Bóg Jana Grosfelda?

– Nie znałem tej żydowskiej metafory. Przywodzi mi ona na myśl 72 uczniów powołanych i rozesłanych przez Jezusa Chrystusa do pełnienia misji objawiającej Boga i Jego miłość. 72 to liczba posłańców niosących dobro, przychodzących z dobrymi wieściami. Są oni ludźmi wiary i czynią dobro, tę wiarę przynosząc ludziom od niej oddalonym.

Ja mam problemy z wiarą. Bardzo potężnie działa we mnie wychowanie, które odebrałem w dzieciństwie i młodości. Uwolnienie się od tego obciążenia wymaga nieustannych cudów i zwycięstw Chrystusa w codziennej walce o wiarę, o ufność Bogu i przetrwanie, czyli ciągłego wołania i doświadczania ingerencji ze strony Boga, zstępowania Jego Obecności, Szekiny.

Czy chcesz przez to powiedzieć, że w różnych momentach kryzysowych odzywa się w Tobie ateizm?

– Tak, takie myśli – powiedziałbym, pokusy zwątpienia i horyzontalnego widzenia świata i życia – często mnie nachodzą. Na szczęście zawsze po tym dokonuje się proces powrotu do Boga. Niestety moje pierwsze reakcje wobec trudnych sytuacji są zazwyczaj takie, jakby Boga nie było. Pojawia się rozpacz dotycząca końca życia na ziemi i pytanie: czy jest życie wieczne?

Są ludzie, którzy jakby w ogóle nie mieli z wiarą problemu. Człowiekowi bardzo potrzebna jest wiara, bez niej nie wiemy, kim naprawdę jesteśmy, po co żyjemy, dokąd zmierzamy. Tylko relacja z Bogiem może te sfery rozjaśnić… Kiedy ja wewnętrznie z jakiegoś powodu umieram i nie zmartwychwstaję, to oznacza, że nie mam wiary. Skądinąd bez walki i zmagania o wiarę wiara nie przychodzi, bo ona jest darem z góry. […]

Chciałbym mieć wiarę dziecięcą, prostą, pełną zaufania, niestety nie mam jej, za to mam te wszystkie obciążenia „gorzkością”. Dlatego czymś, czego się najbardziej obawiam i o co się najbardziej modlę, jest moment mojej śmierci doczesnej. Oby nie przyszła w momencie zwątpienia. Liczę tu już tylko na Boże miłosierdzie.

A czy masz jakieś momenty bliskości Boga?

– Wydaje mi się, że tak, choć jest bardzo trudno rozpoznać samemu, co jest bliskością Boga… a co tylko moim subiektywnym poczuciem tej bliskości lub zwykłym złudzeniem. Mogę dać natomiast świadectwo konkretnego doświadczenia Boga w Eucharystii. Praktycznie zawsze na początku Eucharystii źle się czuję fizycznie i nigdy tak się nie czuję po niej. Mimo że nie mam przeżyć mistycznych, jak się domyślasz [śmiech], dzięki Eucharystii w końcu znika to napięcie, lęk, brak nadziei. Małość znika.

Pamiętam, jak kiedyś podczas Eucharystii nagle uznałem, że nie mogę przyjąć komunii. Czułem, że jestem odseparowany, że nie mogę wejść w jedność z Bogiem i muszę natychmiast iść do spowiedzi. Wychodzę z sali, a w zakrystii stoi pewien znany paulin, ojciec Krzysztof. Pytam więc go, czy może mnie wyspowiadać, bo nie mogę przystąpić do komunii. Wyznałem grzech, a on mi mówi: „Wiesz, dlaczego nie możesz się uwolnić od tego grzechu? Bo gdzieś głęboko w sobie nie uważasz tego za grzech”. Dostałem rozgrzeszenie i poczułem się wewnętrznie uwolniony. Moc sakramentu! Ale też ów zakonnik trafił w dziesiątkę. Mogłem przystąpić do komunii i po Eucharystii tańczyć z innymi wokół stołu eucharystycznego.

A niewiara jest grzechem?

– Człowiek, który ma doświadczenie Boga, może popaść w stan niewiary. Łatwo jest oddać się w tym względzie podszeptom demona i własnemu umysłowi. Jednak nie widzę tego problemu w taki sposób, w jaki Ty go stawiasz. Ja widzę raczej ludzkie życie jako działanie Boga, który dopuszcza różne rzeczy po to, żeby człowiek mógł sobie coś uświadomić, pójść dalej. Niewiara nie jest grzechem, ale z pewnością nie jest przejawem mądrości, nadziei i płynącej z niej radości.

[…] Jak widzisz, warto mimo wszystko wracać nieustannie do leninowskiego pytania: „Co robić?”. Co robić, jeśli nie ma się wiary? Odpowiedź brzmi: trzeba słuchać Słowa, bo wiara naprawdę rodzi się ze słuchania. Lud żydowski, Izrael, był wybrany do bycia ludem słuchania. Bóg Stwórca potrzebował na ziemi anteny z odbiornikiem, by móc być słyszanym. My, ludzie, jesteśmy tym odbiornikiem, tyle że sami z siebie tej anteny nie mamy, albo też odbieramy na fałszywych falach.

Podczas liturgii słowa we wspólnocie Słowo dźwięczy w moim wnętrzu. Albo też nie dźwięczy, co ma miejsce wcale nierzadko. Im bardziej widzę, jaki jestem, tym bardziej jestem w pewnym sensie zadowolony – jeżeli można tak powiedzieć – z tego mojego złego obrazu, bo jednocześnie widzę, że nie mam innego ratunku jak tylko w Bogu, a co najważniejsze, że ten ratunek jest. Ci wszyscy ludzie, którzy przychodzą do wspólnoty, gdybym miał ich dobierać – nigdy by się nie stali moim środowiskiem, może co najwyżej nieliczni, ale zapewne nikt w ogóle. A jednak stali mi się bliscy. Jakim cudem? To Bóg nas wybrał, byśmy razem słuchali, cierpieli, nieustannie się nawracali do Boga i Jego Słowa.

Była raz piękna sytuacja. Moja mama żyła bez religii i w czasie, kiedy wróciliśmy z Basią do siebie, ale jeszcze nie pobraliśmy się ponownie, zamieszkałem ponownie z mamą w „domu bez kantów”. Tam właśnie zrobiliśmy przygotowanie do liturgii słowa. Na koniec mama przyniosła nam jedzenie na agapę do pokoju, gdzie czytaliśmy Biblię. Jak długo tam była? Może pół minuty? Po agapie bracia ze wspólnoty poszli, a mama do mnie mówi: „Jasieńku – tak mnie często nazywała – jesteście tak bardzo różni. Musi być coś, co was łączy”. Mama miała antenę.

A zatem ten Jezus Chrystus jest widoczny w ten właśnie sposób – jako wspólnota, jako więź. Bo ci wszyscy bracia i siostry ze wspólnoty nie są z mojej ludzkiej bajki, nikogo z nich bym nie wybrał na przyjaciela, towarzysza, znajomego. A rozumiemy się ze sobą w pół słowa.

Jesteśmy teraz we wspólnocie na etapie, kiedy właściwie jedyną ważną rzeczą jest to, co mówili i Mickiewicz w tytule ostatniej księgi „Pana Tadeusza”, i święty Jan Ewangelista pod koniec swego życia, a co najlepiej wyrażają słowa „Kochajcie się”. Kochać się, to znaczy oddawać swoje życie dla braci, dla innych. Mogę powiedzieć, że w naszej wspólnocie to się w jakiejś mierze dzieje. Są w niej na przykład dwie siostry, staruszki, pobożne radiomaryjnie tak, że kiedyś, gdy tylko zaczynały mówić, to od razu chciało mi się wyć! A jak zaczynały we wspólnocie rozdawać propagandowe ulotki i pisemka, rozmaite kserokopie, to chciałem je natychmiast ukrzyżować! Teraz, kiedy zniedołężniały, Basia i ja trochę im pomagamy, oddajemy im nieco własnego czasu. I choć wielokrotnie chciałbym pójść za swoim lenistwem i wygodą, na końcu zawsze doświadczam tego, co mówi Pismo Święte: „Więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu” (Dz 20,35).

Wesprzyj Więź

Jan Grosfeld – ur. 1946, ekonomista, politolog, prof. dr hab. nauk humanistycznych, emerytowany profesor Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Uczestnik Drogi neokatechumenalnej w Kościele katolickim, członek Komitetu KEP ds. Dialogu z Judaizmem. Autor książek i artykułów o tematyce społeczno-religijnej.

Fragment książki „Pałac płonie. Jan Grosfeld w rozmowie ze Sławomirem Jackiem Żurkiem”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2024

Przeczytaj też: Odkrywanie Izraela. Chrześcijańska teologia współczesnego judaizmu

Podziel się

20
8
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.