Zima 2024, nr 4

Zamów

Marzeń być ambasadorem

Dustin Hoffman w filmie „Nocny kowboj”, reż. John Schlesinger, USA 1969. Fot. Materiały prasowe

Marzenia bywają wyśmiewane bądź marginalizowane, bo przypominają, że życia nie da się zaplanować od pierwszej do ostatniej chwili.

Urządziłem sobie domowy seans po latach: obejrzałem „Nocnego kowboja” (1969) Johna Schlesingera, film wręcz doskonały, jeden z najważniejszych amerykańskich obrazów lat 60. i 70.

Dawniej zwracałem uwagę przede wszystkim na jego stronę techniczną, jak dobrze jest zagrany i nakręcony (zdjęcia Adama Holendra, Polaka!), dziś „Nocny kowboj” to dla mnie przede wszystkim poruszająca opowieść o marzeniach. Zarówno naiwny Joe (Jon Voight), jak i cwany Rizzo (Dustin Hoffman), marzą o lepszym życiu, o tym, że ich los się odmieni, że zawojują świat, że ten świat ich zauważy, obdarzy atencją.

Akurat w czasie, kiedy wróciłem do filmu Schlesingera, wyświetlił mi się instagramowy post pewnej aktorki, dumnie ogłaszającej: „Nie mam marzeń, mam cele…”. Znam ten przekaz, w ostatnich latach promowali go różnej maści „rozwojowi” kołcze. Ich zdaniem marzenia można mieć w głowie, natomiast cele trzeba rozpisać na kartce i konkretnie krok po kroku realizować.

Wszystko pięknie, planowanie bywa niezbędne (sam, odkąd zostałem kierownikiem działu kulturalnego „Więzi”, sporządzam listę najpilniejszych zadań…). Czemu jednak deprecjonować marzenia, uznawać je za coś dziecinnego, niepoważnego? Owszem, mały Dyzio Marzyciel z wiersza Tuwima spogląda w obłoki i marzy, że całe niebo będzie z tortu czekoladowego, ale przecież marzenia mogą towarzyszyć człowiekowi przez całe życie, dorastać wraz z nim, trochę jak sny.

Ciekawe zresztą, że język angielski określa jednym słowem dreams i marzenia, i sny. Co do tych drugich – z czytanego na studiach eseju Bolesława Micińskiego „Portret Kanta” zapamiętałem wzmiankę, że wielki filozof nie lubił snów. A nie lubił dlatego, bo nie miał na nie wpływu. Za dnia próbował okiełznać rzeczywistość, i często mu się to udawało, ale nocą – nocą był bezradny, śnił bez obrony, w sennych majakach wracały obrazy, które niekoniecznie chciał widzieć…

Może z marzeniami jest podobnie? Bywają wyśmiewane bądź marginalizowane, bo przypominają o pewnej kłującej prawdzie: życia nie da się poskromić, raz a dobrze nauczyć, oswoić, zaplanować od pierwszej do ostatniej chwili. Cele powinny być, wiadomo, realne i przemyślane, mają prowadzić do sukcesu.

Gorzej z marzeniami. Mogą trwać mimo woli marzącego, mogą się po prostu nie spełnić (albo spełnić zupełnie inaczej), mogą przegrać z bezlitosną rzeczywistością. „Marzyłam, że moje życie będzie / Tak różne od piekła, w którym żyję / Tak różne od tego, czym się teraz wydaje / Lecz życie zabiło mój sen” – śpiewa Fantine w bodaj najsłynniejszej pieśni „Nędzników”. Wraz z nią mogliby zaśpiewać też bohaterowie „Nocnego kowboja”, i nie tylko oni…

Czy jednak zdolność do marzeń nie jest czymś na wskroś ludzkim? Nie chodzi jedynie o fakt, że nasze życie to sinusoida triumfów i klęsk. Marzenia potrafią być mało sprecyzowane, intymne, rzadko są wypowiadane na głos (nikt nie pyta na ulicy: „Hej, o czym marzysz?”) – i chwała im za to! Dzięki temu stają się swoistym mieszkaniem dla nadziei, mogą przekraczać „tu i teraz”, to, czego obecnie doświadczamy i co widzimy. Uzmysławiają, że ludzki los nie jest skończonym projektem, że do samego końca nic nie musi być wykluczone.

Poza tym marzenia niekoniecznie są do natychmiastowego spełnienia, bardziej do zapamiętania i przypominania nam, po co mierzymy się z rzeczywistością. Wbrew pozorom potrafią one napędzać do działania nie gorzej niż pragmatyczne cele, czasem wręcz te kategorie się ze sobą zlewają. To dobrze, jeśli śnimy/marzymy – jak Martin Luther King – o społeczeństwie, w którym różnice rasowe czy klasowe nie będą miały znaczenia, o chrześcijaństwie z ludzką twarzą, o świecie, gdzie codzienna życzliwość będzie bardziej normą niż niespodzianką. Nierealne wizje? Jasne, staną się takimi, jeśli właśnie za takie je uznamy.

Wesprzyj Więź

„A więc pamiętaj – w trudną porę / Marzeń masz być ambasadorem […]” – przestrzega Miłosz w „Traktacie moralnym”. Oczywiście nie wszyscy ambasadorzy marzeń organizują od razu wielkie akcje czy w widoczny sposób zmieniają świat. Znaczna część z nich żyje na uboczu, z dala od powszechnej uwagi. Wracam do Rizza z „Nocnego kowboja”. W aktorskiej interpretacji Hoffmana jest on odpychający, to prawda, ale ma w sobie coś, co powoduje u widzów współczucie i zrozumienie. Marzy, że znajdzie miejsce na ziemi, w którym nikt nie będzie nazywał go „Szczurem”. To tak wiele?

Przypomina mi się znajomy, który dekadę temu na pytanie o swoje największe marzenie odpowiedział: „Praca w sklepie z płytami, a wieczorami oglądanie filmów z ukochaną”. Nie wiem, czy cokolwiek z tego mu się spełniło. Wiem jednak, że korzystał z absolutnie powszechnego prawa: by marzyć i śnić.

Przeczytaj też: Literatura jako szkoła niepowtarzalności 

Podziel się

1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.