Zima 2024, nr 4

Zamów

Miłość nieprzyjaciół po Buczy i Irpieniu. Rozmowa z Myrosławem Marynowyczem

Prof. Myrosław Marynowycz w Charkowie, 2015. Fot. Kharkivian (Сергій Петров) / Wikimedia Commons

Wśród Ukraińców popularny jest slogan „nigdy nie zapomnimy, nigdy nie wybaczymy”. W pełni zgadzam się, że o tym, czego doświadczyliśmy od Rosji, nigdy nie możemy zapomnieć. Ale czy mamy nigdy nie przebaczyć? To tak, jakby powiedzieć: Rosjanie nigdy nie będą dla mnie prawdziwymi ludźmi.

Karol Grabias: W polskich i ukraińskich mediach od kilku miesięcy powraca temat tąpnięcia dyplomatycznego między naszymi narodami. Pojawiły się głosy, że to nie tylko kryzys polityczny, ale wręcz koniec polsko-ukraińskiej przyjaźni. Czy myśli Pan, że stało się coś nieodwracalnego?

Myrosław Marynowycz: Jestem przekonany, że mimo tymczasowych perturbacji Polacy i Ukraińcy pozostaną sojusznikami i partnerami. O co chodzi w tej sytuacji? Myślę, że mamy naiwne wyobrażenie, zgodnie z którym stosunki między ludźmi są dobre wtedy, gdy nie przydarzają się w nich konflikty. A to nieprawda, jest to zupełnie nierealistyczne podejście – przecież to niemożliwe, by uniknąć konfliktów między dwójką ludzi, a co dopiero między dwoma wielkimi narodami, których historia się krzyżowała.

Sam fakt, że spór między nami się pojawił, nie stanowi problemu. Problem tkwi w tym, jak staramy się go rozwiązać. Mam wrażenie, że zarówno Polacy, jak i Ukraińcy, a przede wszystkim nasi politycy, wykazali się nieumiejętnością prowadzenia sporu w sposób spokojny, cywilizowany, na elementarnym poziomie uwzględniający interesy drugiej strony. To również dowodzi, że rany po komunizmie są w naszych krajach głębsze, niż nam się wydaje.

Dostrzega Pan w tym sporze długi cień komunizmu?

– Jak najbardziej. Cechami charakterystycznymi władzy w społeczeństwach komunistycznych był pewien rodzaj sztywności i nieprzejednania: będzie tylko tak, jak ja chcę, a nie tak, jak ty chcesz. Polityka w takim ujęciu jest grą o sumie zerowej, a interesy przeciwnych stron są całkowicie sprzeczne. Takie spojrzenie jest zupełnie niezgodne z duchem demokratycznej kultury europejskiej.

Marzę o tym, że kiedyś nastanie czas, gdy przestaniemy wzajemnie wykręcać sobie ręce i dbać wyłącznie o własny, wąsko definiowany interes – pozbędziemy się inercji w naszych stosunkach i wejdą one na cywilizowany poziom. To dla mnie oczywiste, że w sporach polsko-ukraińskich obie strony mają swoje racje i obie wykazały się pewną dozą niedojrzałości.

Czy Chrystus jest nam potrzebny w czasie wojny, czy może bierzemy Go tymczasowo w nawias i żyjemy zgodnie z zasadą „oko za oko, ząb za ząb”, a gdy uznamy to za stosowne, to znów zaczniemy myśleć o nas samych jako chrześcijanach?

Myrosław Marynowycz

Udostępnij tekst

Po polskiej stronie z pewnością istotną rolę odegrały w tym wybory parlamentarne – Ukraińcy zdają sobie sprawę, że to usztywniło polską politykę w ostatnich miesiącach. Wybory to czas, gdy problemów się nie rozwiązuje, ale stawia na ostrzu noża, by wycisnąć jeszcze kilka punktów poparcia. W tym sensie każde wybory są awanturą, którą trzeba zwyczajnie przetrwać i potem roztropnie decydować, co dalej zrobić z nierozwiązanymi sporami.

Zgodzi się Pan jednak, że niezależnie od ostatnich perturbacji początek pełnoskalowej wojny w Ukrainie otworzył zupełnie nowy rozdział w naszych wzajemnych relacjach?

– Tak, do 24 lutego 2022 r. Polska i Ukraina były w różnych sferach geopolitycznych, przede wszystkim ze względu na fakt, że Polska znajduje się pod parasolem ochronnym NATO. Wraz z atakiem Rosji na Ukrainę stało się oczywiste, że – mimo instytucjonalnych różnic – nasze państwa znajdują się w tym samym obozie krajów, które raz na zawsze odrzuciły model autorytaryzmu i wybrały demokrację.

Przy okazji Polacy uświadomili sobie, że ich poczucie całkowitego bezpieczeństwa było złudne. Choć należycie do NATO, to ambicje geopolityczne Putina i jego otoczenia nie wyczerpują się na Ukrainie, czego dowodzi ostatni tekst Dmitrija Miedwiediewa, w którym wprost mówił, że upadek państwowości polskiej byłby Moskwie na rękę.

Rosjanie chcą przywrócenia ładu z epoki Paktu Warszawskiego – Ukraina to zatem dla nich pierwsza linia obrony Zachodu, ale na niej apetyt Putina się nie kończy. Zrozumiała to nie tylko Polska, lecz także znaczna większość państw, które doświadczyły komunizmu. Z jakiegoś powodu Słowacja i Węgry ciągle nie dopuszczają do siebie tych wniosków.

Mimo wyboru demokratycznego kursu Ukraińcy, z którymi rozmawiam, wciąż mają żal do tej części swojego narodu, którą nazywają „ludźmi radzieckimi”. Kim są ci ostatni?

– Ukraińcy w ciągu ostatnich trzydziestu lat przebyli bardzo długą drogę i dziś nie potrafię w nich poznać ludzi, których pamiętam z roku 1991. Zanim zatem zacznę ich krytykować, chciałbym zaznaczyć, jak daleko udało nam się zajść, szczególnie młodemu pokoleniu. W czasie transformacji ludziom wchodzącym w dorosłość została podarowana wolność obywatelska – coś, czego nie znali ich rodzice – i nie do końca wiedzieli, co mają z nią zrobić.

Dziś jest zupełnie inaczej, młodzi ludzie doskonale wiedzą, jak wykorzystać ten dar. Wolność zakorzeniła się w ich duszach – nie bez problemów, które są oczywiste dla nowego systemu – i nikt im już tego nie odbierze.

Są jednak również tacy, w których mniej lub bardziej świadomie zakorzeniona jest sowieckość.

– Ten problem faktycznie istnieje. Sowieckość przejawia się w wypaczonym obrazie tego, jak wygląda władza. Ludzie, w których poprzedni ustrój wciąż odbija się echem, przyjmują specyficzną koncepcję sprawowania władzy, bardzo daleką od standardów demokratycznych. W tym modelu nikt nie oczekuje od rządzących spokojnego i cywilizowanego dialogu z wyborcami, tylko rządów silnej ręki. Jeśli cokolwiek wymyka się omnipotencji klasy rządzącej, stanowi dowód jej słabości.

Jest to imaginarium wprost autorytarne, w którym zarówno rządzący, jak i rządzeni nie operują pojęciem uniwersalnej godności, która przysługuje nam i innym – nie ma tu mowy o przestrzeni dla autentycznej samorządności i aktywności organizacji społecznych.

A przy tym od 2014 r. widzimy w Ukrainie ogromne ożywienie społeczeństwa obywatelskiego, co uderza w stereotypowy, zachodni obraz Ukrainy, której polityka instytucjonalna postrzegana jest przez pryzmat korupcji. Czy w Ukrainie mamy do czynienia ze swoistą schizofrenią, funkcjonowaniem równolegle kilku modeli władzy i społeczeństwa?

– Według mnie to dwie osobne kwestie, których bym nie łączył. Zacznijmy od stereotypowego obrazu ukraińskiej polityki instytucjonalnej. Od wybuchu pełnoskalowej wojny temat korupcji w naszym kraju stał się przedmiotem spekulacji, wykorzystywanym przez różne siły w sprzecznych celach. Powiem szczerze: ten problem faktycznie istnieje, w Ukrainie zdajemy sobie z tego doskonale sprawę, ale widzimy to nieco inaczej niż na Zachodzie.

Gdy zestawia się politykę zachodnią i ukraińską w tonacji silnego kontrastu, mam ochotę zaprotestować – przecież na Zachodzie korupcja również występuje, ale nosi białe rękawiczki, jest nieco bardziej subtelna niż u nas. Gerhard Schröder jest jaskrawym symbolem tego, jak część zachodnich elit uległa skorumpowaniu w sposób, który nie wzbudził powszechnego oburzenia. Ludzka natura działa tak samo w Ukrainie, jak w innych miejscach na świecie.

Czemu jednak w Ukrainie problem korupcji – w swojej pierwotnej, prymitywnej formie – zakorzenił się na tak długi czas?

– Przede wszystkim dlatego, że w przeszłości korupcja była sposobem na przetrwanie w państwie, które wydawało się obce i wrogie. Gdy miałeś w swoim otoczeniu kogoś, kogo znałeś i kto mógł coś załatwić, to można się było zwyczajnie umówić: ja pomogę tobie, a ty pomożesz mnie, bo bez tego będzie nam bardzo ciężko. Komunizm był systemem opartym na niedoborze dóbr i dysfunkcyjności instytucji, zatem ludzie tłumaczyli sobie zachowania korupcyjne jako mechanizm obronny, sposób zapewnienia sobie bezpieczeństwa – ta metoda racjonalizacji działa do dziś.

Gdy ktoś potrzebuje uzyskać jakieś ważne zaświadczenie, staje przed wyborem: albo załatwi to w tydzień, biegając od jednego nieprzyjemnego urzędnika do drugiego, albo wręczy łapówkę i osiągnie to w dziesięć minut. Nie każdy ma w sobie dość samozaparcia, by podejmować walkę z korupcją, gdy widzi, że to mechanizm dość powszechny.

Nawet młodzi ludzie tak postępują?

– Niestety było tak jeszcze do Rewolucji Godności z 2014 r. i obserwowałem to jako prorektor Ukraińskiego Uniwersytetu Katolickiego we Lwowie. Często do takich zachowań skłaniali ich rodzice, którzy przychodzili do mnie i mimo tego, że znali jasną politykę antykorupcyjną uczelni, szukali wyrw w systemie, żeby tylko pomóc swoim dzieciom dostać się na studia.

W takiej sytuacji mówiłem wprost: „Czy nie lepiej będzie, jeśli wasze dzieci od początku swojej dorosłości będą uczone, że uzyskają w życiu to, na co zasłużą sobie własną pracą?”. Często dostrzegałem wtedy w oczach rodziców niezrozumienie – woleliby mieć pewność, że za pieniądze są w stanie zagwarantować swoim dzieciom lepsze perspektywy. Wśród takich osób to zaburzone za czasów komunizmu poczucie bezpieczeństwa nie pozwala na szybkie zakorzenienie się postawy uczciwości. Trzeba jednak przyznać, że na tym polu dokonał się ogromny postęp.

Pokoleniowe doświadczenie Euromajdanu odegrało w tym istotną rolę?

– Euromajdan, czy też Euromajdany – bo ruch ten rozlał się z Kijowa na cały kraj i diasporę ukraińską – to była kuźnia nowej Ukrainy. Tam wykuwały się postawy ludzi, którzy chcieli żyć w nowym świecie: bez korupcji, nepotyzmu, układów i kłamstwa. O to przecież walczyły wówczas miliony Ukraińców i Ukrainek.

Brytyjski badacz James Sherr, porównując Rosję i Ukrainę, napisał, że w pierwszej jest silna władza i słabe społeczeństwo, w drugiej – słaba władza i silne ruchy obywatelskie. Zdecydowanie coś w tym jest. Euromajdan stanowił krok milowy w marszu, który rozpoczął się w 1991 r. Dziś nie ma już odwrotu od wolności słowa, praworządności i swobód obywatelskich, ludzie zaakceptowali to wszystko jako naturalny stan ładu demokratycznego.

Jednak samo wykorzenianie korupcji przebiega stopniowo. Kilka miesięcy temu ukraińskie media obiegła informacja o łapówce, jaką przyjął prezes Sądu Najwyższego Wsewołod Kniaziew. Osobiście byłem tym zszokowany. Wydawało mi się, że wojna i moralny szok wynikający ze zderzenia z czystym złem sprawią, że ludziom ciężej będzie wybrać złą drogę.

A przecież naiwne jest myślenie, że zmiana prezydenta czy wybuch wojny z dnia na dzień spowodują, że strukturalny problem, jakim jest korupcja, zniknie. Dopóki mieszkańcy Ukrainy nie będą czuć, że ich fundamentalne potrzeby, w tym poczucia bezpieczeństwa, są zaspokajane i chronione przez państwo, dopóty obywatelska uczciwość będzie przychodzić im z większym trudem.

Dodałbym do tego istotny kontekst: Ukraina znajduje się pod silną presją międzynarodową, by okiełznać korupcję. Ostatnie miesiące przyniosły kilka skandali, które wskazują na to, że Kijów poważnie zabrał się za sanację administracji publicznej.

– To prawda i muszę przyznać, że byłem bardzo zdziwiony tym, jak na nagłośnienie tych sytuacji – jak choćby na wspomnianą aferę z prezesem Sądu Najwyższego – zareagowały zachodnie media. Nie można nazwać tego inaczej niż histerią. Uznano, że to koronny dowód na konieczność rewizji wsparcia dla Ukrainy. Absurd! Te skandale nie wyszłyby przecież na jaw, gdybyśmy nie przyjęli w Ukrainie zdecydowanego kursu na rozliczenie się z korupcją. Kiedy zaczynasz zamiatać, unosi się kurz – to proste.

Dla mnie temat walki z korupcją jest złożony, bo patrzę na nią z perspektywy chrześcijańskiej, inaczej niż socjologowie. Wiem oczywiście, że to problem strukturalny i potrzebujemy odgórnych rozwiązań, żeby się z nim uporać, ale nie możemy stracić z pola widzenia perspektywy moralnego zła, które ma przecież ostatecznie wymiar indywidualny. Gdy mam odpowiednio ukształtowane sumienie, to przecież nikt nie zmusi mnie do wzięcia łapówki, nawet jeśli znacznie ułatwiłoby mi to życie.

Czy wojna w pewnym sensie zawiesiła dyskusje na trudne tematy wewnętrzne?

– Ukraiński porządek polityczny cechuje coś, co arcybiskup Andrzej Szeptycki nazwał moralną hemofilią. Jak przy zwykłej hemofilii po zranieniu nie krzepnie krew, tak w moralnej hemofilii rany społeczne się nie goją, tylko ropieją i zatruwają wszystkie sfery naszego życia. Ktoś, z kim nie zgadzamy się na płaszczyźnie polityki czy światopoglądu, zostaje utożsamiony z wrogiem.

A z wrogiem przecież się nie dyskutuje.

– Tak, nie ma z nim żadnej platformy porozumienia, pozostaje tylko walka. W ferworze tej walki zapomina się o tym, że prawdziwy wróg jest zupełnie gdzie indziej. Owa moralna choroba była obecna w Ukrainie na długo przed wybuchem pełnoskalowej wojny i choć obecnie mamy do czynienia z dużą mobilizacją społeczną, zjednoczeniem Ukraińców, zaangażowaniem w wolontariat – i to są doprawdy niezwykle wzruszające obrazy – to podskórnie wszyscy wiedzą, że polityczny konflikt nie zniknął, tylko został zamrożony. Ukraińcy rozumieją, że rozniecanie wewnętrznych sporów jest obecnie bardzo niebezpieczne, ale już teraz pojawiają się sygnały, że przy pierwszej możliwej okazji, gdy zagrożenie zewnętrzne zniknie, choroba wrogości da znów o sobie znać.

Obserwując ukraińskie życie społeczne, jeszcze za czasów Euromajdanu, dostrzegłem pewien fenomen: obywatelskie zaangażowanie duchownych, zarówno katolickich, jak i prawosławnych. Czy to stały element ukraińskiego modelu demokracji? Pytam, bo to nieoczywiste zjawisko w świetle zachodniego demoliberalizmu.

– I tak, i nie. Z jednej strony chrześcijaństwo i księża odgrywali istotną rolę w aktywizacji ruchu wolontariackiego już od czasów Euromajdanu. Pomoc zwykłym ludziom, bliźnim w potrzebie to misja i obowiązek moralny przedstawicieli każdego wyznania – i ukraińscy duchowni zdali ten egzamin. Niektórzy mówią, że mogliby oni zrobić więcej, ale nie mi to osądzać – osobiście znam przypadki niezwykłego poświęcenia kapłanów dla ludzi w trudnej sytuacji.

Ukraiński porządek polityczny cechuje coś, co abp Andrzej Szeptycki nazwał moralną hemofilią. Jak przy zwykłej hemofilii po zranieniu nie krzepnie krew, tak w moralnej hemofilii rany społeczne się nie goją, tylko ropieją i zatruwają wszystkie sfery życia

Myrosław Marynowycz

Udostępnij tekst

Ale czy ukraińskie Kościoły faktycznie sprzyjają rozwojowi społeczeństwa obywatelskiego? Co do tego mam wątpliwości. Trudno mi znaleźć wyraźny przykład zaangażowania jednego z Kościołów w debatę publiczną, czegoś analogicznego do tego, co robił wspomniany abp Szeptycki. On aktywnie działał na rzecz tego, co dziś nazwalibyśmy budową społeczeństwa obywatelskiego.

Obecnie mamy do czynienia z narastającym pluralizmem wyznań w Ukrainie, a przecież w środowisku o wysokiej konkurencji jest ciężej o działania, które będą miały silny rezonans. Kościoły są więc bardziej ostrożne, bo obawiają się osłabienia własnej pozycji. Szkoda, bo chciałbym dziś widzieć w naszym życiu publicznym duchową figurę formatu Andrzeja Szeptyckiego.

Jak według Pana wojna wpłynęła na postawy religijne Ukraińców? Z jednej strony mogli oni zobaczyć zaangażowanie duchownych w niesienie pomocy. Ale z drugiej strony – koszmar wojny, jakiej w Europie nie było od 1945 r., to próba ogniowa dla wiary.

– Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, bo mówimy o żywej tkance, nic tu nie jest jeszcze przesądzone. Sam byłem świadkiem sytuacji, w których księża ratowali ludzi z opresji, przewozili w bezpieczne miejsce, pomagali odbudować życie na nowo. To nie są odosobnione przypadki. Można sobie tylko wyobrazić, jaką wdzięczność ludzie czują wobec duchownych, od których otrzymali pomoc – jestem przekonany, że to nie zostanie prędko zapomniane.

Problem jednak tkwi gdzie indziej, a mianowicie w tym, jak ludzie w czasie wojny odnoszą się do podstaw chrześcijańskiego nauczania. Postawię sprawę na ostrzu noża – Jezus powiedział przecież „miłujcie waszych nieprzyjaciół”.

Czy to możliwe po Buczy i Irpieniu?

– Rozumiem, dlaczego Pan o to pyta. Uważam jednak, że gdyby to było niemożliwe, to Jezus powiedziałby: „Proponuję wam, byście starali się miłować waszych nieprzyjaciół, no chyba że postąpią tak a tak – wtedy macie prawo ich nienawidzić”. A jednak z Jego ust padły inne słowa i miłość do nieprzyjaciół pozostaje wyzwaniem dla naszego chrześcijańskiego sumienia.

Fundamentalne pytanie brzmi: czy Chrystus jest nam potrzebny w czasie wojny, czy może bierzemy Go tymczasowo w nawias i żyjemy zgodnie z zasadą „oko za oko, ząb za ząb”, a gdy uznamy to za stosowne, to znów zaczniemy myśleć o nas samych jako chrześcijanach? Trudno o prostą odpowiedź, ale nie można się nad tym nie zastanawiać.

O tym mówił również w swoim orędziu abp Światosław Szewczuk, zwierzchnik Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego. Wspominał o niebezpieczeństwie, jakie niesie nienawiść, ale formułował swoją myśl bardzo ostrożnie, bo wiedział, jak to dla Ukraińców delikatny temat.

Bardzo łatwo wywołać tą kwestią powszechne oburzenie.

– Sam się o tym przekonałem, gdy w październiku udzieliłem wywiadu znanemu portalowi „Ukraińska Prawda”, w którym mówiłem o groźbie „zatrucia nienawiścią”. Pod tekstem wysypała się fala negatywnych komentarzy.

Wśród Ukraińców popularny jest slogan „nigdy nie zapomnimy, nigdy nie wybaczymy” (ukr. Ніколи не забудемо, ніколи не пробачимо!). W pełni zgadzam się, że o tym, czego doświadczyliśmy, nigdy nie możemy zapomnieć. Ale co z radykalnym postulatem, by nigdy nie przebaczyć? To tak, jakby powiedzieć: Rosjanie nigdy nie będą dla mnie prawdziwymi ludźmi.

Oznaczałoby to, że mamy poważny problem ze zrozumieniem podstawowych zasad chrześcijaństwa. Ludziom wydaje się, że akt przebaczenia jest nieuzasadnionym darem dla tego, kto nas krzywdzi. To nieporozumienie. Przebaczenie to przede wszystkim dar dla nas samych, wyjście poza krąg krzywdy i zemsty. Przebaczając, mówię: „Niech Bóg to osądzi, nie jest w mojej mocy wymierzyć ci sprawiedliwość, chcę już żyć własnym życiem”. W pewnym sensie to gest wręcz egoistyczny.

W Liście do Rzymian czytamy, że rezygnując z zemsty na wrogu, „węgle żarzące zgromadzimy nad jego głową” (Rz 12,20) – czyli nasz akt przebaczenia może niejednokrotnie sprawić, że krzywdzącego zapiecze sumienie, bo nie otrzyma od nas tego, czego się spodziewał.

Czy można jednocześnie prowadzić wojnę i autentycznie rezygnować z nienawiści?

– Na początku wojny wszyscy mówili, że to jest walka dobra ze złem – ci, którzy nas nienawidzą, na nas napadli, a więc to ich nienawiść definiuje zło, z którym się stykamy. Ale ludzie nie zdają sobie sprawy, że nienawiścią można się zarazić. Czy dla Boga istnieje różnica, kto do kogo pała nienawiścią? Jeśli my dopuszczamy do naszego serca nienawiść, to jakbyśmy otwierali drzwi dla zła, które chcemy od siebie odeprzeć.

Dlatego nie podzielam entuzjazmu tych, którzy marzą o wielkim odwecie na Rosji. Rozumiem, że trzeba walczyć z Rosjanami, odbijać okupowane przez nich terytoria; rozumiem, że nasi żołnierze ich zabijają – jako naród, który chce przetrwać, nie mamy innego wyjścia. Ale nie ma we mnie zgody na dehumanizację.

Nawet gdy ogląda Pan obrazy rosyjskich aktów ludobójstwa?

– Ktoś powie, że poprzez zbrodnie oprawcy dowodzą swojego zezwierzęcenia. Ja odpowiem: zezwierzęcenie, jakie widzimy w ich zbrodniach, nie wynika z tego, że w taki sposób zostali oni stworzeni przez Boga. Nie zgodzę się nigdy z twierdzeniem, że w wewnętrznej naturze Rosjan, od ich urodzenia, znajduje się bestialstwo.

Tak jak wszystkich ludzi, tak i Rosjan Bóg stworzył dla dobra. Oni również mają w sobie Bożą iskrę, którą depczą w chwili, gdy godzą się wypełniać zbrodnicze rozkazy. Wówczas wina leży po ich stronie, a nie Boga i ich ludzkiej natury. To podstawy chrześcijańskiego personalizmu i bardzo chciałbym, by mój Kościół w sposób jasny i zdecydowany przypominał o tym wszystkim wiernym – tak jak miał odwagę robić to abp Andrzej Szeptycki.

Czy sposób, w jaki papież Franciszek wypowiadał się na temat wojny w Ukrainie, wpłynął w jakiejś mierze na to, jak Ukraińcy odnoszą się do katolickich duchownych?

– Reakcje ludzi były bardzo różne, często dość kategoryczne. Czytałem głośne wypowiedzi niektórych wyznawców prawosławia, którzy mówili: „Patrzcie, grekokatolicy, co wyprawia wasz papież. Co jeszcze musiałby zrobić, żebyście zrozumieli, że czas odejść z tego Kościoła?”. Niektórzy wyrażali zdezorientowanie i pisali: „Chcę być dobrym katolikiem, a to przecież kłóci się z krytykowaniem słów papieża. A skoro nie mogę zaakceptować tego, co on mówi, to co z jego nieomylnością?”.

Mogę powiedzieć, jak to wygląda z mojej osobistej perspektywy. Papieżowi kilka razy zdarzyło się popełnić gafę – jak w przypadku jego wypowiedzi na temat Piotra I i Katarzyny II – i potem tłumaczył się, że taką wiedzę i wyobrażenie o Rosji wyniósł ze szkoły. Musimy się tu zgodzić, że dla osoby o jego pozycji takie gafy są bardzo niebezpieczne. Jednak ja patrzę na to inaczej – zastanawiam się, co Bóg chce nam powiedzieć przez papieża Franciszka. Czy chce dać nam do zrozumienia, że jego wybór był pomyłką? Czy wszystko to, co mówi i robi Franciszek, powinno zostać odrzucone jako niezgodne z naszym rozeznaniem faktycznego stanu rzeczy?

Trudno mi się z tym zgodzić. I przychodzi mi do głowy pewna myśl. Jezus wywołał olbrzymie oburzenie, kiedy odwiedził celnika Mateusza – kontakt z celnikami wydawał się wówczas czymś niestosownym. Dlatego zadaję sobie pytanie: Czy opór, jaki wywołały wypowiedzi Franciszka, nie odsłonił nam czegoś o nas samych? Czy to, co można by nazwać jego niefrasobliwością, nie wytrąca nas z bierności i nie zwraca oczu ku prawdzie?

Co chrześcijanin i obywatel kraju, który objęty jest pełnoskalową wojną, myśli, gdy patrzy na nowy epizod konfliktu izraelsko-palestyńskiego?

– Gdy jakiś czas temu odwiedzałem Izrael, byłem zaskoczony tym, jak głęboko zakorzenione jest zarówno w Izraelczykach, jak i Palestyńczykach przekonanie, że druga strona tego konfliktu rozumie tylko jeden argument – nagą siłę. Od jednych i drugich słyszałem wzburzone pytania: „Po co w ogóle mówić o jakimkolwiek porozumieniu? To jest absolutnie niemożliwe, przecież oni rozumieją tylko przemoc!”.

W czasie moich rozmów z Ukraińcami o Rosjanach słyszę podobne hasła: „Po co opowiadasz o tym, że gdzieś są jacyś dobrzy Rosjanie!? To naiwna bajka, z nimi trzeba rozmawiać pięściami!”. W jakimś sensie ta bliskowschodnia mentalność stała się dla mnie bardziej zrozumiała po tym, gdy Ukraina doświadczyła rosyjskich aktów barbarzyństwa. Ale jako chrześcijanin wiem, że ten sposób rozumowania prowadzi donikąd i ciągnie nas w otchłań wiecznego konfliktu.

Wesprzyj Więź

Dostrzegam wielki sens w tym, że Chrystus pojawił się właśnie na tej ziemi zroszonej krwią – bo to On proponuje nam drogę ewakuacji z paranoi, jaką jest cykl krzywdy i zemsty. Nie wierzę w możliwość rozwiązania tego konfliktu na płaszczyźnie polityki, jeśli coś fundamentalnego nie stanie się w sercach i duszach ludzi, którzy walczą po obu stronach. Przypominają mi się słowa Ewangelii „wzmoże się nieprawość, oziębnie miłość wielu” (Mt 24,12). Myślę, że zbliżamy się do szczególnego momentu naszej historii, w którym albo dokona się w nas głęboka zmiana, albo sami nawzajem się zniszczymy. •

Myrosław Marynowycz – ur. 1949. Religioznawca, prorektor Ukraińskiego Uniwersytetu Katolickiego we Lwowie, prezydent tamtejszego Instytutu Badań nad Religią i Społeczeństwem. Od 2010 r. prezes ukraińskiego PEN Clubu. Dawny dysydent, w 1976 r. współtwórca Ukraińskiej Grupy Helsińskiej. Za swoją działalność w 1977 r. został skazany na 7 lat łagrów i 5 lat zesłania. Wyszedł na wolność w roku 1987. Współzałożyciel ukraińskiego oddziału Amnesty International. W 2001 r. był świeckim audytorem Synodu Biskupów w Rzymie. Autor kilku książek wydanych po ukraińsku, angielsku, niemiecku i francusku. Działacz na rzecz pojednania polsko-ukraińskiego. Co roku 1 listopada na cmentarzu Łyczakowskim organizuje modlitwy ekumeniczne za polskie i ukraińskie ofiary wojny o Lwów w 1918 r. Mieszka we Lwowie.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2023.

Podziel się

Wiadomość