Zima 2024, nr 4

Zamów

Kino na usługach pobożności

Kadr z filmu „Czyściec”, reż. Michał Kondrat, Polska 2020. Fot. Materiały prasowe

Współczesne „filmy chrześcijańskie” nawrócą widzów tak samo jak „Smoleńsk” przekona ich do wersji o zamachu.

Nie chciałem oglądać tego filmu. Zachęcony przez znajomą, postanowiłem jednak dać mu szansę. Seans dobiegł końca, a ja poczułem się oszukany. Na popularnym portalu jako krytyk przyznałem „Powołanemu 2” dwie gwiazdki („bardzo zły”) i napisałem, że to „katolickie kino propagandowe”.

Rozpętała się burza. Zwykle oceny poszczególnych krytyków nie wzbudzają tak wielkiego zainteresowania, tym razem otrzymałem ponad trzydzieści komentarzy, wszystkie w podobnym tonie. Wiadomo, nie mogłem ocenić inaczej, bo jestem „lewakiem”. Ale „prawda sama się obroni”. Powinienem „obejrzeć film jeszcze raz, tym razem bez uprzedzeń”, a nazywanie „prawdziwych, budujących historii” propagandą to dowód mojego braku wrażliwości. I „ran w sercu”.

Nie wchodziłem w polemikę z tymi zarzutami. Nie zamierzam też bliżej analizować tutaj „Powołanego 2” (2024). Problem moim zdaniem nie leży tak naprawdę w „fabularyzowanym dokumencie” Jana Sobierajskiego, lecz w szerszej tendencji, której jest on przejawem, a która od dobrych kilku lat atakuje kino, nie tylko zresztą polskie.

Pochód obrażonych?

Powie ktoś: czemu się czepiasz, skoro tego typu produkcje znajdują sporą widownię (dystrybutorzy chwalą się wynikami z różnych box office), według deklaracji ich twórców „przemieniają ludzkie serca”, czynią dobro? W porządku, ale skoro wchodzą do szerokiej dystrybucji, ma to swoje konsekwencje. Podlegają normalnej profesjonalnej krytyce – tak indywidualnej, jak i środowiskowej. W efekcie nominacje do Węży, czyli statuetek dla najgorszych filmów sezonu, zyskało już kilka tytułów tego nurtu: „Dwie korony” (2017), „Czyściec” (2020), czy właśnie pierwsza część „Powołanego” (2022).

Powód jest banalnie prosty, i nie jest nim bynajmniej „zemsta lewackiego środowiska artystycznego”. Szczytny zamiar twórców nie idzie w parze z choćby poprawnym wykonaniem. To właśnie miałem na myśli, pisząc, że po seansie „Powołanego 2” poczułem się oszukany. Chciałem obejrzeć film, a zamiast niego zobaczyłem zlepek scen z czarno-białymi bohaterami i przesłaniem prezentowanym z finezją, której dekady temu nie powstydziliby się partyjni aparatczycy.

Nie znajdziemy ani za Oceanem, ani nad Wisłą uznanych reżyserów, kręcących zdefiniowane filmy „chrześcijańskie”. Wynika to z jakiegoś odgórnego antyreligijnego spisku, czy raczej z braku predyspozycji autorów tych projektów?

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Może tutaj tkwi główny problem? Twórcy współczesnych christian movies w polskim wariancie udają, że robią coś innego, niż ma to miejsce w rzeczywistości. Szumnie chwalą się na przykład, że nakręcili najlepiej oglądany film katolicki roku (nie wspominając przy tym, ile filmów o taki tytuł rywalizowało), albo fantazjują o swojej pozycji w świecie filmowym.

Kuriozalnym przykładem było zdarzenie z maja 2017 roku, kiedy „Wiadomości” TVP podały, że wspomniane „Dwie korony” są pokazywane podczas festiwalu w Cannes, i to jako jedyna polska produkcja. A jaka była prawda? Fabularyzowany dokument o świętym Maksymilianie Kolbem faktycznie pokazano wówczas na Lazurowym Wybrzeżu, ale nie w konkursie głównym, i nawet nie w sekcjach specjalnych, lecz tylko na towarzyszących festiwalowi targach dla dystrybutorów, na których prezentowano… 1500 innych tytułów. Reżyser filmu, Michał Kondrat, do dziś twierdzi, że komunikat TVP był prawdziwy, a zamęt miała wprowadzić… dziennikarka „Tygodnika Powszechnego” Kalina Błażejowska, która nagłośniła sprawę. Widzicie, jak to brzmi?

Nie jest również przypadkiem, że najgłośniejsze religijne produkcje ostatnich lat powstają głównie z wpłat prywatnych darczyńców (chociaż czasem dochodzi do tego w Polsce wsparcie skarbu państwa lub patronat prezydenta). Żeby była jasność: nie mam zastrzeżeń do tego typu finansowania samego w sobie, uważam nawet, że to optymalny i przyszłościowy model dla rynku medialnego w Polsce. Chodzi mi o to, że w przypadku kina może on powodować zalewanie branży amatorszczyzną. Budżet jest wtedy niższy niż przy profesjonalnych produkcjach, nadzór czy wsparcie eksperckie właściwie nie występują. Rezultat? Pozostawiająca wiele do życzenia forma tych produkcji, ale z drugiej strony swoista satysfakcja pracujących nad nimi filmowców – zarówno u tych w Stanach Zjednoczonych, jak i nad Wisłą. Jacy jesteśmy wspaniali: zrobiliśmy w końcu film o tematyce religijnej bez układania się z sekularyzowanym światem!

A ja nie mogę się oprzeć wrażeniu, że źródło owej satysfakcji wypływa z pewnego rodzaju pretensji do „świata, który nas nie docenia”. Łatwo rozgłaszać – jak przy jednym z ostatnich tego rodzaju projektów – że „Hollywood nie dało nam ani dolara”. Trudniej przyznać, że Fabryka Snów, faktycznie niedoskonała i zapatrzona w siebie, wspiera jedynie tych, którzy zbliżają się do pierwszej ligi, a tam ławka bywa nad wyraz krótka (w Polsce zresztą podobnie). To fakt, nie znajdziemy ani za Oceanem, ani nad Wisłą uznanych reżyserów, kręcących zdefiniowane tak filmy „chrześcijańskie”. Czy jednak wynika to z jakiegoś odgórnego antyreligijnego spisku, czy raczej z braku predyspozycji autorów tych projektów?

Podobnie kiedyś – to teza Łukasza Adamskiego – obrażali się na filmowy światek czarnoskórzy filmowcy. Zarzucając Ameryce zamknięcie i rasizm, sięgnęli sami po kamerę. Ta analogia kończy się w jednym punkcie: zbuntowane czarne kino dało X Muzie takie diamenty, jak John Singleton czy Spike Lee. Dziś niestety po stronie christian movies nikogo o podobnym talencie nie uświadczymy…

Nawracamy? Ale kogo?

Poza tym ich twórcy nader chętnie powołują się na pomoc, którą mają otrzymywać „z góry”. Przy okazji nowego projektu Sobierajskiego jedna z bohaterek wyznaje wręcz w materiałach prasowych, że to Bóg jest prawdziwym reżyserem tego filmu (!). Jak tu dyskutować z tak górnolotnym stwierdzeniem? Kto ośmieliłby się krytykować dzieło Boże? Do kogo mielibyśmy zgłosić zastrzeżenia dotyczące gry aktorskiej, strony wizualnej, tempa, samego scenariusza? Wszystko to trzeba by przemilczeć, skoro mówimy o filmach, które w zamyśle mają ewangelizować świat?

Na tak postawione pytanie odpowiedziałbym innym: kogo chcą ewangelizować takie projekty jak obie części „Powołanego”? Obejrzałem mnóstwo „chrześcijańskich” produkcji polskich oraz amerykańskich ostatniej dekady i nie mam wątpliwości: nie przekonają one ani ateistów, ani agnostyków, ani szeroko rozumianych wątpiących. Trafią jedynie do „zadomowionych”. Albo inaczej: nawrócą widzów tak samo, jak film „Smoleńsk” przekona odbiorców do wersji o zamachu.

Dwa przykłady. W amerykańskim „Bóg nie umarł” (2014) student pierwszego roku na zajęciach z filozofii wchodzi z profesorem w rozpisaną na kilka zajęć dyskusję dotyczącą tego, czy Bóg istnieje. Młodzieniec okazuje się genialnym apologetą, obala po kolei argumenty wstrętnych ateistycznych myślicieli, zaś do tytułowego stwierdzenia ostatecznie przekonuje audytorium, udowadniając, że niewiara jego adwersarza wynika z osobistego rozczarowania i rodzinnej traumy. Alleluja, weźmy się za ręce i wyślijmy znajomym esemesa, że Jezus żyje (tak robią w finale bohaterowie filmu).

Z kolei w polskim „Czyśćcu” (2020) Fella (Małgorzata Kożuchowska) leży na kanapie i wzdycha: „Boże, jeśli istniejesz, daj mi światło!”. Nagle rozbłyska… światło i zjawia się z zaświatów zakonnica, która prosi przyszłą mistyczkę, by ofiarowała mszę za zmarłego dominikanina.

Oglądam to wszystko i zgrzytam zębami – jako krytyk filmowy, ale i jako chrześcijanin. Gdyby sprawa była tak prosta – mówię pod nosem – gdyby świat dzielił się na wierzących i niewierzących, którzy wkrótce zostaną wierzącymi; gdyby Bóg zjawiał się na pstryknięcie palcem; gdyby jedynym gwarantem sensownego życia była częsta spowiedź (wskazówka wzięta z naszego katolickiego kina, protestanccy misjonarze z kamerą uważają nieco inaczej); gdyby…

A co z życiem, w którym więcej miejsca zajmuje szarość niż duchowa zgnilizna i na jej tle spektakularne nawrócenia? Co z wiarą jako wędrówką w nieznane, z codziennymi pytaniami i wyzwaniami, z osobistym tańcem nad przepaściami rozpaczy czy zwątpienia? I skąd przekonanie, że ateista równa się socjopata? Czy dobry Bóg nie patrzy na ludzi inaczej?

Uratuje nas niepokój

Moje (nie)szczęście polega na tym, że znam zupełnie inne kino metafizyczne: dawne arcydzieła Dreyera, Bergmana, Felliniego, Buñuela, Herzoga, Tarkowskiego, Kieślowskiego, wczesnego Zanussiego (chroń nas, Boże, przed „Obcym ciałem”!), Scorsesego, Malicka, czy Ferrary.

O sztandarowym dokonaniu tego ostatniego, czyli filmie „Zły porucznik” (1992), opowiadałem niedawno w wielkopostnym cyklu „Kino, które szuka”. Oto policjant, któremu trafia się sprawa zgwałconej zakonnicy. Mężczyzna sam mocno przesiąkł przestępczym półświatkiem, jest uzależniony od heroiny i hazardu. Czy stać go będzie na przekroczenie siebie i wyświadczenie dobra innym? Ile takie dobro kosztuje w upadłym świecie? I jak tego typu dylematy zestawić z losami bohaterów „Czyśca”, dla których największą bolączką okazuje się wybór między wizytą na cmentarzu a zakupami?

Zresztą kino religijne nie potrzebuje od razu arcydzieł. Wystarczy, jeśli zaprezentuje na przykład sensownie podaną historię albo solidne aktorstwo. Wiedzieli o tym filmowcy odpowiedzialni za „Faustynę” (1994) z Dorotą Segdą w roli głównej albo za „Prymasa” (2000) z Andrzejem Sewerynem. Wiedział o tym też Andrzej Barański, kręcąc uroczego w swojej prostocie „Braciszka” (2007). W filmach tych pokazano świat, który zapewne może wydać się coraz bardziej obcy zsekularyzowanemu społeczeństwu, ale przynajmniej nikt nikomu nachalnie nie wciskał „katolickiego przekazu”.

Przeglądam, co powstało w kinie biblijnym, odłamie kina religijnego, w ostatnich latach. Może tu jest lepiej? Dochodzę jednak do wniosku, że od czasów „Pasji” (2004), którą Mel Gibson obronił stroną czysto filmową (mimo że miał podobnie misyjne podejście do zarysowanego powyżej), nie wydarzyło się nic ciekawego, może z wyjątkiem „Ostatnich dni na pustyni” (2015) i „Marii Magdaleny” (2018). Z kolei serial „The Chosen”, o którym rozpisywały się katolickie media, jest przykładem ciekawej próby uwspółcześnienia ewangelicznej historii z jednoczesną jej infantylizacją, ze szwankującą – znowu! – stroną wizualną i nadzieją twórców, że widzowie okażą się ignorantami, nie będą znali wersji Pasoliniego czy Zeffirellego.

Pytanie zasadnicze, które warto dziś postawić szeroko rozumianemu kinu religijnemu, brzmi: czym ono ma być? Nowoczesną wersją Biblii pauperum? Ilustracją Katechizmu i restrykcyjnie rozumianej religijności? A może lepiej niech stanie się zasiewem (zbawiennej) niepewności, budzikiem wyrywającym z metafizycznej drzemki, czasem wręcz wstrząsem pozbawiającym widzów pewników i przyzwyczajeń? Filmem takim było „Milczenie” (2016), w podobnych rejestrach rozgrywają się takie dzieła jak „Za wszelką cenę” (2004) i „Gran torino” (2008), jak „Lourdes” (2009), jak „Pierwszy reformowany” (2017) i „Krew na betonie” (2018). Opowieści, które przypominają, że łaska wypływa z niepokoju.

Opowiadaj, nikt nie opowiada tak jak ty

Nazwałem „Powołanego 2” katolickim kinem propagandowym, bo najzwyczajniej w świecie wierzę w kino, w dobre kino, które potrafi w uczciwy sposób powiedzieć coś prawdziwego o człowieku i jego bolączkach, w kino, które raczej zadaje pytania, niż serwuje błyskawiczne odpowiedzi. Dlatego wzdrygam się za każdym razem, kiedy ktoś traktuje film jak trampolinę do takich czy innych „słusznych tez” bądź ideologii.

Jasne, że po drugiej stronie sporu dochodzi do podobnych zjawisk. Zdarzają się seriale Netfliksa mniej lub bardziej wprost promujące progresywizm kulturowy. Łopatologiczne i pozbawione szacunku dla inteligencji widza jest „Wesele 2” (krytykowałem je tutaj), znacznie lepszym filmem mogłaby być „Zielona granica”, gdyby skrócić jej część publicystyczną.

Zresztą to zmora nie tylko polskiego podwórka. Wysokobudżetowe kino amerykańskie było ostatnio wykańczane przez nachalne umieszczanie w nim ważnych społecznie tematów. Dobrym przykładem jest reprezentacja wygrywająca ze scenariuszem, czyli ubiegłoroczne „Marvels”, w którym komiksowych superbohaterów zastępują superbohaterki, tyle że „pisane” na kolanie, całkowicie pozbawione wewnętrznych konfliktów i problemów, a cała historia – większego sensu. Podobnie rzecz się ma z „Królową wojownik” (2022), w której chęć zaprezentowania bohaterek wcześniej pomijanych przez kulturę oraz dyskryminowanych przez patriarchat i kolonializm przynosi więcej szkody niż pożytku, temat okazuje się znacznie ważniejszy niż postacie, niż fabuła, niż wykonanie.

A przecież nie temu służy kino. – Kino to opowieść i bohaterowie, a nie jedynie temat. Sam temat stanowi dopiero grunt pod znalezienie pomysłu na film, nigdy gotowy pomysł. Mamy bohatera narodowego? W porządku, ale o czym opowiemy? O tym, że już jako kilkulatek wiedział, że Polska jest najważniejsza? Wyjdzie straszny banał podlany patosem – tłumaczył mi kilka miesięcy temu Paweł Maślona, twórca „Kosa”, filmu, który przełamał fatalną passę i wybił się ponad poziom rodzimych produkcji historycznych ostatnich lat.

Wesprzyj Więź

W porządku, jeśli początkiem myślenia o filmie jest temat. Gorzej, gdy na temacie się kończy. Kiedy Pier Paolo Pasolini znalazł w hotelowym pokoju Ewangelię według św. Mateusza i zaczął ją czytać, wkrótce musiał sobie odpowiedzieć na pytanie: jak chcę przedstawić tę opowieść?

Podstawowa zasada nie brzmi „znajdź temat, a powstanie sztuka”, tylko „znajdź bohatera i znajdź opowieść…”. Znajdź je, a wtedy jest szansa, że odbiorcy odnajdą w tym coś jeszcze: głębszy sens.

Przeczytaj też: Nadprzyrodzony balsam. Przeraża nas nie fantastyka, a rzeczywistość

Podziel się

3
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.