Czuję się kochana mimo wad. Tylko za to, że jestem. Po prostu.
Temat działu Wiara w zimowym numerze „Więzi” to „Doświadczyć Boga”. Sięgamy tam do definicji wiary, którą dziś określa się jako osobistą relację. Ale co to znaczy w praktyce?
W uzupełnieniu do refleksji opublikowanych w kwartalniku kontynuujemy ten temat w portalu Więź.pl w formie ankiety. W związku z tym poprosiliśmy kilka osób o przygotowanie krótkiej wypowiedzi wokół następujących zagadnień:
1. Jakie było/jest moje doświadczenie Boga?
2. Na ile opisują to doświadczenie kategorie: spotkania / relacji / bliskości / zaufania / miłości / wierności / inne?
3. Jak i gdzie można doświadczyć Boga w epoce kryzysu instytucji religijnych?
Wszystkie wypowiedzi można znaleźć tutaj.
Następnie zwróciliśmy się z tymi samymi pytaniami do naszych czytelniczek i czytelników. Publikujemy wybrane, oto pierwszy z nich, tekst Katarzyny Brzezińskiej:
„Bo my nie możemy nie mówić tego, cośmy widzieli i słyszeli” (Dz 4, 20). Bardzo bliskie memu sercu jest to zdanie, choć marny ze mnie świadek Jezusa. Bliskie, ponieważ raz po raz czuję, że nie mogę tego, czego doświadczyłam w całym swoim życiu, zostawić tylko dla siebie. Nie tylko byłoby to jak ukrycie talentu w ziemi (Mt 25, 25–26), ale też wszystko inne w moim życiu nie ma już takiego znaczenia, jak to właśnie. Chcę pisać i mówić o tym, co jest dla mnie istotne, co mnie kształtowało przez lata, co nadaje smak mojemu życiu i o czym wiem, że może zmienić każdego człowieka.
Mój Bóg. Z całej Trójcy najbliższa mi była zawsze osoba Jezusa. Jezus – mój brat i przyjaciel, Ten, którego bliskość jest zawsze pewna. W dzieciństwie nie jestem sama, nawet gdy zostaję w pustym mieszkaniu i bardzo się boję: jest przecież On, o tak pięknej, dobrej twarzy i oczach, przepełnionych miłością. Potem lata nauki, że choć On jest zawsze blisko, nie zawsze odpowiada na wołanie w jednej chwili, a gdy nareszcie przychodzi odpowiedź, nie zawsze jest ona po mojej myśli. „(…) Bo myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami (…)” (Iz 55,8).
Życie się toczy, a ja mam poczucie, że chodzę po jakiejś linie i w każdej chwili mogę spaść, ale trzymając się Go i wpatrując się w Niego, nie zachwieję się. On idzie przede mną
W młodości następuje moje oddalenie jak w Jezusowej przypowieści o miłującym Ojcu i spragnionym wolności synu, przyjęte przez Niego ze smutkiem, ale równocześnie z niepojętą dla mnie akceptacją mojej młodzieńczej woli. I Jego Słowo, złożone w moim sercu, że kiedyś powrócę, zaś On będzie czekał. A On dotrzymuje obietnic, wiem to.
Kolejne lata, kiedy jestem przez Niego prowadzona, przepełnione ludźmi, których On wybrał dla mnie, i pozornie przypadkowe spotkania z Nim. Pamiętam jedno z nich, bardzo silne. Jestem w kościele na ślubie pary, z którą nie wiąże mnie zbyt wiele. To rodzina mojego męża; piękni, kochający się, młodzi ludzie. Charyzmatyczny ksiądz, pięknie mówiący o Bogu, a potem wezwanie do Ducha Świętego. Moje serce porwane gdzieś pod samo niebo i ta niesamowita świadomość, że On kocha każdego człowieka, który uczestniczy w tej ceremonii; również tych ludzi, których ja postrzegam jako niezbyt interesujących, niewartych uwagi lub irytujących. Czuję, jak moje uprzedzenia niczym mury rozpadają się na kawałki, a na koniec serce rozpływa się w czystej miłości. W ten sposób na zawsze zmienia się coś w moim postrzeganiu świata. Wspomnienie tego wydarzenia będzie dla mnie zbawieniem od niechęci, wrogości i obojętności względem innych.
Pamiętam także inne zdarzenie. Również w kościele, po przyjętej Komunii, ale z taką świadomością, że jestem jej totalnie niegodna. Klękam przed Nim, a On wylewa na mnie swoją miłość. Łzy płyną mi z oczu, ponieważ czuję się dotknięta przez Niego Jego własną dłonią. Zupełnie tego nie oczekiwałam, nie byłam przygotowana, ale w tej jednej chwili ważne było tylko to, że On cały czas mnie kocha, a moje uczucie względem Niego nigdy nie będzie nawet ułamkiem Jego uczucia do mnie.
Wiem, że jestem Jego umiłowaną córką. Zawsze, gdy czuję, że coś idzie mi wyjątkowo beznadziejnie i naprawdę jest mi źle ze sobą, wspomnienie tamtego wydarzenia ratuje mnie przed rozpaczą. Jestem kochana w każdym momencie mojego życia. Jestem kochana pomimo wad. Jestem kochana pomimo braku umiejętności kochania podobnie. Jestem kochana tylko za to, że jestem. Po prostu.
I kolejne zdarzenie. Tym razem Jezus przychodzi do mnie, gdy jestem załamana i zdruzgotana. „Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni” (Mt 5,4). Właśnie popełniłam błąd, który może kosztować czyjeś życie. Nie mogę liczyć na siebie ani na żadnego innego człowieka. Sytuacja wydaje się być beznadziejna i dlatego błagam Go o ratunek. Wtedy On przychodzi w postaci znaku, o którym On wie, że nie mogłabym go odczytać inaczej – zna mój umysł, serce, przeszłość, teraźniejszość, zna mnie na wskroś.
„Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię (…)” (Jr 1,5), „U was zaś policzone są nawet wszystkie włosy na głowie” (Mt 10,30) – mówi Pan. A więc przyszedł tak, jak tylko On potrafi; tak, że wiedziałam, iż jest przy mnie. I wtedy, w jakiś przedziwny sposób zrozumiałam całą sobą – sercem, umysłem, duszą – że wszystkie nasze ziemskie sprawy, włącznie z moim problemem, są bez znaczenia. Wiem, że to brzmi źle, ale pamiętam jak dziś, jak bardzo zmalała moja troska, skądinąd bardzo poważna, wobec mocy i miłości Tego, który stał przy mnie. Dopiero chwilę potem przyszło poczucie, że wszystko będzie dobrze, że mój problem będzie miał szczęśliwe zakończenie. On wiedział, że nie byłam jeszcze gotowa na „chodzenie po wodzie”, ale chciał, bym zaufała Jego miłości do mnie. Ostatecznie chwyciłam się Jego wyciągniętej dłoni. To doświadczenie nauczyło mnie, że On zawsze przyjdzie mi z pomocą. Nigdy nie zostawi mnie samej.
Nie mogę też nie napisać o szczególnym doświadczeniu prowadzenia w czasie ostatnich dni życia mojego taty. Mimo złej sytuacji z punktu widzenia medycyny, przez cały czas pobytu taty w szpitalu czuję obecność Pana i proszę Go, by był przy nim tak samo blisko jak przy mnie. Życie się toczy, a ja mam poczucie, że chodzę po jakiejś linie i w każdej chwili mogę spaść, ale trzymając się Go i wpatrując się w Niego, nie zachwieję się. On idzie przede mną, a ja kroczę za Nim. Wiem, że droga mojego taty prowadzi, patrząc po ludzku, niechybnie w stronę śmierci, ale mam bardzo głęboką nadzieję, że choć nic już nie zmieni tego kierunku, On nas przez to przeprowadzi. I tak się dzieje. Wierzę, że tata jest w ramionach Ojca, a ja już wiem, że „chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną” (Ps 23,4).
Obecnie jestem we wspólnocie ewangelizacyjnej i cieszę się, że mogę rozmawiać z przyjaciółmi o tym, jak dobry jest Bóg. Pan podsunął mi tę wspólnotę, gdy w głowie powstało (oczywiście, za Jego sprawą) pytanie, co robić z moim skarbem, jakim jest doświadczenie Jego obecności w moim życiu. Czy z kimś się dzielić? A jeśli tak, to jak to robić? To wszystko jest takie delikatne, trudne do wyrażenia, momentami nieuchwytne. Nie jest łatwo o tym mówić i pisać.
Czasem przychodzą myśli, że może to wszystko jest jakąś ułudą, realizacją ukrytej potrzeby psychicznej lub innym stanem ducha. Kiedy jednak słyszę, że inni są, podobnie jak ja, prowadzeni z miłością przez Pana i opowiadają o tych cudownych momentach w życiu, gdy On wzywa ich po imieniu, to wiem, że jesteśmy faktycznie Kościołem – Bożą budowlą. Każdy formowany jest trochę inaczej, ale łączy nas jedna ręka Budowniczego. I Jemu niech będzie chwała.
Katarzyna Brzezińska
Przeczytaj też: Ty, którego nie widzę. Spotkania w ciemności