
Jeśli nawet przyjąć, że podzielił nas pierwotnie zwyczaj językowy, to po wielu latach przebywamy już w innych rzeczywistościach. Ułatwiam sobie życie, sądząc, że moi przeciwnicy mówią to, co mówią, z cynizmu lub przekory. Zapewne jakiś ich procent – owszem, ale nie sądzę, żeby dotyczyło to większości.
Od dawna nie wyciągałem z półki jednej ze swoich ulubionych książek: Ubika Philipa Dicka (pisałem o niej kiedyś w „Więzi”1). Nie sięgam po nią od lat, bo w wyniku wielokrotnych lektur prawie nauczyłem się jej na pamięć. Dla miłośnika to przykra sytuacja. Ale dzięki temu bez trudu odnalazłem dzisiaj fragment, który od pewnego czasu natrętnie kojarzy mi się z bieżącymi wydarzeniami w Polsce.
Jest rok 1999 (dla Dicka to była przyszłość). Bohaterowie, Al i Joe, ściągają windę.
„Winda nadjechała z hałasem, pod którego wpływem Al przerwał swoje rozważania. Machinalnie otwarł żelazne, rozsuwane drzwi.
I zobaczył, że stoi przed otwartą kabiną, zwisającą na stalowej linie, udekorowaną okuciami z polerowanego mosiądzu. Znudzony windziarz w liberii siedział na stołku, trzymając rękę na przycisku i spoglądając na nich obojętnie. […]
– Nie wchodź do niej – powiedział [Al], przytrzymując Joego. […]
– Co takiego zobaczyłeś? – zapytał Joe. – Dlaczego nie pozwoliłeś mi wejść do windy?
– Nie widziałeś starej windy? Otwartej kabiny z mosiężnymi ozdóbkami, mniej więcej z roku 1910? I windziarza siedzącego na stołku?
– Nie – odparł Joe.
– Czy widziałeś cokolwiek?
– Tak – powiedział Joe. – Normalną windę, którą widuję codziennie w naszym biurze. Widziałem to, co zawsze; to samo, co w tej chwili. – Wszedł do kabiny i stojąc nieruchomo, przyglądał się Alowi”2.
„A więc nasze obrazy rzeczywistości zaczynają różnić się od siebie” – mówi jeszcze Al, a ja przez lata uważałem tę scenę za na swój sposób zabawną igraszkę wyobraźni. Mogłem rozkoszować się wizją Dicka, że ludzie zapadają się w różniące się od siebie realności, granitowo przekonany, że sam żyję w rzeczywistości takiej samej dla wszystkich wokół mnie.
Tymczasem od kilkunastu lat narasta proces, który zrazu interpretowałem, jak to filolog, czysto językowo. Po raz pierwszy uderzyło mnie to chyba w 2001 r., kiedy zapytałem znajomego konserwatystę o wrażenia z opublikowanego właśnie na łamach „Tygodnika Powszechnego” Traktatu teologicznego Czesława Miłosza i usłyszałem w odpowiedzi określenie: „Grafomania”.
Sytuację komunikacyjną, w której poruszający mnie tekst Miłosza nie jest według mojego rozmówcy – powiedzmy – „kontrowersyjny”, „myślowo błędny” czy nawet „mniej udany od innych”, lecz całkiem po prostu grafomański, uznałem prostodusznie za eksces lingwistyczny. Mój rozmówca najwidoczniej postanowił dać mi brutalnie do zrozumienia, że nie chce ze mną rozmawiać – w odróżnieniu od wszystkich zaproponowanych przed chwilą alternatyw słowo „grafomania” kończy bowiem wymianę zdań, po nim może zacząć się tylko wymiana ciosów albo zapanować milczenie. Wyglądało to na nowy, w mojej opinii cokolwiek barbarzyński zwyczaj językowy. Nie przyszło mi do głowy, że ktoś o sporej kulturze literackiej, a tak mojego adwersarza wtedy postrzegałem, może serio określać w ten sposób utwór Miłosza, choćby ów utwór mu się nie podobał.
Ale kiedy kilkanaście lat później koledzy mojego znajomego zaczęli rządzić Polskim Radiem, odsunęli pewną dziennikarkę od anteny za to, że podając informację o śmierci Andrzeja Wajdy, użyła przy nazwisku reżysera epitetu „wybitny”. Wciąż jeszcze myślałem o tym filologicznie: oto pewna rosnąca w siłę grupa proponowała nam taki sposób mówienia, w którym błędem było postawienie określenia „wybitny” przy nazwisku Wajdy, a decyzją poprawną – określenia „grafomania” przy Miłoszu. Zgodnie z tą odmianą polszczyzny wybitni byli Bronisław Wildstein czy Wojciech Wencel, epitet „znakomita znawczyni” (prawa) należał się profesor Krystynie Pawłowicz, a nazwiskom „ulubieńców salonu” miały towarzyszyć słowa deprecjonujące, bez żadnych ograniczeń w ekspresji. Ot, taki zwyczaj językowy – sądziłem – utrudniający porozumienie, ale bez następstw natury ontologicznej.
To przekonanie wypada mi dziś zweryfikować, gdyż wielokrotnie czuję się jak Joe lub Al stojący przed windą, będącą w oczach jednego zabytkiem z 1910 r., a w oczach drugiego – windą współczesną. Możliwe zresztą, że dzieje się tak właśnie w wyniku długotrwałego praktykowania mowy ojczystej w jej wzajemnie nieprzekładalnych odmianach. Bylibyśmy wówczas uczestnikami eksperymentu potwierdzającego z niebywałym rozmachem słuszność teorii Sapira–Whorfa, którą fascynowałem się na studiach.
Edward Sapir i Benjamin Lee Whorf zajęli się w latach trzydziestych analizowaniem języka rdzennych mieszkańców Ameryki z ludu Hopi. Odkryli, że język ten ma radykalnie odmienną strukturę niż inne. Nie chodziło przy tym o struktury powierzchniowe, różnicujące – powiedzmy – składnię niemieckich zdań złożonych od składni polskiej. Nie, Sapir i Whorf dostrzegli (choć w tym punkcie niektórzy badacze zarzucają im dzisiaj pomyłkę), że odmienność języka Hopi sięga głębiej: nie daje się w nim mianowicie wskazać jako odrębnych jednostek podmiotu i orzeczenia, a to, co chcielibyśmy nazywać rzeczownikami, ma charakter czasownikowy, to znaczy aktywny lub/i procesualny. Co, gdyby było prawdą, miałoby kolosalne znaczenie dla możliwości myślenia, dla pojawiania się (lub nie) idei w umyśle użytkowników tego języka: na przykład kantowskie rozróżnienie na działający podmiot i sferę przedmiotów – obiektów poznania lub działania – nie dałoby się w tym języku pomyśleć, a dla odmiany koncepcja Bergsona o dynamicznym charakterze wszystkiego byłaby banałem.
Ale teoria Sapira–Whorfa, wychodząc od tej obserwacji, prowadziła dalej. Uczeni zadali mianowicie pytanie o to, czy język nie wpływa przypadkiem na sposób postrzegania rzeczywistości tak silnie, że w gruncie rzeczy tę rzeczywistość stwarza. Nie chodzi przy tym o humanistyczne zakwestionowanie pierwszeństwa rzeczywistości fizykalnej (żeby istniał język, musi wszak istnieć użytkownik języka ze swoim mózgiem). Problem w tym, co przeczuwali już brytyjscy empiryści w wieku XVIII, że mianem „rzeczywistości” określamy tak naprawdę jej obraz czy wręcz interpretację powstałą w naszych umysłach. Zielone ściany mojego gabinetu przestają być zielone, gdy z niego wyjdę. Rzecz jasna, odbijają w dalszym ciągu fale elektromagnetyczne o długości wahającej się między 495 a 566 nanometrów, ale gdy nie ma w pomieszczeniu oka, które tę długość fali przekłada na zmysłowe wrażenie zieleni, trudno mówić o trwaniu koloru. Stały zapach, a nawet nieprzerwany dźwięk po upływie pewnego czasu zostanie uznany przez nasz umysł za „sygnał zero” i zniknie spośród odbieranych bodźców. To na tak pojętą rzeczywistość fundamentalny wpływ ma – według Sapira i Whorfa – używany przez nas język.
Gdyż język (ojczysty) porządkuje, to znaczy grupuje i rozdziela wrażenia zmysłowe za pomocą siatki pojęć przyjmowanej za naturalną w trakcie uczenia się go. W badanych ludach zamieszkujących interior Afryki, w których językach wytworzyły się tylko trzy słowa na określenie barw, odnotowano powszechnie kłopot z rozpoznaniem różnicy między kolorami, jeśli obejmowała je ta sama nazwa. Innuita, którego język jest bogaty w rzeczowniki oznaczające rozmaite rodzaje śniegu, z tym samym zdziwieniem, z którym Polak przeczytał poprzednie zdanie, dowie się, że patrząc w styczniu na stok Kasprowego, widzimy po prostu śnieg, a nie kilka jego odmian.
Dlaczego sądzić, że ten wpływ używanego języka na postrzeganie świata zatrzymuje się na podstawowych doznaniach, a nie sięga wyższych struktur znaczeniowych? Skąd pewność, że Francuz, wyznający w mailu Francuzce: Tu me manques (dosł. „brakuje mi ciebie”, czy raczej: „czynisz mi brak”), odczuwa dokładnie to samo, co Polak piszący do Polki: „Tęsknię”? Czemu uznać za nieistotną różnicę między polskim „Kocham cię” a hiszpańskim Te quiero mucho (dosł. „Bardzo cię chcę”)? Po niemiecku „biedronka” jest rodzaju męskiego (der Marienkäfer) i dosłownie oznacza „chrząszcza Maryi”, co niby zbliża go, ale przecież nie całkiem, do naszej „bożej krówki”. Nie twierdzę, że po tamtej stronie Odry latają inne owady, ale przecież gołym okiem widać, że ich nazwy otwierają inne możliwości skojarzeń.
Wróćmy teraz przed Dickowską windę, to znaczy do dzisiejszej Polski. Jeśli nawet przyjąć, że podzielił nas pierwotnie zwyczaj językowy, to po wielu latach przebywamy już w innych rzeczywistościach. Ułatwiam sobie życie, sądząc, że moi przeciwnicy mówią to, co mówią, z cynizmu lub przekory. Zapewne jakiś ich procent – owszem, ale nie sądzę, żeby dotyczyło to większości.
Propisowscy Polacy naprawdę widzą świat, w którym propagandowe „Wiadomości” TVP były przejawem wolności słowa, a próba przywrócenia rudymentarnych standardów dziennikarskich w mediach publicznych stanowi na tę wolność słowa zamach. W którym PiS w latach 2016–2023 nie demolował demokracji, natomiast obecna próba jej przywrócenia jest właśnie demokracji niszczeniem. W którym więźniami politycznymi są ludzie zamknięci na podstawie prawomocnego wyroku za rażące przekroczenie swoich uprawnień.
W dniu, kiedy to piszę, Jarosław Kaczyński nie po raz pierwszy mówi dziennikarzom krytycznym wobec jego formacji, że żyją w iluzji; prezydent Duda, który przez osiem lat ani się zająknął o bezprawnych działaniach rządu Zjednoczonej Prawicy, odważnie piętnuje premiera Tuska za łamanie konstytucji; sam prezydent – w tamtym, alternatywnym świecie – przez dwie kadencje był tej konstytucji niezłomnym strażnikiem. Unia Europejska to antypolski spisek, dzięki któremu Niemcy zlikwidują lada dzień nasze państwo.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Dziwaczne powiązania odsuniętych od władzy polityków z Moskwą nie mają znaczenia, ale to Koalicja Obywatelska jest agenturą Putina (i Berlina jednocześnie). I tak dalej – sytuacja jest dynamiczna, do momentu publikacji tego tekstu wiele się może zdarzyć, ale nie sądzę, żeby więcej niż jedno zdanie z powyższego wyliczenia miało stracić na aktualności.
Co zrobić w tej sytuacji? Nie stoimy bynajmniej przed problemem przekładu z języka na język, co byłoby w najgorszym razie skomplikowaną kwestią translatorską. Znajdujemy się w dwóch odmiennych rzeczywistościach. Winda jest albo staroświecka, albo nowoczesna. „Nie wchodź do niej – powiedział Al”.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2024 jako felieton z cyklu „Na progu”.