rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Pułapka przeterapeutyzowania

Fot. Priscilla Du Preez / Unsplash

Kiedy zgłasza się do mnie pacjent z imponującą „kartoteką” doświadczeń terapeutycznych, wiem, że głównym celem naszej pracy powinno być „uwolnienie” go od bycia w ciągłym samorozwoju.

Do gabinetu wchodzi pani B. Z pasją opowiada o szeregu terapii i warsztatów, w których uczestniczyła na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Uderza nie tylko wielość jej doświadczeń, ale również ich różnorodność: między niewinnie brzmiącymi treningami asertywności i warsztatami mindfulness pobrzmiewają wzmianki o „radykalnym wybaczaniu”, „kręgach kobiet” i „powrocie do łona matki” (które to metody od razu budzą moją czujność, choć to zapewne temat na całkiem oddzielny tekst). Do tego kilka psychoterapeutycznych procesów – ukończonych lub zerwanych w trakcie – w różnych nurtach i formułach.

Za każdym razem, kiedy zgłasza się do mnie pacjent z tak imponującą „kartoteką” doświadczeń terapeutycznych, nabieram przekonania, że głównym celem naszej wspólnej pracy powinno być „uwolnienie” go od swego rodzaju uzależnienia od bycia w ciągłym samorozwoju.

Psychoterapia przypomina bowiem miecz obosieczny – dobrze poprowadzona i przeżyta może znacząco podnieść jakość życia, a czasem wręcz je uratować, ale kiedy wpada się w pułapkę „przeterapeutyzowania”, zaczyna przynosić efekt odwrotny do oczekiwanego. Co więcej, może pogorszyć samopoczucie pacjenta. Skoro już przeszedł przez tak wiele procesów i odwiedził gros specjalistów, a nadal zmaga się ze sobą i światem zewnętrznym, czy nie oznacza to, że „coś” jest z nim nie tak? Albo że okazał się przypadkiem beznadziejnym?

W odpowiedzi na te pytania trzeba zachować ostrożność. Są pacjenci z tak trudnymi historiami życia, i tak głęboko zakorzenionymi dysfunkcyjnymi cechami osobowości, że w ich przypadku psychoterapia w mniejszym bądź większym wymiarze faktycznie będzie zadaniem na całe życie (trochę jak w przypadku nieuleczalnych chorób, z którymi przy odpowiednio dobranych lekach i regularnych wizytach kontrolnych u lekarza da się wieść długie i całkiem satysfakcjonujące życie). Jednak takie historie należą do rzadkości. Większość osób, które jak bumerang wracają do gabinetów psychoterapeutów, powinna zadać sobie pytanie: co mi to daje?

Życie jest poza gabinetem

Korzyści z pozostawania w terapii może być mnóstwo. W „realu” nie zawsze udaje nam się wygospodarować pięćdziesiąt minut w tygodniu, podczas których moglibyśmy skupić się jedynie na sobie i swoich emocjach. Jeśli dodać do tego życzliwe towarzyszenie psychoterapeuty całkowicie skoncentrowanego na tym, co wnosimy do gabinetu – ta perspektywa naprawdę staje się kusząca.

Na co dzień jesteśmy wytrenowani raczej w sprawnym reagowaniu na zmieniającą się rzeczywistość i potrzeby innych – partnera, dzieci, klienta, szefa. Terapia natomiast daje nam wreszcie całkiem usprawiedliwioną przestrzeń do przyjrzenia się własnym potrzebom. Cała sztuka polega jednak na tym, aby tę umiejętność zatrzymania się i przyjrzenia temu, co przeżywamy w środku, którą nabywamy z pomocą terapeuty, stopniowo stosować poza ścianami gabinetu.

Psychoterapia jako synonim pracy nad sobą miałaby dawać glejt nietykalności i chronić nie tylko przed krytyką, ale i konsekwencjami naszych wyborów? Przecież to nonsens

Magdalena Fijołek

Udostępnij tekst

Kolejną pokusą prowadząca do niekończącej się psychoterapii jest utknięcie w pozycji ofiary. Przecież skoro jestem w psychoterapii będącej „leczeniem duszy”, to stoi za tym jakieś moje realne cierpienie. I znowu – zdrowy proces uwzględnia przestrzeń na przyjrzenie się temu, co boli, opłakanie strat i wyrażenie niewyrażonego, zwłaszcza gdy sięgamy do ran i blizn z dalekiej przeszłości, kiedy jako dzieci byliśmy na te zranienia szczególnie podatni.

Ale tu, gdzie wielu pacjentów chciałoby postawić kropkę, odpowiedzialny terapeuta zaproponuje raczej przecinek, i zachęci do refleksji nad tym, co możemy zrobić (albo – co odpuścić), by oszczędzić sobie i innym tego cierpienia w przyszłości. Czasami mówi się o uwewnętrznieniu głosu terapeuty jako „dobrego obiektu”, który będzie nas wspierał również na długo po tym, gdy relacja terapeutyczna dobiegnie końca.

„Odczep się, jestem w terapii”

Niedawno, za sprawą głośnego tekstu Marcina Kąckiego, w którym dziennikarz dokonał czegoś na wzór solilokwium mającego odsłonić mroczne zakamarki jego duszy, w publicznym dyskursie powrócił dylemat dotyczący zasadności tego rodzaju publicznych spowiedzi.

Część odbiorców gratulowała autorowi odwagi przyznania się do win z przeszłości. Inni zwracali uwagę, że być może wspominany tekst był obliczony na katharsis dziennikarza, ale już niekoniecznie osób, które skrzywdził. Pojawił się też wątek „bycia w terapii” jako usprawiedliwienia win – psychoterapia jako synonim pracy nad sobą miałaby dawać glejt nietykalności i chronić nie tylko przed krytyką, ale i konsekwencjami naszych wyborów. A przecież to nonsens.

Chcę być dobrze zrozumiana. Moda na samorozwój i idąca z nią w parze promocja psychologii mają wiele pozytywnych skutków. Korzystanie ze wsparcia psychologa, psychoterapeuty bądź psychiatry przestaje być tematem tabu. Rośnie społeczna świadomość tego, czym są zaburzenia i choroby psychiczne. Coraz więcej osób odnajduje w sobie motywację, by pracować nad sobą – żeby być lepszym rodzicem, partnerem, albo po prostu bardziej zadowolonym z życia człowiekiem.

Niestety, jest też ciemna strona popularności psychologii, a mianowicie tzw. psychowashing czy pop-psychologia, które – pod płaszczykiem troski o zdrowie psychiczne – niosą w sobie wiele uproszczeń lub zwyczajnie nieprawdziwych bądź niezweryfikowanych naukowo treści.

Wystarczy wpisać na YouTubie hasło „narcyz”, by otrzymać serię filmików rzekomo pokazujących, „jak rozpoznać narcyza” albo „jak uchronić się przed narcystycznym partnerem”. Tymczasem większość tych materiałów tworzą osoby, które nie mają ku temu odpowiednich kwalifikacji. A samowolne diagnozowanie bliskich na podstawie internetowych treści może prowadzić do nieprzyjemnych konsekwencji.

Zdemoralizowani psychoterapią

Czasami do gabinetu przychodzą osoby, które używają psychologicznego żargonu, mają gotowe hasła-wytrychy na temat swój i innych. Wypowiadają gotowe, niemal wyuczone kwestie. Są jak ludzkie roboty, które po latach chłonięcia narracji różnych specjalistów i przesiąkania poradnikowym bełkotem tworzą w głowach algorytm służący definiowaniu siebie i innych.

Podczas jednego z wykładów w Laboratorium Psychoedukacji Zofia Milska-Wrzosińska użyła w kontekście takich pacjentów sformułowania, że są oni „zdemoralizowani psychoterapią”. Zanotowałam to określenie, bo wydało mi się bardzo trafne i dobrze odzwierciedlające problem części pacjentów, którzy już niby tyle wiedzą, a nadal poruszają się jak dzieci we mgle, desperacko poszukując kolejnych terapeutów-przewodników. Pacjentów niby-świadomych i oczytanych, a tak naprawdę żyjących pod pancerzem fałszywych przekonań. Pancerzem, którego rozbijanie (o ile trafi się wreszcie na dobrego specjalistę) może się okazać tyleż czasochłonne i mozolne, co bolesne.

Wesprzyj Więź

Tekst ten nie ma na celu, wbrew pozorom, zniechęcenia kogokolwiek do psychoterapii. Wręcz przeciwnie. Gdybym nie była przekonana, że psychoterapia działa i może zmieniać życie, nie poświęcałabym połowy dorosłego życia na szlifowanie tego niełatwego, ale jednocześnie satysfakcjonującego rzemiosła.

Zanim jednak podejmiemy pracę nad sobą i powierzymy nasze „miękkie kawałki” odpowiednio wykwalifikowanemu psychoterapeucie, warto mieć na uwadze powyższe pułapki. Chociażby po to, by się nie rozczarować. A także zbyt szybko nie odwrócić na pięcie, gdy okaże się, że starcie z prawdą w gabinecie terapeutycznym zmusza nierzadko do szukania źródła problemu niekoniecznie na zewnątrz, ale przede wszystkim w nas samych.

Przeczytaj też: Pochwała (po)wolności

Podziel się

1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.