Wśród znajomych na dziennikarstwie wstydził się swojego pochodzenia i języka. Później ten wstyd przekuł w prawdziwą sztukę.
„Chłop to ten, który nie chce być chłopem” – mówi stare powiedzenie. Musiało minąć parę ładnych dekad, zanim zaczęliśmy w Polsce interesować się naszymi – w większości nieszlacheckimi – korzeniami. Ostatnimi laty czytelniczy zwrot ku chłopstwu rozpoczęły „Baśń o wężowym sercu” Radka Raka (2019) oraz „Ludowa historia Polski” (2020) Adama Leszczyńskiego, potem trend podbiła m.in. Joanna Kuciel-Frydryszak swoimi „Chłopkami” (2023).
Tymczasem w polskiej beletrystyce od dawna mamy mocnych przedstawicieli tzw. nurtu chłopskiego, którzy często poza ten nurt wykraczają i nie dają się wrzucić do szuflady z etykietą. Myślę przede wszystkim o Wiesławie Myśliwskim i zmarłym w ubiegłym tygodniu Marianie Pilocie.
O ile twórczość pierwszego cieszy się niesłabnącym powodzeniem wśród czytelniczek i czytelników, to drugi – mimo współpracy z cenionymi wydawnictwami i Nagrody Literackiej „Nike” na koncie – istniał raczej na uboczu.
Matecznik
Gdy odbierał z rąk Adama Michnika statuetkę za „Pióropusz” (2010), wspominał o akcji wyróżnionej powieści: „Toczy się bardzo dawno temu, dzisiejsi jej mieszkańcy już niewiele o tamtych czasach pamiętają. Wtedy wieś miała lampę naftową i sołtysa. W tej chwili ma telewizję, internet, a nawet swojego europosła”.
Mowa o Siedlikowie w powiecie ostrzeszowskim, rodzinnej wsi Pilota, którą – w przeciwieństwie do ojczyzny – nazywał swoim matecznikiem. To tutaj dorastał wśród „niewiarygodnej biedy”, braku litości i opowieści o wojnie, a w szczególności o obozie Auschwitz, o którym mówiło się szeptem i od którego dzięki szczęściu oraz znajomości języka uratował się jego ojciec.
Pilot od początku potrafił pisać „klasycznym językiem literackim”, a także szaleć stylistycznie. Łączył dialektyzmy i autorskie neologizmy. Wplatał do swoich utworów język artystyczny czy PRL-owską nowomowę
„Stoją w szeregu, na stacji kolejowej w Kępnie, czeka ich załadunek do wagonów. I nagle komenda: kto nie chce jechać do Auschwitz, wystąp. […] Übermensch [przedstawiciel wyższej rasy – przyp. Ł.T] może wszystko: zastrzelić na miejscu – ale i darować wolność znienacka. Ojciec znał niemiecki, zdumiał się, ale pomyślał: no, nie chcę jechać… Pociągnął za rękaw sąsiada, wystąpili obaj, ktoś jeszcze dołączył. I niespodziewanie wrócił ojciec do domu” – wspominał w rozmowie z Dwutygodnikiem.
Od dziecka obcował ze śmiercią, pośrednio i – rzec można – bezpośrednio. Jeszcze podczas wojny ojciec, żołnierz Armii Krajowej, przymusowo pracował jako „grobowy”, czyli grabarz. A że bał się cmentarza, brał ze sobą dla kurażu małego Mariana. Jak wspomina pisarz, zdarzało się, że z ziemnego grobu wykopywali „żywego trupa”.
Później śmierć, w różnych przebraniach, będzie tematem wielu jego – nierzadko groteskowych i turpistycznych – utworów.
Czarownica w prezencie
Do miejsca swoich narodzin wracał na przestrzeni całej twórczości. Już jako mieszkaniec warszawskiego Targówka chciał swojemu matecznikowi dać coś więcej niż książki. Z okazji 750-lecia Siedlikowa postanowił przygotować niespodziankę – „z przepaści nieistniejącej historii wsi” wyłowić choćby jedną osobę, po której zostało coś więcej niż imię, nazwisko czy data urodzenia.
I udało się. Odnalazł Dorotę Król, córkę młynarza, spaloną na stosie w Kaliszu w 1613 roku. Jak wynika z odnalezionego protokołu, jej wina polegała na tym, że „miała była naprawić bydło panu Szkulskiemu czernyszą, oczyną, prosa kwiatem, warząc w wodzie, omywając je, ale nie naprawiła. Maraniny, żeby mąż z nią dobrze mieszkał, naprawiała bielonym szalejem”.
Podczas pierwszego posiedzenia sądu Król nie przyznała się do winy. Po torturach potwierdziła zarzuty, by za trzecim razem wszystko bohatersko odwołać, stwierdzając, że mimo świadomości kary, chce umrzeć w prawdzie…
Najwspanialszy plagiator
Pilot odzyskał dla swojej wsi postać historyczną, ale wydaje się, że najważniejszą jego misją było zachowanie gwary. Po wojnie na jego oczach język chłopski stopniowo zanikał. Mieszkańcy wsi, żeby sprawniej komunikować się z urzędnikami czy przedstawicielami Kościoła, naginali swoją mowę do norm powszechnych.
Zdaniem Pilota proces „glajszachtowania” przyspieszył wraz dostępem do radioodbiorników i kolejnych, coraz bardziej absorbujących, mass mediów. W ten sposób chłop zaczął mówić po „pańsku”.
Możliwe, że Marian Pilot był ostatnią osobą, która byłaby w stanie porozumieć się z czarownicą Dorotą. Znał gwarę swoich rodzinnych stron i ubolewał, że chętniej wypełniamy polszczyznę zapożyczeniami z angielskiego niż odmianami własnego języka.
Rodzimą mowę kultywował w swojej prozie. Dzięki niemu wiele niezapisanych dotąd słów pojawiło się po raz pierwszy w druku. Na prośbę czytelników przygotował nawet składający się z ponad tysiąca wyrazów „Słownik dawnej gwary Siedlikowa” (2011 i 2012). Możemy się z niego dowiedzieć na przykład, że „bombnąć” to „wypić”, że na dzień mawiano „dniosek”, a uczta w dawnym Siedlikowie to „używantus”.
Język wysuwa się również na pierwszy plan w poemacie „Dzikie mieso” (2021). Jak sam autor z dumą podkreślał, to dzieło „najwspanialszego plagiatora polskiego”. Czerpie w nim, bez skrupułów, z języka tysięcy polskich mateczników.
Niewielu mogłoby sobie na to pozwolić. Ale Pilot jako obywatel miejsca, gdzie zbiegały się granice trzech największych obszarów gwarowych: wielkopolskiego, małopolskiego i śląskiego, miał na to niezbywalny glejt.
Pióra marki Pelikan
O tym, że zostanie pisarzem, zadecydować miały dwa zielone pióra marki Pelikan. Odziedziczył je po dziadku, ojcu matki. Młody Marian uznał to za znak i – mimo nieufności pokolenia rodziców do szkół, władzy oraz podpisów – trafił do liceum ogólnokształcącego w Ostrzeszowie, a po maturze do stolicy, na Uniwersytet Warszawski.
Wśród kolegów i koleżanek na dziennikarstwie wstydził się swojego pochodzenia i języka, gwarowego „czeba” zamiast „trzeba”. Ale niechęć do rodzinnych stron i pracy fizycznej były dla niego mobilizacją. W 1957 roku obronił pracę magisterską poświęconą Brunonowi Jasieńskiemu, autorowi poematu „Słowo o Jakóbie Szeli”.
Słuchaj też na Soundcloud, Youtube i w popularnych aplikacjach podcastowych
Jeszcze w szkole nienawiść do rodzinnych stron zaczęła przeradzać się w wyrzuty sumienia. „Ja sobie siedzę w szkole i recytuję łacińskie wiersze, w bibliotece uniwersyteckiej potem podczytuję jakieś sprośności, podczas gdy oni tam, rodzice, siostra, brat, stara babcia, biedzą się przy sianokosach czy przy kopcowaniu kartofli” – referował później swój ówczesny tok myślenia w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”.
Tak rozpoczął się długi proces, który zamienił wyrzuty sumienia w pasję do języka i zainteresowanie matecznikiem. Szybko zdał sobie sprawę, że jedno słówko gwarowe potrafi niebywale ożywić zdanie. „Czeba” we władaniu pisarza stało się atutem.
Szybko odnalazł się w stolicy. Po studiach pracował w Polskiej Agencji Prasowej, a także w redakcjach m.in. „Wiadomości Filmowych”, „Na Przełaj” czy „Tygodnika Kulturalnego”. Przez wiele lat był redaktorem wydawanego przez Fundację Kultury Wsi kwartalnika „Regiony”.
Poza prozą zajmował się także scenariopisarstwem. Stworzył m.in. historię do serialu „W słońcu i w deszczu” o rodzinie Małolepszych. W latach osiemdziesiątych działał w redakcji filmów fabularnych Telewizji Polskiej oraz w Ludowej Spółdzielni Wydawniczej. Pełnił też funkcję członka Rady Nadzorczej TVP.
Szalony opowiadacz
Jako pisarz debiutował na początku lat sześćdziesiątych. Od początku potrafił pisać „klasycznym językiem literackim”, a także szaleć stylistycznie. Łączył dialektyzmy i autorskie neologizmy. Wplatał do swoich utworów język artystyczny czy PRL-owską nowomowę.
Gdy myślę o prozie Pilota, od razu na myśli przychodzi mi rozbuchana fraza, bujność języka i zawrotne tempo kolejnych zdań. Jego narratorzy to opowiadacze w duchu czeskiego pábitela. Często samo snucie historii stanowi dla nich sedno.
W swoich opowiadaniach, mikropowieściach i powieściach opisywał wielobarwne życie wsi – brutalne, ale także zabawne. Nie były to jednak opowieści w suchym stylu reportażowym. Pilot potrafił zaskakiwać, płynnie przechodzić od realizmu w oniryzm czy surrealizm. Lubował się w opisywaniu postaci osobliwych, choć on pewnie powiedziałby „sowizdrzalskich”.
Pisał także o prawobrzeżnej Warszawie. Mieszkał w bliskim sąsiedztwie jednej z największych nekropolii w Europie, Cmentarza Bródnowskiego. Szukał tam spokoju i czystego powietrza. Podczas swoich miejskich spacerów nie omijał knajp, choć jak twierdzi narrator opowiadania „Niszczarka” – „cmentarze to przystań o nieba solidniejsza, nie upadają przecież cmentarze…”.
Przeczytaj też: Historia pretekstowa jednej rodziny chłopskiej