Doczekałem się. Dużo wody rozlało się w dolinach mojej Mezopotamii, krainy między Biebrzą i Narwią. Wiem, że to na chwilę. Narzekać jednak nie będę.
Pomyślałem sobie – tak wyglądały rzeczne doliny, kiedy mój dziadek Józef odwiedzał rodzinne strony, przyjeżdżając na Białostocczyznę z Wilna, gdzie chodził do szkoły. Moi rodzice też pamiętali te rozlewiska. Moja pamięć nie sięga aż tak daleko, ale otarłem się jeszcze w dzieciństwie o ten wspaniały widok.
Rzeki znów pokazały, nawet jeśli tylko na chwilę, swój majestat. Swoją życiodajną potęgę, którą odebrał im człowiek, gdy przekształcił ich doliny. Nawet przy drodze z Krypna do Tykocina, po jej bokach, stoi woda. Ziemia jeszcze wypija to, czego nie jest już w stanie wchłonąć jej gąbka.
Przede mną wielka woda. Ogromna! Ciągnie się na całej szerokości doliny. Jeszcze parę tygodni temu do Narwi szło się aż po brzeg. Teraz woda wypełnia nie tylko koryto. Rozlewa się tak szeroko. Rzadki to już pejzaż
Kieruję się w stronę ujścia rzeki Nereśl do Narwi. Bardzo lubię to miejsce. Docieram do małego mostu, za którym parkuję. Zatrzymuję samochód nad rzeką Nereśl obok wędkarzy, spragnionych słońca, wiosny i możliwości spędzenia czasu nad rzeką. Tutaj wcale nie jest tak obiecująco.
Od mostu w górę tej rzeki rozlewisk już nie ma. Woda spłynęła szybko do prostego kanału, w jaki ujęto bieg Nereśli. Przypomina rynnę, do której wszystko ścieka mniejszymi rynnami, nazywanymi w nomenklaturze inżynierskiej rowami melioracyjnymi. Pocięły dolinę. Ludziom miało być łatwiej. Łąki z dogodnym dojazdem. Nie trzeba było czekać, aż woda z roztopów odpuści. Dolinne mokradła wyschły. Coraz bliżej rzeki pojawiły się krecie kopce – niechybny znak tego, że poziom wody opadł. Rzeczne nerki – czyszczące to, co do rzeki trafiało – obumarły.
Ruszyłem dalej. Uznałem, że im bliżej ujścia do Narwi, tym lepiej. W obniżonych nieckach jest woda. Coraz więcej wody! Każdy krok, który stawiam, jeszcze bardziej ośmiela we mnie poszukiwacza dawnych krajobrazów. Po drodze mijam wysoką skarpę. Samotna sosna wpiła się korzeniami w piaszczysty brzeg. Ktoś powiesił na niej sznur, dzięki któremu śmiałkowie mogą naśladować Tarzana, zanim zdecydują się puścić linę i skoczyć do rzeki. Widać jeszcze las na wyraźnym wyniesieniu. W tym lesie zachowały się fundamenty gospodarstwa. Kilkadziesiąt lat temu ktoś tu musiał mieszkać.
Wychodzę z lasu na piaszczystą drogę. Trafiam w końcu do olsu. I staję jak zauroczony tak bardzo wyczekiwanym widokiem. Przede mną wielka woda. Ogromna! Ciągnie się na całej szerokości doliny. Jeszcze parę tygodni temu do Narwi szło się aż po brzeg. Teraz woda wypełnia nie tylko koryto. Rozlewa się tak szeroko – rzadki to już pejzaż! Najczęściej zobaczymy podobne obrazki w albumach nieżyjących już Wiktora Wołkowa i Włodzimierza Puchalskiego. Woda zalała całą dolinę. Rzeka na chwilę odzyskała to, co jej się należało, a skąd wyrugował ją człowiek.
Kikuty palików od pastucha elektrycznego ledwo wystają z toni. Pojedyncze drzewa stawiają opór wodzie. Woda przelewa się. Tam, gdzie trafia na drogę wyniesioną wyżej, rozlewisko wypłyca się i słyszę przyjemny szmer. Miły dla ucha, bo dźwięk wody uspokaja. I trochę złowrogi. Przypomina, że woda zniknie z rozlewiska. Za szybko. Nic jej nie zatrzyma: tak, jakby ktoś miał niedługo wyciągnąć korek z tej wielkiej wanny.
Nie zastanawiam się nad tym, co będzie za chwilę. Próbuję zapamiętać każdy moment. Piękne słońce sprzyja wpatrywaniu się w błękitne niebo. A tam, po nim, szybują kolejne fale ptaków. Żurawi, które może nie lecą z aż tak daleka, bo coraz częściej decydują się na zimowanie w bliższym sąsiedztwie. Szybują w większej grupie. Żurawi majestat każe zatrzymać się i patrzeć.
Potem lecą kolejne klucze, tym razem gęsi. Nie jestem wprawnym ornitologiem. Nie wiem, czy to gęsi tundrowe, które niedawno, jak twierdzą ptakolubni eksperci, miały być widziane w migrujących tysiącach. Te fale następują jedna za drugą. Płyną.
Na rozlewiskach nie widać jeszcze ptaków. Na wyspie, którą nie zalała woda, przesiadują wrony szare. Wędrówka dopiero się zaczęła. Będzie bardzo intensywna. Potrwa góra kilka tygodni. W okamgnieniu ptaki z podróżników zamienią się w gospodynie i gospodarzy, wijących gniazda, wyprowadzających swoje lęgi. Walczących o przetrwanie. Za chwilę będzie głośno, a potem, wraz z czerwcem, orkiestra skończy grać. Teraz zostaje mi tylko łapczywie nasłuchiwać, wypatrywać, wydeptywać moje ścieżki. Odradzać się razem ze światem przyrody, z którym tak bardzo jesteśmy zespoleni.
Obracam mój wzrok w stronę Tykocina. Na horyzoncie majaczy miasteczko, pod którym jeszcze kilkadziesiąt lat temu takie rozlewiska nie były niczym niezwykłym. Włodzimierz Puchalski pisał o wielkich stadach batalionów. Zalatywały tu każdej wiosny, dopóki nie pojawiły się – jak to mówią niektórzy nad Narwią – melioranty. Tykocin otworzył nawet nadrzeczny deptak, jeszcze śmielej prorokując, że rzeka już nie będzie się o nic upominać.
Melioracja dolin i regulacja rzek ośmieliła ludzi. Wgryźli się w dolinę rzeki. W ostatnich latach coraz bliżej rzecznego koryta wyrasta nawet kukurydza. Ludzie coraz bardziej ją osaczają. W kontrze do naszych planów czasami działają bobry. W rowach melioracyjnych próbują budować swoje tamy, zatrzymywać wodę, która zaczyna mieć wagę większą niż złoto. Nie podoba to się ludziom, którzy zdążyli się przyzwyczaić, że woda im już nie zalewa łąk i pól. Przecież tak jest im wygodniej.
Patrzę na wieże tykocińskiego zamku. Położony na drugiej stronie rzeki nie został wzniesiony w tym miejscu bez powodu. Dostępu do niego broniły mokradła i dzika kiedyś rzeka Nereśl. Budowla położona w dość niedalekim sąsiedztwie od jej ujścia do Narwi była chroniona przez wodę. Odbudowany zamek stoi dziś znów w otoczeniu rozlewiska, przywołując na myśl twierdzę sprzed kilku wieków.
Przypomina mi się fragment z powieści Edwarda Redlińskiego. Pamiętał czasy przed melioracją i ujarzmieniem doliny Narwi. Pisał: „Ech, te nasze rzeki nizinne… Gnuśne, powolne. Lada jak płynące, na oślep. Po chłopsku. Byle przed siebie. Ot, rozwalić się na topielisku, powygrzewać w szuwarach… Zatoczyć się w lewo… i jeszcze w lewo… Powałkonić się na szerokiej płyciźnie. Obalić się w prawo… Na zastoisku podumać, w ciszy, nieruchomej, rozparzonej”.
W butach chlupie woda. Jak dawniej, nie zdecydowałem się na wodery. Założyłem trampki, świadomie decydując się na wymoczenie stóp. Na wyniesionym suchym skrawku, siadam i wciągam zapach. Zapach nasycony wilgocią, nie tak oczywistą od pewnego czasu. Coraz częściej nie pada zimą. Brakuje śniegu.
Nieregularność opadów jest dziś olbrzymim wyzwaniem. Trudno coś zaplanować. Nie potrafią tego nawet progności, zajmujący się przepowiadaniem pogody. Już przywykłem do prognoz, które się nie sprawdzają nawet w bardzo krótkiej perspektywie czasu. Może gdyby płacono prognostom od sprawdzalności pogodowych zapowiedzi, wtedy poprawiłaby się precyzja ich projekcji?
Podobno luty, który już za nami, był najcieplejszy od 30 lat. Nie pamiętam tego lutego sprzed ponad 30 lat. Chociaż byłem wtedy w wieku, w jakim mogłem już coś zapamiętać. Cieszę się tym, co mam tu i teraz. A przecież mam tak dużo.
Mogę popatrzeć na rzekę, na to, że na chwilę odzyskała swoją dolinę. Dziś na opłakane skutki melioracji nakłada się wspomniana nieprzewidywalność opadów. Mamy też coraz mniej śniegu. Ten, który w idealnym świecie czterech pór roku zalegał aż po marzec, dziś pojawia się tylko na chwilę. Wody jest za mało. A opady, nawet jeśli intensywne, są gwałtowne i ślad po deszczu szybko znika.
Jaka będzie ta wiosna? Podobno instytuty zapowiadające pogodę już wiedzą, ale przywykłem do tego, że plączą się w zeznaniach. Zawracam do samochodu. Znów mijam kołki pastucha zatopione w wodzie. Dochodzę na wyniesienie. Mijam piękną starą brzozę. Obok niej widzę nieogławiane od pewnego czasu stare wierzby. Jeszcze ten ols. A nad głową gwar przelatujących gęsi. Znam moje prognozy na tę wiosnę. Wykorzystam każdą jej chwilę, żeby się nią zachwycić. Czego życzę wszystkim. I tymi zachwytami podzielę się z wami.
Idźcie nad rzeki. Nawet te małe, niepozorne, zapomniane. Bo woda to życie.
Przeczytaj też: W drodze do wsi Taplary