Nowa książka Érica-Emmanuela Schmitta jest nie tylko dziennikiem postępującego procesu nawrócenia. To także rozliczenie z pewną postawą intelektualną.
Czy w Polsce może dzisiaj na kimś zrobić wrażenie wyznanie nawróconego ateisty? Na topie są raczej książki mocno krytyczne – a czasami wręcz wrogie – wobec instytucji Kościoła, faktu religii, a także samej osoby Chrystusa. Mainstreamowa jest dzisiaj raczej apostazja niż konwersja.
Kiedy skończyłem czytać tę książkę, zrodziło się we mnie pytanie, czy wzbudzi ona jakąkolwiek dyskusję, poruszenie, czy zostanie zauważona. W końcu napisał ją nie byle kto, ale Éric-Emmanuel Schmitt, jeden z najpoczytniejszych pisarzy francuskich, filozof, aktor, reżyser teatralny i filmowy, laureat wielu nagród artystycznych. Każdy, kto choć trochę interesuje się literaturą, zna przynajmniej jego opowiadanie „Oskar i Pani Róża”.
Po roku od francuskiej premiery ukazało się właśnie polskie tłumaczenie jego książki „Sen o Jerozolimie” będącej dziennikiem z pielgrzymi do Ziemi Świętej i świadectwem nawrócenia. Posłowie napisał papież Franciszek, który zresztą sam wcześniej nakłonił Schmitta do pielgrzymowania.
Ateista à la française
Schmitt nie ukrywa swojego dawnego ateizmu. Owszem, w dzieciństwie został ochrzczony, w czym nie było nic zaskakującego, gdyż „we Francji w 1960 roku niemowlęta chrzczono, ponieważ należały do cywilizacji, w której sakrament ten był nierozerwalnie związany z rodzinami. Był w równym stopniu obrzędem społecznym i aktem wiary”. Éric-Emmanuel był nieodrodnym dzieckiem dawnej christianitas, która z religię sprowadzała często do społecznego zwyczaju. Jego rodzice byli ateistami: „on z poczuciem winy, ona z obojętności”. Ciekawe, że ojciec bardzo stanowczo krytykował zmiany posoborowe. Schmitt jednak nie widział w tym jakiejkolwiek dbałości o życie religijne, przeciwnie, „obłuda zastąpiła w jego [ojca] sercu wiarę”.
Dla Schmitta kategoria tajemnicy staje się kluczowa dla opowiedzenia o swojej drodze wiary. Lektura Biblii uświadomiła mu, że „być chrześcijaninem znaczy zaakceptować tajemnicę”
Jak sam przyznaje, religia nigdy nie była częścią ich życia rodzinnego. Zachowanie podczas ewentualnych wizyt w kościele zdradzało, że są osobami niewierzącymi. Jak przyznaje, swoją rodzinę nazywał „rodziną złotych rybek”, które – owszem – otwierały usta w trakcie nabożeństwa, ale zupełnie bezgłośnie. W tym czasie Bóg dla niego nie istniał: „Widziałem jego nieobecność, słyszałem jego milczenie”. Jako uczestnik szkółki niedzielnej, Schmitt przystąpił nawet do Pierwszej Komunii, do której to przygotowywał go ksiądz z pokolenia’68. „Bardziej niż do chrześcijaństwa, ksiądz przybliżył nas do wartości chrześcijańskich. Bez znajomości Ewangelii, lecz pełen entuzjazmu, przystąpiłem do pierwszej komunii” – wspomina po latach.
Dalsza edukacja wzmocniła laicki model życia. Studiowanie filologii klasycznej zanurzyło go w pogaństwie, a studia z filozofii pod kierunkiem Jacques’a Derridy wzmocniły jego intuicyjny ateizm i przekształciły w świadomy i merytoryczny pogląd na świat. Wszystkiego dopełnił doktorat na temat metafizyki Diderota, ateistycznego luminarza Wieku Świateł. W ten sposób Schmitt sam stał się późnym wnukiem Oświecenia.
Pewność płynąca z niewiary
Przełomem w jego życiu była noc spędzona na pustyni w Tamanrasset, gdy miał 28 lat. „Wszedłem na Saharę jako ateista, wyszedłem z niej jako człowiek wiary” – przyznaje. To, czego tam doświadczył, opisał później w książce „Noc ognia”. Czy stał się wówczas chrześcijaninem? Nie. Jak stwierdza, brakło mu odpowiednich ram, aby przyjąć objawienie, zinterpretować to, co się stało, w kategoriach którejś z wielkich religii. „Był to po prostu Bóg. Bóg nieograniczony. Bóg nieskończony. Bóg jedyny. Być może był to Bóg, które czczą trzy największe religie monoteistyczne”.
Żeby stać się chrześcijaninem, trzeba było czegoś więcej niż nieokreślonego mistycznego doświadczenia. Trzeba było Słowa. Kolejnym punktem przełomowym staje się dla niego lektura Biblii. To ona przekonała go, czym tak naprawdę jest religia – jest tajemnicą. Dla Schmitta kategoria tajemnicy staje się kluczowa dla opowiedzenia o swojej drodze wiary. Lektura Biblii uświadomiła mu, że „być chrześcijaninem znaczy zaakceptować tajemnicę”: tajemnicę Wcielenia i tajemnicę Zmartwychwstania. Dla niego jako filozofa, który dotychczas ufał rozumowi, punktem zwrotnym staje się ten moment, gdy sobie uświadamia, że historia Jezusa „zbija z tropu zarówno rozum, jak i doświadczenie”.
To była prawdziwa próba – zgodzić się na zakwestionowanie dotychczasowych pewników. „Dla wielu wykluczenie chrześcijaństwa raz na zawsze jest zadowalające dla zdrowego rozsądku, gdyż w ten sposób rozum nie krytykuje siebie, nie kwestionuje się swoich granic, tłumi wszelkie przebłyski ciekawości, które mogłyby go pozbawić pewności płynącej z poczucia przewagi. Jednocześnie ostrożny i pełen pogardy, trzyma się z dala od Objawienia” – diagnozuje Schmitt.
Taki jest stan jego umysłu i ducha, kiedy rozpoczyna pielgrzymkę po Ziemi Świętej. Owszem, wierzy w Boga, fascynuje się Jezusem, ale nie znaczy to, że nie rodzą się w nim wątpliwości, a wizja spędzenia kilkunastu dni z innymi pielgrzymami napawa go sceptycyzmem co do papieskiego pomysłu. Zawsze miał w sobie typową dla intelektualistów niechęć do zbiorowych form modlitwy, do religijnego entuzjazmu, demonstracyjnej dewocji. Czy trzeba jechać aż do miejsc związanych z życiem Jezusa, by stać się „prawdziwie” wierzącym? Czy podróż do Ziemi Świętej powie mu o Bogu coś więcej niż noc na pustyni i lektura Biblii?
Usidlenie w Grobie Pańskim
Zapiski z podróży po Izraelu i Palestynie są świadectwem stopniowo zmniejszającego się wewnętrznego dystansu, który dominuje w jego sercu na początku tej zbiorowej wyprawy. Wspólna modlitwa pociąga go coraz bardziej, a przyjęcie Komunii staje się momentem prawdziwej adoracji. „W trakcie mojej podróży nic nie nabrało większego znaczenia niż moment, w którym przyjmuję i spożywam hostię, tę tajemnicę, w której Bóg się zasłania i poprzez którą się objawia: tajemnicą celebruje tajemnicę” – przyznaje Schmitt.
Oczywiście, wciąż powracają chwile, gdy jego Wolteriański umysł każe mu postawić sobie pytanie „Co ja tutaj robię?”. Tak się dzieje choćby na widok pielgrzymów i miejscowych mnichów, których zachowanie dalekie jest od standardów obowiązujących w miejscach świętych. Jak mówi, nie chce stać się ogniwem „w łańcuchu bigotów”.
Ale to właśnie w chwili powracającego sceptycyzmu Schmitt przeżywa swoje kolejne osobiste objawienie. W bazylice Grobu Pańskiego doświadcza realnej obecności Jezusowego ciała: „Zostaję usidlony. Niespodziewanie moje nozdrza wypełnia woń ludzkiego ciała. Czuję dziwne ciepło, jest wręcz namacalne. Tuż obok. Pada na mnie potężne spojrzenie. Stamtąd”. Ten opis wymaga od czytelnika bardzo dużego zaufania. Zresztą Schmitt ma świadomość, że może zostać oskarżony o to, że został ofiarą „syndromu Jerozolimskiego”, którego ofiary nie tylko spotykają Jezusa, ale czasami czują się wręcz kolejnymi wcieleniami Mesjasza.
Słuchaj też na Soundcloud, Youtube i w popularnych aplikacjach podcastowych
Doświadczenie z Grobu Pańskiego staje się momentem, gdy jego Jezus „wyrwał się ze świata baśni, legend i objawił się […] cielesny, nagi. […] przestał być odludkiem ze starej zakurzonej opowiastki, bo wciąż żyje – jest obecny i fascynujący”.
Jak przyzna sam Schmitt, dzięki temu i innym chwilom przeżytym w Ziemi Świętej – choćby w bazylice Zwiastowania, gdzie medytuje Maryjne fiat – przechodzi „od chrześcijaństwa duchowego do chrześcijaństwa wcielonego”, do stanu, który często nazywamy pełnią wiary.
Od Jezusa mitycznego do Syna Bożego
„Sen o Jerozolimie” jest nie tylko dziennikiem postępującego procesu nawrócenia i wkraczania w coraz bardziej osobistą i głęboką relację Schmitta z Chrystusem. Jest to także rozliczenie się z pewną postawą intelektualną, która przez lata jemu samemu nie była obca. Formułując osobistą odpowiedź na pytanie Jezusa „A wy za kogo mnie uważacie?”, Schmitt przyznaje, że Jezus był dla niego najpierw mitem, potem prorokiem-rewolucjonistą, następnie filozofem, aż w końcu stał się Synem Bożym.
Szczególnie krytycznie Schmitt odnosi się do pierwszego okresu, stricte ateistycznego. Stwierdza, że popełniał wówczas błąd właściwy dla wszystkich wyznawców wszelkich ideologii: „Zanim w ogóle zdążyłem zadać pytanie, już znałem odpowiedź”. Wiedza o Jezusie była filtrowana przez hiperkrytyczną mentalność rodem z XVIII wieku, która kazała mu zredukować życie Jezusa „do osnowy nieprawdopodobieństw”. „Powtarzając to – przyznaje się Schmitt – byłem szczęśliwy, uważałem się za niezwykle mądrego, a przede wszystkim lepszego od tych, którzy przez dwa tysiące lat wierzyli w nonsens”.
Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że zakwestionowanie tego stanu rzeczy musiałoby doprowadzić do bardzo wielu zmian w życiu. Zmian, na które nie był gotów.
Zagadki i tajemnice
Schmitt filozof ostatecznie uznaje niewystarczalność poznania wyłącznie rozumowego. „Nie ograniczajmy umysłu do rozumu” – apeluje. W wierze kluczowe pozostaje otwarcie na inne kanały poznania: wyobraźnię, uczucia, intuicję doświadczenie zmysłowe. W rozmowie z papieżem Franciszkiem, podczas której Schmitt relacjonuje swoją podróż do Ziemi Świętej i opowiada o swoim niezwykłym doświadczeniu, stwierdza: „Wielu otrzymuje objawienie, ale nie jesteśmy na nie przygotowani”.
Co należy zrobić, by nie stracić tej szansy? „[…] najpierw musisz odrzucić dobrze znane ramy, stracić orientację, odciąć się od nawyków” – radzi. Trzeba mieć odwagę zakwestionować pewniki, które – niech jeszcze raz powróci ta myśl – dały odpowiedź zanim postawiono pytania.
Kategoria tajemnicy nie jest dla Schmitta wygodnym wytrychem stosowanym tylko po to, by uporać się z tym, co w wierze jest nieracjonalne. Tajemnica jest dla niego istotą religii. „Ludzkość jest podzielona na tych, którzy rozwiązują zagadki, i tych, którzy wsłuchują się w tajemnice” – twierdzi francuski pisarz i filozof.
Zapewne można by z tą tezą polemizować. Schmitt broni jej jednak jako ten, który sam przeszedł drogę od filozofa rozwiązującego problemy do konwertyty, który zanurza się w tajemnicę. „Nie stajemy się chrześcijanami dlatego, że wyjaśniliśmy tajemnicę chrześcijaństwa, stajemy się chrześcijanami dlatego, że dotykamy tej tajemnicy, uczestniczymy w niej, inspirujemy się nią i ta styczność nas odmienia” – twierdzi Schmitt.
Myśl ta jest bardzo bliska temu, co przed laty pisał kard. Józef Ratzinger w „Nowej pieśni dla Pana”: tajemnica „nie poddaje się wyjaśnieniu, lecz otwiera się tylko w akcie jej przyjęcia, w owym «tak», które śladem Biblii możemy spokojnie nazwać posłuszeństwem – także dzisiaj”. Schmitt jest tej tajemnicy posłuszny: „Odkąd przy Grobie Świętym poczułem obecność Boga obdarzonego ciałem i krwią, jego zapach, jego ciepło, jego spojrzenie, złożyłem broń, odrzuciłem ironię, sarkazm, krytykę. Z pokorą poddaję się temu, co mnie przerasta”.
Sen czy wyzwanie?
Czy świadectwo Schmitta jest przekonujące? Nie wiem. Myślę, że sam Schmitt ma świadomość, iż jego opisy mistycznych doświadczeń na pustyni czy w Grobie Pańskim przez ludzi ufających wyłącznie poznaniu rozumowemu mogą zostać odrzucone.
Dobrze zresztą wiemy, że doświadczenie jest nieprzekazywalne, ale każdy interpretuje je we własnych kategoriach. To, co dla jednego jest mistyczne, dla kogoś innego może być wyłącznie doznaniem psychicznym, bez jakiegokolwiek religijnego czy duchowego komponentu. Na usta ciśnie się słowo „odwaga”, która wydaje się konieczna, by znaleźć w sobie ową szczelinę, przez którą może wtargnąć w nasze życie to, co dotąd było skazane na wygnanie. Wiara – jeśli zostanie przyjęta – domaga się bowiem intelektualnej rewolucji, burzy dotychczasowe status quo, wprowadza niepewność. A – przyznajmy – nie jest to komfortowa sytuacja.
Na koniec dwa zdania na temat tytułu książki. Polska wersja tytułu – „Sen o Jerozolimie” – wypacza przesłanie książki. Oryginalny tytuł – „Le défi de Jérusalem” – mówi nie tyle o śnie, co o wyzwaniu, jaki stanowi Jerozolima. Temu miastu Schmitt poświęca wiele kart swojej książki. Pisze o jej świętym statusie dla Żydów, muzułmanów i chrześcijan. O tym, że miasto to zwodzi i kusi, mami i obiecuje. Daje sakralne doświadczenie, a jednocześnie nie daje zaspokojenia. Raczej otwiera religijne poszukiwania niż je zamyka. W jakimś sensie jest dla Schmitta metaforą ludzkiego poszukiwania Boga i wychodzenia Boga naprzeciw człowiekowi.
Wiara nie jest snem, jak zdaje się sugerować polskie tłumaczenie. Ona jest wyzwaniem. Schmitt zachęca, by to wyzwanie podjąć i aby mu sprostać.
Przeczytaj też: Co zrobić z katolikami kulturowymi? Trzeba kontrolę zastąpić zaproszeniem