Nie odeszliśmy jeszcze na tyle daleko, by setki nici przestały nas łączyć z Kościołem, rytuałem i domem rodzinnym.
Koncepcja „tanich świąt” czy „skromnych świąt” to oksymoron. Nic dziwnego, że nie bardzo się przyjęła. Wszelkie świętowanie i celebracja oznaczają bowiem nadmiar – nadmiar jedzenia, picia, odpoczynku, zabawy. Oznaczają pewną wystawność, a także, przede wszystkim, zawieszenie codziennego porządku i wprowadzenie w jego miejsce innego, odwróconego, przyspieszonego, albo po prostu bogatszego.
Dlatego nawoływania do „świąt bez konsumpcji” i nazywanie „komercją” zwyczajnego Bożego Narodzenia, obchodzonego od dekad w polskiej rodzinie, nie ma tak wielu zwolenników, jak chcieliby tego fani ascetyzmu zakupowego. I to pomimo tego, że teoretycznie w miejsce zakupów i ton jedzenia proponują „przeżycia” i „więzi”. Polak mówi – dlaczego mam nie mieć obu tych rzeczy?
Święta niereligijnego Czecha a niereligijnego Polaka
Mieszkam na samym południu kraju, przy czeskiej granicy. Mam możliwość obserwowania na co dzień, jak Czesi – naród, według wielu badań, „ateistyczny” – podchodzą do celebracji świąt mimo wszystko religijnych, czyli Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Okazuje się, że ani te podziały i deklaracje nie są aż tak proste – Czechy to nie Albania Hodży z jej agresywnym ateizmem proklamowanym przez państwo; Czesi w coś jednak wierzą, choć nie są tak „kościelni” jak Polacy – ani tym bardziej nie istnieje automatyczne przełożenie z deklaracji „nie jestem religijny” na „nie obchodzę żadnych świąt”.
Ta ostatnia konstatacja jest raczej charakterystyczna dla wyemancypowanych Polaków z klasy średniej, dla tej niewielkiej grupy, która postanowiła w imię „niewiary” zaprzeczyć wszystkiemu, co pamięta z dzieciństwa i czego jej uczono. Nie stawia zatem choinki, nie mówi o narodzonym Jezusie, nawet w formie bajki i baśni, nie je wigilijnych potraw; oczywiście nie spotyka się też z rodziną, bo to „dzień jak każdy”.
W tym samym czasie niespecjalnie religijni, a na pewno niekatoliccy Czesi robią dokładnie te rzeczy, których niereligijny Polak chce uniknąć jako opresyjnych. Już od ostatnich dni listopada w miastach i miasteczkach trwają celebracje rozświetlenia choinki, przyciągające setki mieszkańców. Oprócz jarmarku świątecznego i stoisk z jedzeniem i alkoholem (Czech musi jeść, gdy tylko wyjdzie za próg domu) można także zaobserwować wiele bezpośrednich odniesień do narodzin Jezusa: tzw. betlémy, czyli szopki i scenki przedstawiające sytuacje ze stajenki, a także nazywanie potraw, wydarzeń itp. imionami świętych.
Po co jechać 300 kilometrów do nielubianej babci?
W tym momencie warto zmienić kierunek tej narracji, bo w żadnym razie nie dążę do pokazania „jak w Czechach jest fajnie, a Polak nie potrafi” – to jedynie obserwacja etnograficzna. Nie wiem, czy w religijnym decorum uprawianym przez niereligijny kraj jest coś „fajnego”, ale z pewnością takie zjawisko (jak i wszelkie targi świąteczne i nawiązania religijne na nich, obecne w krajach Europy Zachodniej) pokazuje, jak wielce ta politura estetyki bezpośrednio nawiązującej nie tyle do Świętego Mikołaja, co do faktycznych narodzin Boga, jest, po pierwsze, jednak pożądana, a po drugie – nieuchronna. Nie ma świąt bez pewnych nawiązań; nie ma ich także dlatego, że nie chcemy, aby zaistniały.
Ludzie, którzy jadą 300 km spotkać się z nie bardzo lubianą babcią, nie robią tego tylko dlatego, że pokonała ich opresja polskiej rodziny. Jadą, bo dają sobie, ale także innym prawo do bycia niedoskonałymi – i kochania ich takimi, jakimi są
Polskie podejście jest skomplikowane, choć jednocześnie bardzo proste. Miotamy się pomiędzy tymi wszystkimi „nie chcę, ale muszę”, „nie mam siły, ale powinnam”, „nie bardzo wierzę, ale dla dzieci…”. Nie ma nic niewłaściwego w przepracowywaniu własnego podejścia do Świąt, towarzyszy temu jednak zmiana, której kibicują media, a pasą się na niej empatyczni twórcy internetowi, influencerzy i psychologowie. Zamiast oferty natychmiastowej kompensacji dyskomfortu w postaci „kup, kup koniecznie”, sprzedają nam opowieści o tym, „jak przeżyć święta w zgodzie ze sobą”. Możemy więc posłuchać o tym, jak „nie jesteśmy nikomu nic winni”, a także zapoznać się z FAQ, z radami na temat lawirowania w rozmowach przy stole – jak nie odpowiadać na wścibskie pytania, w jaki sposób najmniej interaktować z rodziną, tą bliższą i tą dalszą.
Od pewnego czasu kolportuje się nam opowieść, w której święta są dla nas, a nie my dla świąt, w której „nie musimy tego znosić” i „najważniejsze to nie spełniać cudzych oczekiwań”. Cóż, wydaje mi się jednak, że Boże Narodzenie jest jedną z lepszych okazji do spełnienia cudzych oczekiwań. A ludzie, którzy przełamali się i jadą 300 km spotkać się z nie bardzo lubianą babcią, nie robią tego tylko dlatego, że pokonał ich patriarchat, opresja polskiej rodziny i kultury. Jadą tam także dlatego, że czują tym okresie adekwatność pewnego kroku czy gestu, że dają sobie, ale także innym prawo do bycia niedoskonałymi – i kochania ich takimi, jakimi są, a przynajmniej dostrzeżenia ich obecności.
Kiedy rytuał ma moc
A co z komercją, tą autentyczną, która nie udaje, że chodzi o Jezusa i Maryję? Ostatnio bardzo popularni youtuberzy, Książulo i Wojek, jeżdżą po całym kraju i nagrywają odcinki, w których pokazują jedzenie na targach świątecznych. Niespodzianki brak – okazuje się, że jest niesamowicie drogie (30 zł za kawałek kiełbasy czy bigos), a także niesmaczne i nieautentyczne (pierogi z paczki). Boże Narodzenie jest sprowadzone do roli festynu, a Jezus, Maryja i święty Józef mają za zadanie sprzedać jak najwięcej mrożonych frytek.
Czy to źle? Z jednej strony – wcale nie. W miastach, a nawet i na wsiach coś się dzieje, ludzie mają gdzie pójść i się spotkać, a straganom i sprzedaży często towarzyszą występy artystyczne czy śpiewanie kolęd. Z drugiej – taki jarmark jest niemal wyłącznie miejscem handlu, czyli kupna i sprzedaży dóbr, w dodatku za wygórowane kwoty. Bez portfela niespecjalnie można się tam pokazać, bo i po co? Merkantylna wersja świąt, a zwłaszcza „przedświąt”, wyklucza uboższych, potrzebujących wsparcia, nie mogących wydać kilkudziesięciu złotych na gadżety i przekąski. Miejskie i wolontariackie wigilie „dla wszystkich”, czyli dla ubogich, nie stanowią niestety nawet delikatnej przeciwwagi.
Ale to wszystko wierzchnia warstwa, konieczna i ważna, a jednak pierwsza od góry. Gdy zajrzymy pod spód, musimy zacząć odpowiadać sobie na inne pytania. Czy ta noc, ta jedna noc, jest dla nas faktycznie różna od pozostałych nocy roku? Czy wyszedłszy z kościoła – albo będąc z niego wypchniętym, bo i tak bywa – odtwarzamy rytuał dla rytuału, bez głębszego sensu i zrozumienia? Czy rytuał odtwarzany wyłącznie „na pusto” ma nadal swoją moc? Jeśli nie wiemy, czy wierzymy, to czy Jezus i tak się narodzi?
Tak. Nie odeszliśmy jeszcze na tyle daleko, by setki nici przestały nas łączyć z Kościołem, rytuałem i domem rodzinnym. Słowa kolęd pojawiają się w pamięci znikąd, opłatek ma szczególne znaczenie, wśród szarych grudniowych dni potrafi przyjść do nas radość, podekscytowanie, oczekiwanie.
Nawet jeśli ostatecznie ten dzień nie jest taki, jakbyśmy chcieli, to i tak uciekamy, by wrócić. Jezus sprzedaje frytki na straganie, ale to zestaw XXL, powiększony. Jest w nim jeszcze kilka dodatków gratis, takich jak bliskość, spokój, przystanek w biegu. Oddech.
Przeczytaj też: Rzeczy bezużyteczne, skarby same w sobie
Bardzo piękny tekst. Gratuluję.
Zgadzam się , to tak jak z chodzeniem do kościół raz w roku na Wielkanoc ze święconką albo spowiadanie się 2 x w roku – kiedyś wyklinane- teraz na szczęście w Kościele przytulane jakoś z ulgą ( że jednak w ogóle )
Dobry, mądry tekst.
A takie wydarzenia z dzieciństwa jak brak powrotu matki i “wujka” z pracy w wigilię albo powrót jej pijanej i dalsze chlańsko z ekipą to wg pani już trauma czy jeszcze nie? Czy z tych powodów można nie obchodzić świąt w dorosłości czy jednak trzeba, bo to tylko “trauma” usłużnie podpowiedziana przez psychologów?
Każdy musi sobie sam odpowiedzieć na to pytanie
Próbujemy być dla innych – sami niedoskonali i dla niedoskonałych – bliskich i mniej bliskich. To ważne. I czasem w poczuciu tej niedoskonałości, ułomności, rodzi się także okruch autentycznej nadziei. A Ten, który nie zgasi knotka o nikłym płomyku, jest z nami także w tych niezbornych, ułomnych gestach. Dziękuję za ten tekst!
Fajny tekst! Dziękuję.
“Nie odeszliśmy jeszcze na tyle daleko, by setki nici przestały nas łączyć z Kościołem, rytuałem i domem rodzinnym” To zdanie jest w zasadzie prawdziwe poza jednym szczegółem sugestią, że chodzi o Kościół Katolicki. Nasze świąteczne obrzędy w niemal 90% składają się z tradycji świętowania przedchrześcijańskiego Słowian. podobnie świętuje się w innych obszarach kulturowych, katolicyzm narzucił narracje, ale istota została przejęta od nawróconych autochtonów i ich zwyczajów. Podobnie chrześcijaństwo zagospodarowało święte gaje, pogańskie miejsca kultu i świętowanie dostosowano do nowych potrzeb. Czesi i owszem też Słowianie ale już innego kręgu kulturowego, inaczej więc świętują. Mają inne doświadczenia historyczne. Nic do tego nie ma deklarowany ateizm. Różnice można bez problemu dostrzec w różnych regionach Polski. Jarmarki świąteczne są nieodłącznym elementem świętowania. Za komuny funkcjonowały w okrojonym kształcie, choćby przy okazji parafialnych odpustów. Ojciec mój opowiadał, że przed wojną, w niedzielę do kościoła oddalonego o 10 kilometrów gospodarze jeździli bryczką, parobkowie furmankami zabierając idących pieszo. Na miejscu przy kościele zawsze była otwarta karczma i stragany, po mszy można było wypić wódeczkę, zrobić zakupy, porozmawiać, poplotkować. Świętowanie to nie religijna narracja, to potrzeba która kreuje okoliczności.
Lubię Magdę Okraskę!