Moje nieuporządkowanie, religijny anarchizm wyssany z filozofii rosyjskiej i pasja dyskutowania miały być skanalizowane. I może by się nawet udało, gdyby nie wejście w przestrzeń dramatu przestępstw seksualnych w Kościele.
Temat działu Wiara w aktualnym, zimowym numerze „Więzi” to „Doświadczyć Boga”. Sięgamy tam do definicji wiary, którą dziś określa się jako osobistą relację. Ale co to znaczy w praktyce?
W uzupełnieniu do refleksji opublikowanych w kwartalniku pragniemy kontynuować ten temat w portalu Więź.pl w formie ankiety. W związku z tym poprosiliśmy kilka osób o przygotowanie krótkiej wypowiedzi wokół następujących zagadnień:
1. Jakie było/jest moje doświadczenie Boga?
2. Na ile opisują to doświadczenie kategorie: spotkania / relacji / bliskości / zaufania / miłości / wierności / inne?
3. Jak i gdzie można doświadczyć Boga w epoce kryzysu instytucji religijnych?
Oto kolejny z głosów w tej ankiecie. Wszystkie wypowiedzi można znaleźć tutaj.
Ominęły mnie zarówno „niebo w płomieniach”, kryzys wiary, zwątpienie, jak i doświadczenie „rozgrzania serca” czy „nawrócenia”. Odkąd pamiętam, żyłem w naturalnie tomistycznym przekonaniu, że Bóg istnieje, i że przeniknięta jest Nim natura, ale nigdy nie było to związane ze szczególnym przeżyciem czy doświadczeniem.
Jeśli Bóg jest dla mnie obecny dotykalnie, to dzięki Małgosi, mojej żonie. Dzieci, które dorastają, to także wielkie doświadczenie Jego obecności
Moja rodzina nie była szczególnie religijna. Niedzielna Msza święta była normą, na religię mnie posyłano, ale już modlących się rodziców nigdy nie widziałem. Ominęły mnie w młodości także nabożeństwa majowe, czerwcowe i październikowe, a i procesja Bożego Ciała także nie wchodziła w zakres mojego rodzinnego wyposażenia.
Świat przeniknięty sensem
W Triduum Paschalnym po raz pierwszy uczestniczyłem jako nastolatek, gdy należałem już do Sodalicji Mariańskiej i sam zostałem lektorem, ale wcześniej rodzice – tradycyjnie religijni – nie widzieli potrzeby, by zapoznać mnie z cudowną liturgią tego czasu. Nie wiem zresztą, czy sami ją znali.
Tata był ministrantem w dzieciństwie, ale potem – nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego – przestał ufać księżom, nigdy już nie wrócił do bliskości z Kościołem. Mama – choć była bardziej religijna – nie miała szczególnie mocnych korzeni wiary.
Jej doświadczenie rodzinne także dalekie było od typowego: ojciec kolejarz wpadł pod pociąg (w tajemniczych, prawdopodobnie samobójczych okolicznościach), a mama wychowywała ją razem z jej chrzestną (która – choć pochodziła z „dobrej” rodziny – popełniła mezalians i została wydziedziczona z rodu, a i mąż szybko ją zostawił). Dwie kobiety wspierały się, a mama wychowywała się w tej nietypowej relacji. Wierząca była, ale bez najmniejszej przesady.
Mimo tych religijnych braków od kiedy pamiętam, czułem, że świat przeniknięty jest sensem, że jest jakiś Bóg, i że On jest obok. Niekoniecznie był to od zawsze Bóg przesadnie katolicki, bo już w podstawówce zacząłem czytać książki – z niewielkiej serii, bodajże Książki i Wiedzy, o innych wyznaniach chrześcijańskich i religiach. Kilka z nich mam nadal na półce i czasem z nostalgią na nie spoglądam. Trudno to było jednak nazwać jeszcze świadomą religijnością.
Słowo mnie niosło
Świadomość ta nadeszła dopiero w liceum – i znowu swoją rolę odegrała tu książka. Kupiłem sobie wtedy (była tańsza niż Tysiąclatka) Biblię Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego (dziś organizacja ta funkcjonuje pod krótszą nazwą). Pamiętam ją do dziś: mały format, czarna okładka imitująca (słabo) skórę ze złotymi tłoczeniami i czerwona zakładka. Czytałem ją codziennie, po kilka, kilkanaście stron, zakreślałem, notowałem, kreśliłem i dopisywałem. Słowo mnie wtedy niosło.
I jeśli coś mi zostało z tamtej młodzieńczej religijności, to właśnie fakt, że Biblia jest wciąż w jej centrum. Codziennie je, od zawsze, czytam. Codziennie coś zakreślam, coś notuję, z czymś się mocuję. Zmieniają się tłumaczenia (ostatnio jest to ekumeniczne tłumaczenie Towarzystwa Biblijnego), ukochane księgi (kiedyś był to Mateusz, potem Jan, teraz znowu Mateusz, List do Rzymian i wreszcie Kohelet), ale model zostaje ten sam.
Skłamałbym, gdybym opowiadał, że przeżuwam Słowo, że to jakieś wielkie lectio divina. Nie umiem, nie potrafię, nie jestem w stanie. To szybka lektura, analiza filozoficzna, notowanie, polemizowanie albo próba odczytania na nowo. Oświetlają ten tekst czasem komentarze wielkich, a czasem literatura, poezja. Czy to jest bardzo ortodoksyjne – nie wiem, ale wiem, że w najtrudniejszych momentach to właśnie powrót do Pisma przywracał mi nadzieję.
Uważna lektura tekstów biblijnych pokazuje mi, że bohaterów, którzy byliby pobożnymi, dobrymi chłopcami (czy dziewczynkami) naprawdę tam niewielu. Niewielu jest też takich, którzy mogliby zostać wybrani w konkursach na najbardziej pobożnych, a i obraz wspólnoty wiary (zarówno w Pierwszym, jak i w Nowym Testamencie) daleki jest od idealnego. Całość przeniknięta jest zaś wielką nadzieją, że zbawienie jest dla każdego z łaski przez wiarę, a nie z uczynków.
Szukanie pewności
Tekst Pisma uzupełniany był poezją (na szczycie zawsze był Różewicz), a od czasu studiów – filozofią. Najpierw to był tomizm, potem filozofia dialogu, rosyjska filozofia religijna i wreszcie Szestow, a potem wszystkie te teksty w rozmaitych konfiguracjach uzupełniane przez Arystotelesa i fenomenologię, i wreszcie teologię. Rosenzweig, Sergiusz Bułgakow, Levinas, Szestow, Rozanow i wielu, wielu innych – to wszystko pochłaniałem i to wszytko budowało moją wiarę. Odkrywałem Boga właśnie w tekście, w analizie, w racjonalnych rozważaniach. Żadnych przeżyć emocjonalnych, czysta lektura.
Lektura jednak nie daje pewności, nie jest przeżyciem, do którego można wrócić, a raczej czymś, co budzi wątpliwości, rodzi pytania, pozbawia zakorzenienia. I może właśnie dlatego zacząłem szukać pewności, zakorzenienia. Może swoje znaczenie miało także doświadczenie pokoleniowe, jakim była śmierć Jana Pawła II.
Teologia Jana Pawła – szczególnie jeśli chodzi o kwestie moralne – daje poczucie pewności, zakorzenienia, udziela odpowiedzi i porywa spójnością. Dla kogoś z chronicznym, niezdiagnozowanym ADHD, kogoś, kto ciągle gdzieś pędzi i ciągle sięga po nowe teksty, było to ogromne odkrycie. I nie ukrywam, że chciałem, naprawdę chciałem wejść nie tylko w tekst, ale i formę życia.
Odkrywałem kolejne wspólnoty, dar codziennej Eucharystii i uporządkowania (do którego wciąż nie mogłem się dopasować, ale które głosiłem z ogromną pasją). Chroniczne nieuporządkowanie, religijny anarchizm wyssany z filozofii rosyjskiej, pasja dyskutowania miały być skanalizowane.
System się rozpadł
I może by się nawet udało, gdyby nie kryzys, nie doświadczenie rozpadu, i wreszcie, gdyby nie wejście w przestrzeń dramatu przestępstw seksualnych w Kościele. To wywróciło wszystko do góry nogami. System się rozpadł, a zostało Pismo Święte i doświadczenie Boga w spotkaniu z drugim człowiekiem.
Idę w nieznane, a w tej drodze towarzyszy mi Abraham. Ten niedoskonały bohater Biblii – mam wrażenie, że sam z niediagnozowanym ADHD – który stał się ojcem naszej wiary. On także nie wiedział, dokąd idzie
Jeśli kiedykolwiek doświadczyłem bezpośrednio miłości Boga, to właśnie wtedy. Nie, nie za sprawą jakichś przeżyć, tylko dzięki obecności mojej Żony, która okazywała miłość, towarzyszyła, była blisko. Jeśli Bóg jest dla mnie obecny dotykalnie, to dzięki Małgosi. Dzieci, które dorastają, to także wielkie doświadczenie obecności Boga.
I wreszcie kolejne spotkania, rozmowy, ludzie skrzywdzeni, ale także coraz częściej ci z peryferiów – to wszystko zmusiło mnie do wyruszenia w drogę na nowo. Wiele godzin rozmów, wiele godzin słuchania innych stało się nową przestrzenią Słowa.
Idę w nieznane
Inaczej się czyta Biblię po takich rozmowach, inaczej się doświadcza spotkania po kolejnej historii osoby zranionej, dotkniętej, niszczonej przez system, także system kościelny. To nie jest tak, że szukałem czy szukam tych spotkań. One się wydarzają, Czasem ktoś pisze, innym razem dzwoni, czasem spotykamy się przypadkiem.
– Dziesięć lat temu nigdy bym nie pomyślał, że się spotkamy, że będę opowiadał ci swoje losy – słyszę. A potem jest kolejna opowieść, kolejny los, kolejne doświadczenie peryferiów, odrzucenia, systemu, który sam budowałem i umacniałem.
Słuchanie jest jedynym, co mogę, ale ono prowadzi dalej. Ku czemu? Nie wiem, nie mam pojęcia. Idę w nieznane, a jeśli ktoś mi w tej drodze towarzyszy, to Abraham. Ten niedoskonały bohater Biblii – mam wrażenie, że sam z niediagnozowanym ADHD – który stał się ojcem naszej wiary. On także nie wiedział, dokąd idzie.
Przeczytaj także: Brat Karol i Duśka. Dlaczego warto analizować „dzieje pewnej przyjaźni”