Choć był błyskotliwym oratorem, w obliczu konkretnych dramatów i nieszczęść wybierał raczej milczenie, zwyczajne ludzkie ciepło, dyskretne czuwanie. 30 lat temu zmarł ks. Janusz Pasierb.
Publikujemy tekst przemówienia, wygłoszonego przez Stefana Frankiewicza, ówczesnego redaktora naczelnego miesięcznika „Więź”, 18 grudnia 1993 r. na pogrzebie ks. Pasierba w warszawskiej prokatedrze św. Józefa.
Podczas tego liturgicznego pożegnania księdza profesora Janusza Pasierba nie może zabraknąć głosu człowieka świeckiego i słów wdzięczności w imieniu tych wszystkich, ku którym właśnie tu, w Warszawie, kierował się jego inteligencki głównie apostolat.
Dziełem bowiem jego życia – nie mniejszym od zasług historyka sztuki, znakomitego eseisty i autora kilkunastu zbiorów wierszy – był poważny udział w bezprecedensowym we współczesnej Europie zbliżeniu, jakie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dokonało się pomiędzy światem polskich elit intelektualnych i artystycznych a Kościołem i religią. Cenna była na pewno w przypadku tego człowieka rzadka u nas umiejętność mówienia o sprawach wiary i moralności nie tylko językiem teologii moralnej i dogmatyki, ale także językiem kultury.
Lgnęły do niego „trudne biografie”
Jednak szczególnie fascynująca była jego ogromna pokora wobec Pana Boga, wobec tajemnicy i niepowtarzalności drugiego człowieka, szacunek okazywany poplątanym drogom dzisiejszych katechumenów. Choć był błyskotliwym oratorem, czasem przesadnie ceniącym erudycyjne efekty, w obliczu konkretnych dramatów i nieszczęść wybierał raczej milczenie, zwyczajne ludzkie ciepło, dyskretne czuwanie. Więcej ufał Bogu i Jego miłosierdziu niż sile własnych słów i kościelnych dokumentów.
Działał zgodnie z przekonaniem, że – jak pisał – „kapłan powinien być przyjacielem celników i grzeszników”. Jego charyzmat wyrażał się właśnie w tym, że lgnęli do niego ludzie, których trudne biografie wewnętrzne bardziej naznaczone były mauriakowskim cierpieniem, aniżeli „szczęściem chrześcijanina”, i których onieśmielały bariery kościelnych struktur i urzędów.
Zaskakujące były czasem okoliczności tych jego kapłańskich spotkań z ludzkimi dramatami. Sam byłem świadkiem dwóch zapamiętanych na zawsze sytuacji. Terenem pierwszej był rzymski plac Navona w jakiś upalny, sierpniowy wieczór. Zupełnie przypadkowo spotkany kapłan z Polski, przeżywający duchowy kryzys, poprosił księdza Janusza o spowiedź. Odbyła się ona w samym centrum barokowego placu, pod Fontanną Rzek Berniniego, w świetle oślepiających reflektorów, wśród tłumów turystów wiwatujących po kolejnym występie połykacza ognia.
Szukali ks. Pasierba ludzie dźwigający w sobie ciężar egzystencjalnych dramatów, a on sam z pokorą przypominał sobie i innym, że chrześcijaństwo nie jest kulturowym ozdobnikiem i reliktem tradycji
Scenerią drugiego wydarzenia sprzed dwóch lat był dziedziniec klasztoru San Antonio del Monte w Rieti, skąd nawet latem widać ośnieżone stoki Monte Terminillo. W czasie późnego spaceru uczestników międzynarodowego kongresu na temat „Centesimus annus” naszą rozmowę przerwał pisk gwałtownie hamowanego auta. Jego kierowca, młody Włoch, podbiegł bez wahania do księdza Janusza i zapytał, czy jest księdzem. Kiedy padła odpowiedź twierdząca, poprosił o rozmowę.
Po długiej nieobecności ks. Pasierb wrócił do nas milczący i wyraźnie wstrząśnięty. Łamiącym się głosem wyjaśnił, że jego rozmówca nie wytrzymał wyczekiwania na transplantację nerki i tego wieczoru podjął desperacką decyzję, by ze sobą skończyć. Już pędząc pnącą się serpentynami drogą na odludne wzgórze postanowił jednak porozmawiać z pierwszym napotkanym księdzem. Wybór padł na ks. Janusza…
Trudne, dojrzałe chrześcijaństwo
Szukali ks. Pasierba ludzie dźwigający w sobie ciężar egzystencjalnych dramatów, a on sam z pokorą przypominał sobie i innym, że chrześcijaństwo nie jest kulturowym ozdobnikiem i reliktem tradycji.
Był jednym z pierwszych, którzy mieli odwagę mówić w Polsce publicznie o tym, że pontyfikat Jana Pawła II jest czymś daleko więcej niż dziejową kompensatą i balsamem na nasze narodowe rany; że stanowi trudne moralno-intelektualne wyzwanie dla całego polskiego Kościoła. Niepokoił go zbyt długo trwający polonocentryzm i triumfalizm w sposobach reagowania na uniwersalną przecież misję Papieża Polaka. Uważał, że obecny pontyfikat winien stać się okazją do narodowego rachunku sumienia z naszego współczesnego chrześcijaństwa, do krytycznego przyjrzenia się sobie, naszym tradycjom, naszemu modelowi kultury.
Był szczególnie wyczulony na sposób łączenia „polskości” z „katolickością”, marzył o tym, by to połączenie było zawsze tak czyste i pozbawione kompleksów, jak u Jana Pawła II. Sam wolał mówić o społeczeństwie, o potrzebie budowania porwanych więzi społecznych, niż o wielkości i posłannictwie narodu.
W nauczaniu Papieża dostrzegał propozycję bardzo trudnego, dojrzałego chrześcijaństwa, wolnego od paternalizmu. Z goryczą reagował już w latach odzyskanej wolności na powstające czasem mury wzajemnej niechęci pomiędzy ludźmi Kościoła a światem kultury, dla którego właśnie Kościół stanowił wcześniej miejsce bezpiecznego azylu.
Podkreślał jednak, że w interesie samego Kościoła i w interesie całego społeczeństwa należy ocalać co tylko się da z polskiego fenomenu lat osiemdziesiątych. Z nostalgią wspominał solidarną, nie gettową postawę warszawskiej inteligencji, jaka ujawniła się w latach stanu wojennego m. in. w działalności Komitetu Pomocy na Piwnej czy w Duszpasterstwie Środowisk Twórczych.
Ubolewał nad słabością wychowawczych funkcji solidarnościowych środowisk inteligenckich i formacji politycznych, zwłaszcza tych odwołujących się przy każdej okazji do Kościoła i jego nauki społecznej. Przyznawał, że pierwsze oznaki groźnej choroby wybuchły w nim gwałtownie pamiętnej niedzieli 19 września 1993[1]…
Wracał do domu
Już za chwilę ks. Janusz Pasierb wyruszy w ostatnią drogę do swojej „małej ojczyzny”, do Pelplina, na rodzinne Pomorze, o którym pisał, że jest ono „jakby Europą środkową w miniaturze”. Prawdopodobnie właśnie to jego silne zakorzenienie w pomorskiej ojczyźnie, głębokie przeżycie własnej tożsamości i osobistych związków z ludźmi, historią, zabytkami i pejzażem prowadziły go do szczególnego uczestnictwa w kulturze europejskiej i światowej, uczyły umiejętności rozumienia, szanowania i miłowania „ojczyzn wielkich”.
Można by powiedzieć, że to imponujące zakorzenienie w kulturowym podglebiu Pomorza stanowiło w nim jednocześnie kategorię religijną i wywarło również wpływ na widzenie innych Kościołów lokalnych, Kościoła w ogóle.
Podczas swoich kilku w ostatnich latach wielkotygodniowych pobytów w Rzymie z pasją i wyraźnym wzruszeniem odwiedzał w Sobotę Wielkanocną świątynie różnych narodowości, by podpatrywać, jak Francuzi, Niemcy czy Portugalczycy świętują największe wydarzenie chrześcijaństwa.
Z goryczą reagował już w latach odzyskanej wolności na powstające czasem mury wzajemnej niechęci pomiędzy ludźmi Kościoła a światem kultury
W czasach, gdy także u nas prywatność ustępuje miejsca kulturze globalnej, a potrzebnemu przecież poszukiwaniu własnej odrębności grozić może zamknięcie się w ksenofobii i kompleksach, ta zapamiętana przez wielu z nas postawa ks. Janusza stanowi ważne przesłanie. Przesłanie, które jest lekcją otwartości, a zarazem szacunku dla samych siebie, będącego warunkiem „zadomowienia” w innych kulturach, w odmiennych od naszej tradycjach religijnych.
W ostatnich dniach zmagania się ze śmiertelną chorobą, kiedy pogrążał się powoli w nieświadomość i milczenie, ks. Janusz wiele razy powtarzał właśnie słowo „dom”, mówił przez sen o powrocie „do domu”. Myślał pewnie zwyczajnie o własnym mieszkaniu na warszawskim Powiślu.
Ale przecież domem, o którym marzył i który sam starał się budować, był także Kościół w Polsce, był polski katolicyzm, był model wyrosłej z chrześcijaństwa kultury. Zawsze chodziło mu o taki „dom”, który byłby otwarty dla wszystkich, nie zamykający się trwożliwie przed obcymi, wypełniony ludzkim ciepłem i przyjaźnią.
Wierzymy, że od dziś ks. Janusz Pasierb oręduje na rzecz takiego „domu” i nowego przymierza pomiędzy wiarą a kulturą (trochę pewnie pokpiwając z patosu naszych słów) – już stamtąd, z „domu Ojca, gdzie jest mieszkań wiele”.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 6/1994. Śródtytuły od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: Samotność laickiego ascety. Rozmowa ks. Janusza Pasierba z Witoldem Gombrowiczem
[1] Tego dnia odbyły się w Polsce wybory parlamentarne, wygrało je SLD – przyp. red.