Zima 2024, nr 4

Zamów

Keith Richards: Wszystkiego, co wiem, nauczyłem się z płyt

Keith Richards. Fot. Vértes György / Wikimedia Commons

Niemal natychmiast po tym, jak się spotkaliśmy, usiedliśmy razem i Mick śpiewał, a ja zacząłem grać. Pomyśleliśmy: Hej, wcale nie brzmi to źle – wspomina początki Stonesów w autobiografii.

Wszystkiego, co wiem, nauczyłem się z płyt. Móc zagrać coś od razu, bez okropnego ograniczenia zapisanej muzyki, więzienia taktów, tych pięciu linii. Możliwość słuchania nagranej muzyki wyzwoliła wielu muzyków, których niekoniecznie stać było na naukę czytania i zapisywania nut. Byłem jednym z nich.

Przed rokiem 1900 mieliśmy Mozarta, Beethovena, Bacha, Chopina, kankana. Nagrania wyemancypowały ludzi. Jeśli ty lub ktoś z twojego otoczenia mógł sobie pozwolić na zakup gramofonu, nagle mogłeś słuchać muzyki stworzonej bezpośrednio przez różnych ludzi na całym świecie, a nie odtwarzanej przez zestawy sceniczne i orkiestry symfoniczne. Można było WRESZCIE usłyszeć, co ludzie chcą przekazać, i to niemal od razu. Część to kupa gówna, ale niektóre rzeczy są naprawdę dobre.

Muzyka się wyemancypowała. W innym przypadku musiałbyś iść do sali koncertowej, a ile osób było na to stać? To nie przypadek, że jazz i blues zaczęły zdobywać świat chwilę po tym, jak pojawiła się możliwość nagrywania. Wystarczyło kilka lat. Blues jest uniwersalny, dlatego wciąż się go słucha. Jego ekspresja i feeling pojawiły się dopiero wraz z nagraniami, jakby nagle podniosła się kurtyna dźwięku. W dodatku stały się dostępne i tanie. Nie były też ograniczone do jednej społeczności tutaj, a innej tam, które miały się nigdy nie spotkać. Oczywiście to sprawiło, że w ciągu jednego pokolenia narodził się zupełnie nowy typ muzyka. Nie potrzebuję tych nut. Będę grał ze słuchu, prosto z serca do palców. Już nie trzeba przewracać kartek.

Zapomniałem dodać, że granie bluesa było jak wyłamanie się z więzienia skrupulatnych linii z nutami wciśniętymi między nie jak więźniowie. Jak smutne twarze.

[…] Czy od razu się [z Mickiem] dogadaliśmy? Wsiadasz do wagonu z kolesiem, który ma „Rockin’ at the Hops Chucka” Berry’ego z Chess Records i „The Best of Muddy Waters” pod pachą – na pewno się dogadacie. Ma skarby Henry’ego Morgana. Prawdziwe rarytasy. Nie wiedziałem, skąd można je wziąć.

Zdałem sobie sprawę, że już wcześniej widziałem go pod ratuszem w Dartford, kiedy latem sprzedawał tam lody. Musiał mieć jakieś piętnaście lat, było to tuż przedtem, zanim skończył szkołę, jakieś trzy lata przed powstaniem Stonesów, ponieważ wspomniał, że czasem wykonywał tam mały taniec w stylu Buddy’ego Holly’ego i Eddiego Cochrana. Tamtego dnia zaskoczyło mi to w głowie. Kupiłem czekoladowego loda. Nie wiem, może to był rożek. Wnoszę o przedawnienie sprawy. A potem nie widziałem go aż do pamiętnego dnia w pociągu.

Życie. Autobiografia
Keith Richards, „Życie. Autobiografia”, tłum. Magdalena Bugajska, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2015

Miał przy sobie te płyty. „Gdzie, do cholery, udało ci się to dostać?”. Zawsze chodziło o płyty. Odkąd miałem jakieś jedenaście czy dwanaście lat, trzymałem się z tymi, którzy mieli płyty. Były bardzo cenne. Miałem szczęście, jeśli co pół roku kupowałem dwa lub trzy single. A on powiedział: „Cóż, znam jeden adres”. Pisał już wtedy do Chicago, co zabawne, do Marshalla Chessa, który pracował latem u swojego ojca w sortowni poczty, a który później został prezesem Rolling Stones Records. Można było zamawiać pocztą, jak z katalogu wysyłkowego Sears, Roebuck. Widział katalog, którego ja nigdy nie widziałem na oczy.

Zaczęliśmy gadać. Śpiewał w jakimś małym zespole, podobno wykonywali piosenki Buddy’ego Holly’ego. Nigdy o tym nie słyszałem. Powiedziałem: „Ja trochę gram”. Powiedział: „Przyjdź i zagrajmy coś innego”. Niemal zapomniałem wysiąść w Sidcup, ponieważ byłem zajęty przepisywaniem numerów płyty Chucka Berry’ego i Muddy’ego Watersa, które miał ze sobą. „Rockin’ at the Hops”: Chess Records CHD-9259.

Mick widział występ Buddy’ego Holly’ego w Woolwich Granada. Dlatego, między innymi, chciałem z nim trzymać. Poza tym miał o wiele więcej kontaktów niż ja, i też dlatego, że miał zajebiste płyty! Wtedy byłem zupełnie poza obiegiem. W porównaniu z Mickiem w pewnym sensie byłem wieśniakiem. On wiedział, co się dzieje w Londynie… studiował w Londyńskiej Szkole Ekonomicznej, poznawał dużo ludzi. Ja nie miałem pieniędzy, nie miałem też wiedzy. Czytałem magazyny muzyczne, jak „New Musical Express”: „Eddie Cochran razem z Buddym Holly”. Rany, gdy będę duży, kupię sobie bilet. Oczywiście zanim to się stało, wszyscy kopnęli w kalendarz.

Niemal natychmiast po tym, jak się spotkaliśmy, usiedliśmy razem i on śpiewał, a ja zacząłem grać, i pomyśleliśmy: Hej, wcale nie brzmi to źle. Nie było trudno, bo nie mieliśmy na kim robić wrażenia, poza sobą nawzajem, a na sobie wrażenia nie chcieliśmy robić. Uczyłem się. Na początku mieliśmy, powiedzmy, nową płytę Jimmy’ego Reeda, więc ja uczyłem się partii gitary, a on słów piosenki, i próbowaliśmy rozłożyć kawałek na czynniki pierwsze na tyle, na ile dwoje ludzi mogło to zrobić. „Czy tak to idzie?”. „Tak, właśnie tak!”. Doskonale się przy tym bawiliśmy.

Myślę, że obaj wiedzieliśmy, iż się uczymy, a chcieliśmy się tego uczyć i było to dziesięć razy lepsze niż szkoła. W tamtych czasach chyba najbardziej kręciła nas tajemnica, jak to jest zagrane, jak możemy tak brzmieć? Bardzo chcieliśmy brzmieć tak modnie i fajnie. A potem wpadasz na kolesiów czujących w ten sam sposób. A przez nich poznajesz innych, którzy też grają, i zaczynasz myśleć, że to da się zrobić.

Mick i ja spędziliśmy jakiś rok, podczas gdy formowali się Stonesi, na polowaniu na płyty. Było wielu takich jak my, szeroko zarzucających sieci, i spotykaliśmy się w sklepach muzycznych. Jeśli nie mieliśmy kasy, po prostu gadaliśmy.

[…] mieliśmy identyczny gust muzyczny. Nigdy nie musieliśmy zadawać pytań ani się tłumaczyć. Nie mówiliśmy nic. Usłyszeliśmy coś i od razu patrzyliśmy na siebie. Wszystko wiązało się z brzmieniem. Słuchaliśmy jakiegoś nagrania i stwierdzaliśmy: „To nie jest dobre. Udawanie. To za to jest szczere i prawdziwe”. Albo coś było porządnym gównem, albo nie. Nieważne, o jakim rodzaju muzyki mówiliśmy. Naprawdę podobało mi się dużo kawałków pop, jeśli były porządnym gównem. Granica między tym, co było porządnym gównem, a co nie, była bardzo wyraźna. Podział był surowy.

Przede wszystkim Mickowi i mnie chodziło o to, żeby więcej się uczyć, bo istnieje coś poza bluesem i mogliśmy rozszerzyć nasze horyzonty o rhythm and bluesa. Uwielbialiśmy płyty pop. Dajcie mi Ronettes albo Crystals. Mógłbym słuchać ich całą noc. Kiedy jednak wychodziliśmy na scenę i próbowaliśmy zagrać jedną z tych piosenek, czuliśmy, że powinniśmy dać sobie spokój.

Wesprzyj Więź

Szukałem sedna – ekspresji. Nie byłoby jazzu, gdyby nie blues, który wywodził się z niewolnictwa – tego najnowszego i najbardziej konkretnego niewolnictwa, a nie, na przykład, nas, biednych Celtów, pod romańskim butem. Życie tych ludzi, nie tylko w Ameryce, było pasmem niedoli. Jednak ci, którzy przetrwali, stworzyli coś bardzo żywiołowego. I nie jest to coś, co przyjmujesz do głowy, ale coś, co odbierasz wnętrznościami. To coś ponad muzyką, która jest bardzo różnorodna i elastyczna. Istnieje mnóstwo rodzajów bluesa. Blues bardzo lekki i bardziej „gęsty”. A ja istnieję przede wszystkim w tym gęstym.

Fragment książki „Życie. Autobiografia”, tłum. Magdalena Bugajska, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2015

Przeczytaj też: Bob Dylan, pustka i Bóg

Podziel się

2
Wiadomość