Jesień 2024, nr 3

Zamów

Niespodziewane spotkanie [ankieta „Moje doświadczenie Boga”]

Michał Gołębiowski. Fot. Łukasz Targosz

Schroniłem się przed deszczem w kościele w Nowym Targu. Wszedłem tam jako ktoś raczej niechętny chrześcijaństwu, wyszedłem jako człowiek zapalony do pójścia za Chrystusem.

Temat działu Wiara w aktualnym, zimowym numerze „Więzi” to „Doświadczyć Boga”. Sięgamy tam do definicji wiary, którą dziś określa się jako osobistą relację. Ale co to znaczy w praktyce?

W uzupełnieniu do refleksji opublikowanych w kwartalniku pragniemy kontynuować ten temat w portalu Więź.pl w formie ankiety. W związku z tym poprosiliśmy kilka osób o przygotowanie krótkiej wypowiedzi wokół następujących zagadnień:
1. Jakie było/jest moje doświadczenie Boga?
2. Na ile opisują to doświadczenie kategorie: spotkania / relacji / bliskości / zaufania / miłości / wierności / inne?
3. Jak i gdzie można doświadczyć Boga w epoce kryzysu instytucji religijnych?

Oto kolejny głos w tej ankiecie. Wszystkie wypowiedzi można znaleźć tutaj.


W rzeczywistości trudno mi powiedzieć, kim jest dla mnie Bóg.

Po pierwsze przez wzgląd na uciążliwy zaimek „mnie”. Ilekroć go używam, sprawia on, że zaczynam się zastanawiać, czy nie popadam właśnie w nadmierny egocentryzm, podczas gdy powinienem (i chcę) pisać o Innym. Mogę o Nim opowiadać z perspektywy wzajemnej relacji, to prawda. Ale nie chciałbym zawężać mojej opowieści o Nim do wąskich granic tego, co istnieje „dla mnie”.

Niedługo przed maturą nastąpiło niespodziewane spotkanie, które w jednej chwili uczyniło ze mnie osobę wierzącą

Michał Gołębiowski

Udostępnij tekst

Zresztą ja dzisiejszy jestem tym, kim jestem, lecz stanę się kimś innym jutro, za miesiąc czy za rok. To także skłania mnie do ostrożności. „Ja – to ktoś inny”, jak pisał Artur Rimbaud. Wyjątkowo dojrzałe stwierdzenie jak na osiemnastolatka.

Siłą rzeczy spłycam

Po drugie, pisanie o „moim” Bogu – Bogu, nie przyrównując, Abrahama, Izaaka, Jakuba i Gołębiowskiego – siłą rzeczy skazuje mnie na pozostawanie w granicach słów, języka i umiejętności literackich. Inaczej się nie da, to prawda. Głosimy samym sobą, świadectwem, przykładem, czynami miłości. Paweł Apostoł mówił, że Koryntianie są, jako osoby i istoty ludzkie, żywym listem pisanym w sercach i obecności (zob. 2 Kor 3,2), samym byciem kimś obok drugiego.

Kiedy Piłat pytał o to, czym jest prawda, Jezus milczał. Nie było dyskusji filozoficznej. On sam, żywy i obecny, był prawdą stojącą przed Piłatem twarzą w twarz. Dodajmy: ludzką twarzą w ludzką twarz.

Ale głosimy też słowem. Taka jest konieczność. Jednocześnie obawiam się wpłynięcia na mielizny, kiedy mam powiedzieć, kim jest Bóg. Owszem, stał się nam bliski jako człowiek. Z drugiej strony trudno uchwycić słowami głębię osoby ludzkiej. Kiedy mam opisać kogoś drugiego, towarzyszy mi poczucie dokonywania pewnego rodzaju zdrady. Siłą rzeczy spłycam tę osobę.

Podobnie jest z Bogiem. Można wyrazić szereg prawd doktrynalnych na Jego temat. One płyną z objawienia. Trudność zaczyna się na poziomie opisywania wzajemnej między nami relacji.

Dotknięcie

Moje doświadczenie Boga to doświadczenie drogi. Abraham „wyruszył w drogę, choć nie wiedział, dokąd idzie” (Hbr 11,8). Tak to się zaczęło.

W moim przypadku nie było etapu poszukiwania, przynajmniej nie na pułapie świadomej refleksji. W domu właściwie nie odebrałem edukacji katolickiej. Panowała u nas rezerwa, jeśli nie wprost niechęć do Kościoła. Słuchało się The Doors czy Brygady Kryzys, a nie papieża. Mój tata to miłośnik heavy metalu i punka odrzucający różne formy autorytetu. Moja mama zawsze była uduchowiona przez sztukę, ale zdecydowanie niechętna jakiejkolwiek religii.

Od czasów późnej podstawówki zacząłem interesować się filozofią. Dość szybko i naturalnie moje serce skłoniło się ku egzystencjalizmowi, zwłaszcza temu w wykonaniu Jeana-Paula Sartre’a. Życie jako absurd i bezsens, wolność to ciężar i tragedia, a zarazem coś koniecznego – tak to rzeczywiście widziałem. Oczywiście zakładałem, że Bóg jest wytworem ludzkiej wyobraźni. Mając coraz większą świadomość tego, jak uciążliwa jest egzystencja, nie dziwiłem się, że ludzie szukają ukojenia w wyobrażonych światach i zaświatach. W każdym razie moje ówczesne refleksje nie wywoływały u mnie niepokoju o wiarę religijną. Sprawy wydawały mi się wówczas jasne.

Dopiero niedługo przed maturą nastąpiło niespodziewane spotkanie, które w jednej chwili uczyniły ze mnie osobę wierzącą. Przypadek chciał, żebym schronił się przed deszczem w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa w Nowym Targu. Wszedłem tam jako ktoś raczej niechętny chrześcijaństwu, a wyszedłem – jako człowiek zapalony do pójścia za Chrystusem.

Trudno pisać mi o tym doświadczeniu inaczej, jak tylko w kategoriach spotkania. Poczułem coś, co zwykle nazywa się dotknięciem. A to dotknięcie zdeterminowało moją dalszą drogę. Tak jak wspomniałem, pierwszym słowem, które usłyszałem po powrocie do domu było: „wyruszył w drogę, choć nie wiedział, dokąd idzie” (Hbr 11,8).

Ewangelia drogi

Moja wiara to zdecydowanie relacja z osobą. Ale jest też w tej relacji wyraźny aspekt drogi. To, że objawienie podaje nam szereg stałych prawd na temat Boga, nie oznacza, że praktyka chodzenia z Chrystusem jest czymś statycznym. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie: wiara sprawia, że przechodzę przez drogi, których nigdy bym się nie spodziewał i których nigdy nie jestem w stanie przewidzieć.

Sama ta relacja znacząco zmienia się z czasem. Dojrzewa, nabiera doświadczeń. Jezus najpierw nazywał uczniów sługami, a później powiedział do nich, że już ich nie nazywa sługami, ale przyjaciółmi. Tak też jest tutaj.

„Ja jestem Drogą, Prawdą i Życiem” (J 14,6) – tak mówił o samym sobie Jezus. Lubię te słowa. Są dla mnie w jakimś sensie kluczowe. On jest drogą, przez którą sam nas prowadzi. Jesteśmy stale w ruchu. Życie to też ruch. Często niepowstrzymany. Prawda to samo. To coś niezmiennego, a jednocześnie tak głębokiego i niezmierzonego, że możemy ją poznawać w nieustannym ruchu.

Pierwszych chrześcijan nazywano nie tyle „wyznawcami nowej religii”, ile „pielgrzymami nowej drogi”. Także moja ulubiona Ewangelia według św. Łukasza nazywana jest często „Ewangelią drogi”. Zauważono bowiem, że Jezus jest w niej opisywany jako ktoś, kto nieustannie wędruje z miejsca na miejsce. Spotkanie ze Zmartwychwstałym odbywa się tam w ruchu, kiedy dwóch uczniów zmierza do Emaus.

I stałość, i droga

Może tutaj tkwi sedno, jeśli chodzi o kryzys chrześcijaństwa na Zachodzie. Ludzie skłaniają się ku religiom dalekowschodnim, często nawet nie wiedząc, że odnajdują w nich pewne formy wiary ewangelicznej przefiltrowanej przez klimat orientalnej antydogmatyczności.

W każdym razie dają one wystarczająco dużo przestrzeni do osobistej wędrówki, autentycznego doświadczenia oraz poszukiwania prawdy. Tymczasem instytucja i doktryna podana do wierzenia – to źle się kojarzy. Katolicki dogmat rozumiany jest często jako dokładne przeciwieństwo indywidualnej drogi.

Wesprzyj Więź

Uważam, że chrześcijaństwo jest prawdą. I jako takie opiera się na pewnych twierdzeniach, które są „tak – tak”, „nie – nie”. Ale stałość prawd wiary wcale nie neguje, w moim przekonaniu, możliwości wyruszenia w drogę.

Sądzę wręcz, że nie jest to możliwość, lecz konieczność. Tak jak u pierwszych chrześcijan, dla których prawda wiary była doświadczeniem, a doświadczenie – wyjściem z domu przodków i początkiem wędrówki.

Przeczytaj także: Michał Gołębiowski, O Bogu, który prowadzi do człowieka

Podziel się

5
3
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.