rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Psychoterapeuta nie jest nauczycielem życia

Bogdan de Barbaro. Fot. Adam Walanus / adamwalanus.pl

To, co ludzie dawniej zyskiwali dzięki czytaniu poezji lub chociażby poprzez niebanalne rozmowy z przyjaciółmi, dzisiaj otrzymują dzięki podcastom i poradnikom – mówi miesięcznikowi „Znak” prof. Bogdan de Barbaro.

Ilona Klimek-Gabryś: Niektórzy twierdzą, że jeśli zadajesz sobie pytanie, czy potrzebujesz konsultacji z terapeutą, to znaczy, że już powinieneś zwrócić się po pomoc do specjalisty.

Prof. Bogdan de Barbaro: Takie myślenie to efekt medykalizacji i psychoterapeutyzacji naszej kultury. To zjawisko ma oczywiście pozytywne aspekty, gdyż sprawia, że przeciętny człowiek jest obecnie znacznie bardziej niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu zaciekawiony swoją psychiką. Gdy pod koniec lat 80. przebywałem w Stanach Zjednoczonych i oglądałem w telewizji popularne seriale, zdumiewało mnie, jak sprawnie ich bohaterowie używali języka, jakim na co dzień posługują się w swojej pracy psychologowie. Dzisiaj ten trend dotarł także do nas i w polskich filmach często przemycane są wątki psychologiczne. To zachęca odbiorców do większej refleksyjności i namysłu nad własnymi konfliktami emocjonalnymi.

Ta wiedza jest jednak często pełna uproszczeń.

– Tak często bywa. Pułapką psychologizującego stylu może być swoisty redukcjonizm nie zawsze sprzyjający pogłębieniu świadomości, promujący postawy hedonistyczne i narcystyczne. To, co ludzie dawniej zyskiwali dzięki czytaniu poezji lub chociażby poprzez niebanalne rozmowy z przyjaciółmi, dzisiaj otrzymują dzięki podcastom i poradnikom. One stanowią współczesne narzędzia wyjaśniające świat wewnętrzny człowieka. Problem polega na tym, że często oczekuje się, iż dadzą ostateczne, pewne i jednoznaczne odpowiedzi. A na popularności zyskuje hasło: „Nic nie musisz, wszystko możesz”.

Sam często mam kłopot, gdy w jakiejś rozmowie ktoś zwraca się do mnie z pytaniem typu: „Jak to jest z…?”. Najczęściej trafna odpowiedź brzmi: „Bywa różnie”. I nie chodzi o unieważnienie tego pytania, lecz o podkreślenie, że rzeczywistość jest skomplikowana, zróżnicowana i często niejednoznaczna.

Wspomniał Pan o tym, że nasza kultura się psychoterapeutyzuje. To zjawisko polegające na przenikaniu wpływów z psychologii do popkultury jako jedna z pierwszych opisała Eva Illouz. Dzisiaj psychoterapeutyzacja jest już powszechna, a jej przykład stanowi chociażby to, że słowa takie jak „trauma”, „przepracowanie” czy „narcyz” przeniknęły do języka potocznego. Czy przypadkiem ich nie nadużywamy?

– Niebezpieczeństwo widziałbym w tym, że medykalizacja i psychoterapeutyzacja mogą doprowadzić do rezygnacji z własnych poszukiwań i refleksyjności. Tak jak złamaną nogę leczy chirurg, a bóle zamostkowe kardiolog, tak depresję – rozumujemy – leczy psychiatra. Wadą takiego sposobu myślenia bywa jego szybkość – zamiast spróbować głębiej zrozumieć siebie, akceptujemy diagnozę i przyjmujemy lek.

Dawniej gdy ktoś miał lęk przed wystąpieniem publicznym, mówiło się, że jest nieśmiały. Ta niepewność mogła być stopniowo przepracowywana mocą kolejnych konkretnych doświadczeń. Dzisiaj możliwy jest skrót: diagnoza „zespół lęku społecznego”, zatem farmakoterapia. Co nie zmienia faktu, że czasem rzeczywiście lek może być jedynym sensownym rozwiązaniem.

Gdzie zatem przebiega np. granica między depresją jako stanem chorobowym a innymi nieprzyjemnymi stanami jak samotność czy żałoba?

– To kwestia uzgodnień kulturowych. Był taki czas, że żałoba po bliskiej osobie miała trwać rok. Czarna opaska na rękawie była niegdyś sygnałem: „Jestem w żałobie”. Dzisiaj prawo do leków przeciwdepresyjnych przysługuje już dwa tygodnie po nieustępowaniu objawów smutku.

Czyli już po dwóch tygodniach trwania obniżonego nastroju powinno się zgłosić do specjalisty?

– Po pomoc warto udać się, gdy zauważamy, że jesteśmy bezradni wobec swojego stanu psychicznego, gdy pogłębia się złe samopoczucie, gdy mamy do czynienia nie tylko z ciągłym smutkiem, ale też z bezsennością lub nadmierną sennością, a rady typu: „Weź się w garść”, „Wszystko będzie dobrze”, są nic niewarte. Kiedy powstaje pewien rodzaj błędnego koła między tym, że jest się smutnym, i tym, że jest się bezradnym. I bezradność nasila nasz smutek. Nie ma natomiast najmniejszych wątpliwości, że natychmiast należy się zgłosić do psychiatry, gdy pojawiają się myśli o odebraniu sobie życia. Warto pamiętać, że lekarze dysponują coraz lepszymi środkami pomocy. Leki przeciwdepresyjne są dziś bezpieczne i nieuzależniające.

Ciekawym przykładem bardzo popularnej w mediach społecznościowych etykietki jest tzw. wysoka wrażliwość. Gdy pracy Elaine Aron, która zapoczątkowała ten trend, przyjrzano się bliżej, okazało się, że ma ona wątpliwe zaplecze naukowe. Jeśli bowiem rozłożymy pojęcie wysokiej wrażliwości na czynniki pierwsze, wyjdzie na to, że tak naprawdę prawie wszyscy jesteśmy wysoko wrażliwi.

–Jeżeli wyniknie z tego większa wrażliwość na siebie i drugiego, to należy się tylko cieszyć. Jednak, niestety, przeważnie używanie takich pojęć ma służyć głównie uzyskaniu większych praw. „Jestem wysoko wrażliwy, więc proszę nie zadawać mi trudnych pytań. Mogę teraz przerwać rozmowę i pójść sobie na spacer”.

Głównym problemem z powoływaniem się na tę kategorię jest zatem to, że na ogół traktowana jest jako własna wrażliwość na punkcie samego siebie. Może więc to być elegancka nazwa na egotyzm czy narcyzm, na to, że tak uwielbiam sam siebie, iż nie widzę innych. Wtedy taka kategoria staje się pułapką w relacjach międzyludzkich.

Mam wrażenie, że niestety często tego typu określenia prowadzą jedynie do stawiania granic zamiast budowania porozumienia między ludźmi.

– Samo stawianie granic ma oczywiście czasem sens. Tylko nie potrzebuję nazwy „wysoka wrażliwość”, żeby w sytuacji, kiedy zada mi Pani pytanie, na które nie chcę odpowiadać, odmówić stwierdzeniem: „To moja sprawa, o której nie chcę rozmawiać”. Taka postawa jest jak najbardziej w porządku. Dbanie o to, żeby ludzie się wzajemnie nie ranili i nie naruszali swoich granic jest uniwersalnie potrzebne, niezależnie od tego, czy ktoś jest wysoko wrażliwy, czy nie.

Często mówi się, że przy wyborze terapeuty należy zwrócić uwagę na ukończoną szkołę oraz sprawdzić, czy korzysta z superwizji, czyli regularnych konsultacji dotyczących prowadzonych przez siebie pacjentów z innym specjalistą. Czy jednak to, że ktoś się superwizuje, zawsze jest gwarantem rzetelności? Przecież bywa i tak, że terapeuta superwizuje się u swojego dobrego kolegi lub koleżanki. Czy nie ma wtedy ryzyka, że superwizja zamieni się w spotkania towarzyskie?

– Po pierwsze, niezależnie od tego, jak terapeuta jest doświadczony, zawsze potrzebuje superwizji. Nie ma ani takiego wieku, ani stopnia doświadczenia, żeby superwizja nie była potrzebna. Po drugie, superwizowania się u kolegów czy koleżanek nie uważam za błąd. Sam należę do grupy doświadczonych i bliskich mi psychoterapeutów i psychoterapeutek, gdzie wzajemnie się superwizujemy. Ważne jest, żeby odbywało się to w poczuciu bezpieczeństwa i było wnikliwe. Oczywiście psychoterapia jest dziedziną, w której nie może być mowy o 100-procentowej gwarancji skuteczności naszego działania.

To zawód, w którym niezwykle ważne są predyspozycje osobowościowe.

– Tak, w grę wchodzą i umiejętności praktyczne, i etyczna wrażliwość, i przygotowanie teoretyczne. Psychoterapia jest zarówno rzemiosłem, jak i sztuką. Gdy artysta maluje obraz, nie mamy gwarancji, czy to będzie wybitne dzieło sztuki. Podobnie jest ze specjalistą, który prowadzi proces psychoterapeutyczny – nie możemy być pewni, że nie popełni błędu, choćby był perfekcyjnie przygotowany. Ale ważne są te przed chwilą wymienione przeze mnie zabezpieczenia, które minimalizują ryzyko błędu.

Zdarza się, że popularność psychoterapii sprawia, że terapeuta lub terapeutka stają się najwyższym autorytetem i powołanie się na ich zdanie ma kończyć wszelkie dyskusje. Mówi się, że powodzenie procesu psychoterapeutycznego zależy od zaufania terapeucie. Czy jednak nie może być tak, że terapeuta się myli i w niektórych przypadkach nie chroni go przed tym nawet rzetelna superwizja?

– Powszechnie uważa się, że podstawą powodzenia w terapii jest relacja terapeutyczna. Ta relacja poniekąd chroni terapeutę przed błędami, bo jest w niej miejsce na otwartość pacjenta, na uważną rozmowę i dialog terapeutyczny. Są szkoły, gdzie terapeuta jest bardziej dyrektywny i opiniotwórczy, a są też takie, gdzie jedynie katalizuje podróż pacjenta w głąb samego siebie.

Natomiast nie ufam terapii, w której psychoterapeuta miałby być niekwestionowanym autorytetem. Przecież on nie jest nauczycielem życia. Ma jedynie pomóc dotrzeć pacjentowi do jego wewnętrznego konfliktu, być katalizatorem jego rozstrzygnięć. Zatem gdy pacjent powołuje się na to, że tak powiedział jego terapeuta i to miałaby być ostateczna i niekwestionowana prawda, sądzę, że jest to znakiem jego emocjonalnej i poznawczej zależności od swojego terapeuty. Dobrze prowadzona terapia ma prowadzić do sytuacji, w której pacjent ma wolność myślenia, np. potrafi powiedzieć swojemu terapeucie, co mu się nie podoba w tym procesie. Oczywiście w terapii występuje etap zależności od psychoterapeuty, to w pewnym sensie, naturalna faza tego procesu, ale nie ma być utrwalana, lecz przepracowana. […]

Na co zwrócić uwagę, gdy po raz pierwszy trafimy do gabinetu psychoterapeuty? Co powinno zapalić w naszej głowie czerwoną lampkę?

– Na pierwszych spotkaniach konsultacyjnych, które przygotowują do terapii, powinno dojść do zbudowania tzw. kontraktu terapeutycznego, ustalenia, na jakich zasadach pracujemy (np. jak często, jak długo, jakie będą koszty) i co jest celem terapii. Celem jest rzetelna i profesjonalna pomoc pacjentowi, a więc na pewno czerwona lampka powinna się zapalić, gdyby terapeuta zaczął zwierzać się ze swoich problemów. Poza tym dobry specjalista powinien umieć wytrzymywać i rozumieć ewentualne burzliwe emocje, które są do niego kierowane. Kiedy jest adresatem np. gniewu, żalu albo pretensji, musi umieć spojrzeć na to z perspektywy problemów osoby, która przychodzi po pomoc, a nie traktować tego jako źródła własnych zranień.

A co, jeśli terapeuta zaczyna nam dawać rady? Czy są takie momenty w terapii, kiedy powinien to zrobić?

– Istnieją momenty, kiedy dawanie rady nie jest grzechem, np. wówczas gdy terapeuta ma do czynienia z pacjentem, u którego pojawiają się objawy psychotyczne. Wtedy naturalna będzie sugestia konsultacji u psychiatry.

Wesprzyj Więź

Inną kwestią jest to, jak o tym powiedzieć, żeby pacjent nie przeżył rady czy zalecenia jako odrzucenia. Terapeuta może mieć też do czynienia z sytuacją, gdy pacjent opowiada o swoich zachowaniach przemocowych. Wówczas również jest konieczna interwencja i wyraźne powiedzenie: „stop”.

Fragmenty wywiadu, który ukazał się w lutowym numerze miesięcznika „Znak”.

Przeczytaj też: Z pytaniem o spowiedź jest trochę jak z pytaniem o nóż. Rozmowa z prof. Bogdanem de Barbaro

Podziel się

10
4
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.