Trzeba mieć powód, by wystawić „Króla Leara”. A także pomysł na skonstruowanie dramaturgii wokół jakiejś idei. Przyznam, że ja tej idei w spektaklu Grzegorza Wiśniewskiego nie rozpoznałem.
Tragedia Leara, króla Brytanii, zaczyna się w momencie, gdy on sam decyduje się abdykować i podzielić swoje królestwo między trzy córki: Gonerylę, Reganę i Kordelię. Ten akt jest jednak nie tyle powodem, co katalizatorem procesów, które już się dawno rozpoczęły. Świat się jest bowiem w stanie permanentnego upadku, to świat spotworniały – jak pisze Tadeusz Sławek w tekście pomieszczonym w programie do spektaklu. W inscenizacji Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym skonfrontowany z okrutnymi wydarzeniami Lear przestaje być jednak postacią tragiczną. To raczej gnuśniejący, zniedołężniały starzec, ofiara samego siebie. Bardziej się nad nim litujemy niż mu współczujemy. Jego tragedia nie rozdziera nam serca.
Reżyser przenosi akcję dramatu w bliżej nieokreśloną współczesność. Dominują szare, męskie garnitury i sukienki z czarnej skóry w różnych wariantach. Goneryli (Danuta Stenka) i Reganie (Ewa Konstancja Bułhak) brakuje już tylko pejczów, byśmy mogli je wziąć za dominatrix z seks-klubu. Obie doskonale wiedzą, jak dominować nad mężczyznami: nie tylko nad mężami czy kochankami, ale także nad starym ojcem.
Kordelia (Dominika Kluźniak) ubrana jest w zbyt dużą marynarkę, co sprawia, że przypomina dziewczynkę wkładającą na siebie rodzicielskie ubrania dorosłych. Jest najmłodsza, ale czyż nie jest najdojrzalsza? Owszem, jej odmowę schlebianiu miłości własnej starego ojca on sam najpierw uzna za czyn niegodny królewskiej córki, ale w końcu przeprosi ją za odrzucenie. Bo na czym tak naprawdę polegał jej występek? Że – jak przyznała – kochała ojca tak jak powinna kochać córka, ni mniej, ni więcej? W pierwszych scenach Lear (Jan Englert) nosi jeszcze srebrzącą się na ramieniu czarną szarfę. Zdjął koronę, wkrótce pozbędzie się i tego dystynktorium władzy i godności.
Gdy trzeba będzie stoczyć walkę z francuską inwazją, miejsce sukienek i szarych garniturów zajmą uniformy: czarne buty, spodnie, kurtki do bioder. Z kim mamy do czynienia: z mafią, partyzantką, ruchem oporu? Przekonujący w swym starczym wydaniu Englert jako Lear-tułacz pojawia się teraz w szynelu wojskowym bez dystynkcji. To oczywiste, przecież nic w nim nie ma już z władcy. Na spotkanie z powracająca Kordelią przywożą go na wózku inwalidzkim. Siedzi w nim ubrany w szpitalną koszulę, z gołymi nogami, pochylony, prawie że bełkotliwy, żałosny. Szkoda, że Lear u Wiśniewskiego nie jest już mędrcem, który wygłasza wielkie, egzystencjalne monologi, bo tych prawie w tej inscenizacji nie ma. Zresztą, trudno oprzeć się wrażeniu, że Leara jest w tym spektaklu po prostu mało.
Potencjał aktorski, który w przypadku zespołu Teatru Narodowego jest oczywisty, niestety ginie w zawiłościach inscenizacyjnych. Warto tutaj zauważyć kreację Jan Frycza jako hrabiego Gloucestera i gościnnie występującego świetnego Ireneusza Czopa jako hrabiego Kent. Z kolei pomysł obsadzenia roli Kordelii i Błazna tą samą aktorką – sam w sobie nienowy – okazuje się w przypadku dokonałej w obu rolach Dominiki Kluźniak bardzo trafny, ponieważ dzięki temu racje Kordelii dochodzą do głosu i zostają wypowiedziane. Nie bardzo jednak wiadomo, dlaczego Błazen nosi uszy króliczka z Playboya. To zresztą kolejny seksualny trop w tym spektaklu.
Nie wiadomo też, dlaczego reżyser każe Edgarowi-Tomkowi (Mateusz Rusin) biegać w samych majtkach przez bez mała pół spektaklu. Jego nowy image, fryzura, mączna barwa skóry, sposób poruszania się – wszystko to ma w sobie coś już to z Golluma, już to z ewangelicznego obłąkanego, który tłukł się po grobach. Percepcji spektaklu nie ułatwia rozgrywanie niektórych scen w dwóch planach: z aktorami i z tancerzami dublerami. A i sama scenografia, w której dominuje wielofunkcyjny stół i zwały czarnej lawy, są mało czytelne. I – rzeczywiście – mogą symbolizować wszystko: mury zamku i wybrzeża Brytanii. Tylko że wszędzie to ostatecznie nigdzie.
„Król Lear” należy do takich tekstów, o których się mówi, że trzeba mieć powód, by je wystawić. Nie tylko powód, ale także pomysł na skonstruowanie dramaturgii scenicznej wokół jakiejś idei, a także na głównego bohatera. Przyznam, że ja tej idei nie rozpoznałem. „Król Lear” Wiśniewskiego to z jednej strony historia króla na źle zaplanowanej emeryturze, co brzmi jednak banalnie, z drugiej – opowieść o postępującym rozpadzie świata i żądzach, które – obudzone w człowieku – prowadzą od zbrodni do zbrodni.
Bohaterowie Szekspira to nie są ludzie dobrzy czy źli, zaplanowani, by takimi być. To, kim są, okazuje się dopiero w konkretnej sytuacji, która ich prowokuje do dokonania takich czy innych wyborów. Szkoda, że tego nie widać, że spektakl staje się w finale po prostu nieczytelny. Ten, kto nie zna oryginalnego tekstu, może się zgubić w wątkach i ostatecznych losach bohaterów.
Gdy do oklasków wychodzi cała obsada, niektórzy wyglądają jak uczestnicy pochodu skrwawionych zombie. Potworniejemy, to prawda. Gdy jednak tragedia staje się horrorem, reżyser mówi nam o tym chyba jednak zbyt dosłownie.
Przeczytaj też: Gra i władza. „Komediant” mówi coś niepokojącego o współczesnej Polsce