Czy naprawdę nie wierzył, że po drugiej stronie coś jest? – To nie ma żadnego znaczenia – uważa Magda Umer. Oczami duszy widzi Jeremiego stojącego przed Bogiem i mówiącego: „Tu są moje odrobione zadania. Przeczytaj, ile miłości w nie włożyłem, i wybacz mi moją niewiarę”. 20. rocznica śmierci Jeremiego Przybory.
Fragment książki „Żuan Don. Biografia Jeremiego Przybory”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2023
Wrócił do domu po trzech tygodniach i rozpoczął cierpliwą agonię. Sprawiał wtedy wrażenie człowieka, któremu fakt, że się zaczęło, sprawił ogromną ulgę. I kiedy (na siedząco!) transportowano go do karetki, spojrzał na Kota i Anię i posłał im ledwie dostrzegalny, ale czuły i uspokajający uśmiech.
– Nie powiedział nic, ale to spojrzenie mówiło za siebie. Chciał nas uspokoić, żebyśmy się nie martwili, bo jemu będzie już dobrze – mówiła Ania Przybora.
A Kot:
– Ten jasny przekaz brzmiał: jedziemy umierać, ale nie przejmujcie się, bo mnie to w żaden sposób nie szkodzi.
W domu spędzał większość dnia na kanapce w pokoiku na dole (do sypialni nie miał siły już wyjść, poza tym na antresoli nie było łazienki), słabnąc i coraz częściej odmawiając jedzenia. „Każdego dnia jakaś funkcja życiowa siadała” – opowiadała Ania Przybora, która wraz z Kotem bywała u Jeremiego codziennie i pomagała pani Krysi w utrzymywaniu higieny pacjenta.
I wtedy na Piekarskiej pojawiła się, po kilku latach nieobecności, Marta.
– Siedziała chwilę u pana Przybory i prosiła, żeby się odezwał – opowiadała pani Krystyna. – Ale on nie powiedział nic.
Nie wiadomo, czy to z powodu maligny, czy po prostu nadal nie potrafił wybaczyć.
3 marca 2004 roku, po niecałym tygodniu od powrotu z kliniki, starszy pan nagle wstał.
– Pani Krystyno, może napijemy się herbaty? – zaproponował nad wyraz przytomnie, wkładając nieporadnie koszulę i ulubione spodnie ze sztruksu (bo przecież nie usiądzie przy stole w piżamie).
Wszedł do jadalni i zajął miejsce na ławie, pani Krysia z drugiej strony pokoju, na krześle.
– Doleje mi pani mleka? – zapytał po chwili bardzo konstruktywnej rozmowy.
I nagle poczuł się źle. Cisnął go pasek, bo wątroba była spuchnięta, i nie był już w stanie samodzielnie go zdjąć. Poszedł do pokoju i w ubraniu położył się do łóżka. Dopiero pani Krystyna pomogła mu rozebrać się do piżamy, którą Starszy Pan B zostawił pod dziennym ubraniem, bo nie miał siły jej zdjąć.
– On już się nawet nie bronił, chociaż na pewno krępowała go ta sytuacja potwornie – mówiła pani Krystyna.
Oprócz niej w domu przebywała także pielęgniarka, która robiła zastrzyki z morfiny i dyżurowała przy Jeremim – na zmianę z panią Krysią – nocami.
– Jedna z nas spała do dwunastej, potem budziła drugą i tak dyżurowałyśmy przy nim do rana – opowiadała pani Krystyna.
Tego wieczoru to właśnie pielęgniarka obudziła ją o północy, żeby powiedzieć, że z panem Jeremim jest źle. Był rozpalony i rzucał się na łóżku, przebierając nogami, jakby dokądś szedł. Jakby był na Polach Elizejskich i pędził za Packiem na spotkanie z Alicją, albo biegł, żeby uratować żydowskiego chłopca z okna sutereny po aryjskiej stronie.
– Potrzebna morfina – zawyrokowała trzeźwo Krystyna. – Dzwonimy po pogotowie.
Po trzydziestu minutach przyjechali lekarze.
– Panie Jeremi, damy panu jeszcze jeden zastrzyk, żeby panu nogi tak nie biegały – żartowali, wiedząc, że mają do czynienia z bardzo znanym człowiekiem.
Starszy Pan B milczał. A kiedy ratownicy wyszli, spojrzał na panią Krystynę, wziął głęboki oddech i zapadł w wyczekiwaną nicość.
Nie od razu opuścił Piekarską. Pani Krysia zawróciła natychmiast lekarzy, którzy nie zdążyli jeszcze dotrzeć na parter, i odebrawszy akt zgonu (czwartek 4 marca 2004, około pierwszej w nocy, ustanie akcji serca, Jeremi Stanisław Przybora lat osiemdziesiąt osiem), zdjęła zmarłemu obrączkę, podwiązała szczękę i skrzyżowała dłonie na piersiach. Zrodziło się pytanie, kto zadzwoni do Kota.
– Ja nie – powiedziała pani Sordylowa dobitnie.
Pierwszy raz towarzyszyła człowiekowi przy śmierci i czuła, że nie stać jej na dodatkowe emocje. Telefon do syna Jeremiego wzięła na siebie pielęgniarka.
Kot dotarł na Piekarską około szóstej rano (chwilę później w mieszkaniu pojawił się Mirek) i zdecydował, że tata pozostanie na miejscu jeszcze przez kolejną dobę. Leżał przy zaciągniętych zasłonach, spokojny i cichy, z martwą i nieprzeniknioną twarzą, do której przyzwyczaił najbliższych w ciągu ostatnich trzech lat. Czy był rzeczywiście w nicości? Czy naprawdę nie wierzył, że po drugiej stronie coś jest?
– To nie ma żadnego znaczenia – odpowiadała na te wątpliwości Magda Umer. Oczami duszy widziała bowiem Jeremiego stojącego przed Bogiem i mówiącego tak: „Tu są moje odrobione zadania. Przeczytaj, ile miłości w nie włożyłem, i wybacz mi moją niewiarę”.
I tu Najwyższy dostałby do ręki jeden z zielonych zeszytów, taki sam jak te, które podczas gruntownych porządków wylądowały w śmietniku. A w nim…
Ogarnie nas przypływ ze wszech stron
migotem odbitych w nim gwiazd
i świt swą poranną orkiestrą
ze snu nie obudzi już nas.
Na jakie wieczne snu plaże
pozwoli dopłynąć nam Bóg?
Jeżeli mi rosnąć nie każe,
to przyjaźń z nim zawrzeć bym mógł.
Rękę mi podaj.
Rękę mi podaj.
To będzie najniezwyklejsza przygoda.
My tej przygodzie sami we dwoje
czoło stawimy twoje i moje.
Nim się nad nami zamknie toń,
podaj mi rękę.
Podaj mi dłoń.
To była jego przepustka do raju.
„Nazywał się dzieckiem szczęścia i trudno się z tym nie zgodzić. Był człowiekiem kochanym za swoją energię, ciepło, radość i mistrzostwo we wszystkim, co robił. Do dziś używamy określeń Przybory, nawet o tym nie wiedząc” – mówił zaprzyjaźniony z Jeremim biskup Zdzisław Tranda podczas nabożeństwa w kościele ewangelicko-reformowanym w Warszawie. Było samo południe, środa, 20 marca 2004 roku. Zza chmur wychodziło słońce i ogrzewało zmrożone przez zimę powietrze, bo niezależnie od pory roku Jeremi przecież zawsze był wiosną. I ceremonia też, choć to zdumiewające, była prawdziwie wiosenna.
– Tam nie było smutku, to była uroczystość pogodna – opowiadała Magda Umer. – Mieliśmy wrażenie uczestniczenia nie w pogrzebie, ale w spotkaniu, na które Jeremi z jakiegoś powodu się spóźnia…
Wszystko dzięki muzycznej oprawie – zagrano, jak wiadomo, kołysankę „Już czas na sen” i piosenkę „Odjadę z tego peronu”, dalej „Kawiarenkę Sułtan”, „Ja pana w podróż zabiorę”, „O, Romeo!” i „Zmierzch”, Kot z Magdą zatroszczyli się o ukochane standardy jazzowe zmarłego (zabrzmiały „Szkice hiszpańskie” Milesa Davisa i oczywiście piosenki Billie Holiday), nagłośnienie i odpowiedni instrument, na którym grał Bogdan Hołownia – ale także dzięki tłumom bliższych i dalszych przyjaciół zgromadzonych wokół urny z prochami.
Tryptyk nagrobny na cmentarzu ewangelicko-reformowanym w Warszawie pokrył się kolorowymi wieńcami i jedną żółtą różą leżącą samotnie przy płycie – jak gdyby ktoś żegnał Jeremiego z zaświatów. Wokół stała rodzina i ci, dla których był w życiu tak ważny: Magda, Krystyna, Mirek, Zuzia Łapicka, Stajewscy, Grzesław, Michnikowski, Turnau, Kwiatkowska, Borowa, Zamachowski, Józefowicz, Stokłosa, Janda, Młynarski, Materna. Marta stała w pobliżu, samotnie.
Na przyjęcie wspomnieniowe żałobnicy pojechali do Domu Polskiego na Saskiej Kępie, bo była tam dobra kuchnia rodzima, którą za życia tak bardzo lubił Jeremi (była to jego ulubiona restauracja w Warszawie, obok kameralnej Dyspensy zlokalizowanej na Mokotowie). A pół roku później została postawiona kropka nad i, gdy na Piekarskiej znowu pojawił się gość.
Wszystko wyglądało tam tak, jakby starszy pan wyszedł z domu na chwilę. Popękane elementy drewnianej konstrukcji dodawały antresoli tajemniczości i tego charakterystycznego ciepła, które tak pięknie potrafi dać drewno. Wielkie zaścielone łoże sugerowało, że ktoś dopiero co wstał. W prostokątnej ramie okiennej rozpościerał się pejzaż dachów Starego Miasta. Rzędy książek na półkach zachęcały do zapadnięcia się w fotel i zanurzenia w świecie innym niż ten, który został na wycieraczce przed wejściem.
– Nic tam się nie zmieniło, wszystko było takie, jakie zapamiętałem z poprzednich jesiennych wizyt – mówił Grzegorz Turnau.
I Jeremi też, w pewnym sensie, tam był. Nie żeby krążył po domu czy sprawiał, że ludzie czuli obecność. Ale jednak był.
– Wierzę w energię, która towarzyszy ludziom za życia, ale najwyraźniej może unosić się także po ich śmierci. I tak właśnie było tam, na antresoli przy ulicy Piekarskiej – zapewniał pomysłodawca i autor płyty „Café Sułtan”.
Przyjechał z pierwszą wersją nagrania zrealizowanego z zespołem i orkiestrą smyczkową latem tego roku w Krakowie. Czternaście piosenek – zaaranżowanych w większości na podstawie rękopisów Jerzego Wasowskiego, udostępnionych Turnauowi przez Marię i Grzegorza Wasowskich – czekało na aprobatę Kota i Ani, którzy tego dnia także odwiedzili Piekarską.
Była w tym zestawie, zgodnie z pierwotnymi planami, „Kawiarenka Sułtan” jako motto otwierające nagranie. Była „Przeprowadzka”, zaśpiewana w 1978 roku przez obu panów J, a tu wykonana przez Grzegorza i Kota, bo panowie poznali się już po marcowym pogrzebie i poczuli potrzebę kolejnych spotkań. „O Kutno!” zyskało, obok „Grudziążka”, zwrotkę zaczynającą się od słów: „Krakowie, okrutny Krakówku! Miłościś mej miejscem pochówku”.
Wstrząsającą „Śmierć ptaka” zakończyło funeralne solo saksofonowe w wykonaniu Leszka Szczerby, nie tylko wybitnego jazzmana, ale i zapalonego ornitologa. „Idę cienistą stroną ulicy” zyskało nową, liryczno-melancholijną oprawę w stylu Keitha Jarreta i Jana Garbarka, bo hałaśliwy paryski walczyk, w który ubrał ten tekst pan Jerzy, nie pasował do wizerunku ojca śpiewającego tę piosenkę do córki. „Oczy przezroczyste” napisane z myślą o „leśnej rusałce” zyskały męską odsłonę, a „Jesienna Dziewczyna” znalazła się na płycie w hołdzie złożonym Alicji.
– I jeszcze Magda mi podpowiedziała, żebym dorzucił na zakończenie „List do jedzącej Eurydyki”, który śpiewałem w maju na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Bo w końcu jest tam krakowski bar Smok – kończył prezentację pan Grzegorz.
I wtedy z głośników popłynęło: „Piszę – jak do Eurydyki, jak wiersz do muzyki, która brzmi, gdy jesz. Piszę – choć nie wyślę listu. Gdy zabraknie mi słów, mnie zabraknie też…”.
– Pięknie to brzmi – zachwycał się całym projektem Kot. – Tylko czemu nie nagrałeś „Zmierzchu”? To przecież jedna z pierwszych piosenek taty. I chyba jedna z najpiękniejszych…
Rzeczywiście – bydgoskiego „Zmierzchu” w pierwszym zestawie nie było.
Na tym kolaudacja stanęła i Turnau został na Piekarskiej sam. Czuł się z jednej strony szczęśliwy z powodu sfinalizowania wyczerpującego projektu, z drugiej podekscytowany faktem nocowania w sypialni największego jego zdaniem poety, z trzeciej zmęczony, jakby wyszedł z obrony pracy magisterskiej, a nie ze studia nagrań („Traktuję tę płytę trochę jako rehabilitację za nieukończone studia” – powiedział Annie Lipińskiej). I tylko ten „Zmierzch”… Trzeba było uzgodnić sprawę z Przyborą, choćby i bez użycia słów.
– To była noc z duchami, ale wcale nie straszna. Nie był to w żadnym razie seans spirytystyczny. Nikt mnie nie nawiedził, nie czułem żadnej zaświatowej obecności w mieszkaniu. Po prostu dopięliśmy pewną klamrę i zamknęliśmy tę ostatnią rozmowę, która się nie odbyła przed śmiercią – mówił Grzegorz Turnau.
Następnego dnia pojechał do Krakowa i z marszu poszedł do studia, gdzie w rogu czekał na niego fortepian. Realizator włączył sprzęt i Grzegorz Turnau zaśpiewał:
Jest między nami wiele ciszy
i bardzo mało słów.
Słów więcej boję się usłyszeć –
powiedzieć: „mów”…
Nie wiem, co się za ciszą kryje,
nie wiem – czy wiedzieć chcesz.
Więc może lepiej niech okryje
słowa i ciszę zmierzch…
Przeczytaj też: Jestem kołyską. Rozmowa z Magdą Umer