Nastoletnia Teresa postąpiła wbrew zakazowi ojca, ale nie wbrew posłuszeństwu. Odkryła, że imperatyw miłości to droga do prawdziwej wolności.
W ostatnich latach na łamach „Więzi” pojawia się pojęcie „opcja Abrahama”. Abraham został przez Boga wezwany do tego, by wyszedł ze swego rodzinnego Ur i poszedł w nieznane. Miał zostawić wszystko, co było dla niego symbolem bezpieczeństwa i stabilności. Coś podobnego przeżyła także Teresa Martin.
Pójście za głosem, który wyprowadza człowieka z tego, co znane i oczywiste, to nie lada wyzwanie. „Ryzyko jednak jest przywilejem miłości” – pobrzmiewają mi w uszach słowa zaprzyjaźnionej karmelitanki bosej. Abraham podjął to ryzyko – i okazało się, że Bóg mu pobłogosławił w jego wędrówce w nieznane.
Przeciw kramarskiej pobożności
Teresa z Lisieux nie spadła z nieba, jest dzieckiem swoich czasów. Ona również posiadała swoje rodzinne Ur, z którego trzeba było wyjść. Duchowo opuściła je bardzo wcześnie, choć na fizyczne wyjście musiała poczekać jeszcze jakiś czas.
Teresa Martin żyła w czasach, gdy społeczeństwo francuskie nadal nie otrząsnęło się z szoku po rewolucji francuskiej. Dwa wielkie obozy polityczne – monarchiści oraz republikanie – podzieliły społeczeństwo na dwa „sorty ludzi”. Przemiany polityczne we Francji zmierzały coraz wyraźniej do rozdziału Kościoła od państwa. Ustawy przyjmowane przez parlament dążyły do uczynienia Francji republiką całkowicie laicką.
A gdyby tak zaryzykować, opuścić Ur i pójść w nieznane? Pozwolić sobie na drogę całkowicie nową, inną i nieoczywistą?
Natomiast Kościół w jej ojczyźnie był wówczas wewnętrznie nieuporządkowany, w dużej mierze na skutek prześladowań podczas rewolucji francuskiej. Spór gallikanizmu z ultramontanizmem ponownie naruszał stabilizację Kościoła. Sumienia wrażliwych katolików nękał jansenizm, głoszący swe posępne wizje Bożej sprawiedliwości i ludzkiej grzeszności. Modernizm (nie dzisiejszy, lecz ten pierwotny) oraz skrajny reakcjonizm szerzyły niepokoje wśród wiernych, a zepsute duchowieństwo potrzebowało osobistej odnowy.
W niełatwych czasach dla Kościoła państwo Martinowie, jak i wiele im współczesnych rodzin, żyli jak gdyby na „wewnętrznej emigracji”. Ratowali się ucieczką przed potopem „zepsutego świata” do swojej rodzinnej arki. Rodzina Martinów bezsprzecznie popierała rojalistów oraz o wiele bliżej było im do ultramontanistów. Byli wiernymi i oddanymi katolikami. Celina, rodzona siostra Teresy, wspominała kiedyś, że „w domu panowały stosunki proste i patriarchalne”. Codzienne życie było skoncentrowane na kręgu najbliższych krewnych, a kontaktu ze światem unikano.
Wychowanie, które Teresa otrzymała w domu, było wymagające, lecz dalekie od duchowości jansenistycznej. Rodzice Teresy zostali uformowani przez kilku antyjansenistycznych jezuitów. Wyważona duchowość św. Franciszka Salezego wywarła duży wpływ na rodzinny klimat domu państwa Martin. Z pseudoduchowością jansenizmu Teresa zderzy się dopiero w Karmelu w Lisieux i będzie tam prowadziła zaciętą walkę z „kramarską pobożnością”.
„Sama z siebie nie mogę nic”
Dla nastoletniej Teresy impulsem do duchowego wyjścia ze swojego rodzinnego Ur staje się „spotkanie” ze zbrodniarzem Henrykiem Pranzinim.
Nocą 17 marca 1887 r. trzydziestoletni Pranzini bestialsko zamordował trzy osoby, podcinając im gardła: przypuszczalnie młodą kobietę lekkich obyczajów oraz służącą i jej jedenastoletnią córkę. Gazety opisywały go jako pięknego demona, nihilistę i awanturnika, czciciela Matki Bożej oraz człowieka niezwykle elokwentnego i inteligentnego. Władał ośmioma językami (w więzieniu tłumaczył książki), był arogancki i bezwzględny.
Jego proces szybko zyskał międzynarodowy rozgłos. On zaś do ostatniego momentu konsekwentnie zapewniał o swojej niewinności. 13 lipca zapadł wyrok skazujący go na karę śmierci – a on nawet wtedy twierdził, że ani myśli pojednać się z Bogiem.
Dowiedziawszy się o tej sytuacji, Teresa postanawia Pranziniego uratować. Ma oczywiście świadomość, że po ludzku jest całkowicie bezradna. Cóż bowiem może w tej sytuacji począć 14-letnia dziewczynka mieszkająca na francuskiej prowincji? Notuje: „Czując, że sama z siebie nie mogę nic, ofiarowałam Dobremu Bogu wszystkie nieskończone zasługi Naszego Pana”[1]. Zaczęła intensywne modlitwy w intencji Pranziniego.
Tu mamy do czynienia z pierwszym objawieniem duchowego geniuszu Teresy. Rozumie, że to nie jej zasługi, nie jej „fikołki przed Panem Bogiem” mają moc sprawczą, ale jedynie to, co uczynił dla nas Jezus Chrystus.
Do dziś wielu katolików ma nieodrobione zadanie domowe z Listu do Rzymian. Ciągle liczymy na siebie, na własne wysiłki i zdolności. A ewangeliczny Jezus wciąż nam powtarza: „Beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,5). Naprawdę już nic nie musisz! Zwyczajnie pozwól się ponieść łasce Chrystusa. Zdaj się na Jego dzieło, a nie na swoje rzekome zasługi – podpowiada nam młodziutka Panienka Martin.
„Uważałam, że nie jestem nieposłuszna”
Warto też dostrzec, że ojciec Teresy, Ludwik Martin, zabraniał swoim córkom czytania prasy. Teresa natomiast pochłaniała wszystkie wiadomości o krwawej zbrodni i procesie, którym żyła wtedy cała Francja. Tak sama komentuje ten fakt: „Mimo że Tata wprowadził dla nas zakaz czytania jakiejkolwiek gazety, uważałam, że nie jestem nieposłuszna, czytając fragmenty, które mówiły o Pranzinim”[2].
Druga lekcja, którą serwuje nam więc Teresa przez tę sytuację, to odkrycie, że istnieje taka rzeczywistość jak własne sumienie. Zakaz ojca był świętym prawem domu, a jednak prawdziwa miłość nie mogła być temu prawu podległa.
Słuchaj też na Soundcloud, YouTube i w popularnych aplikacjach podcastowych
Teresa przekracza prawo, bo odkrywa w sumieniu, że nie przekracza miary posłuszeństwa. Intuicyjnie rozpoznaje w swoim sumieniu, że łaska Chrystusa oraz imperatyw miłości to droga do prawdziwej wolności.
Nastolatka z Lisieux nazywa Pranziniego swoim „synem”. Ta „adopcja” zawiera w sobie swoisty bunt dziewczyny przeciwko drobnomieszczańskim wartościom. Trzeźwa przekora Teresy buntuje się przeciw pewnej nietolerancji, która panowała również w domu państwa Martinów.
„Mój grzesznik”
Tacy jak Martinowie potrzebują bowiem niekiedy takich jak Pranzini, żeby potwierdzić swoją cnotę i prawość. Teresa natomiast nie bierze udziału w tej faryzejskiej farsie. Stawia wszystkich w jednym szeregu. Uznaje Pranziniego za swojego osobistego podopiecznego – czule mówi o nim: „mój grzesznik” – a jego nawrócenie za swoje osobiste posłannictwo.
Pojawia się tu genialne rozróżnienie. Teresa coraz bardziej „opuszcza” rodzinny klan, aby zmierzać ku innym – na peryferie świata. Nie daje się wciągnąć w myślenie, wedle którego istnieją jedynie „my—sprawiedliwi” i „wy-grzesznicy”. Dosadnie ukazuje pewien pełzający faryzeizm, który zagraża wszystkim chrześcijanom.
Teresa modli się za Pranziniego i zamawia Msze w jego intencji, licząc na Bożą interwencję. Czyni to jednak nie w protekcjonalnej pozie czystej dziewicy, która łaskawie schyla się ku wyrzutkowi społeczeństwa, lecz staje w jednym rzędzie z mordercą w akcie dojrzałej solidarności.
Już w tym momencie 14-latka intuicyjnie zrozumiała to, co pod koniec życia tak dobitnie wyrazi: „Przy stole, przy którym jedzą biedni grzesznicy, jest także jej miejsce i jej modlitwa może brzmieć tylko tak: Zmiłuj się nad nami, Panie, bo jesteśmy grzesznikami”[3]. Dla Teresy wszyscy jesteśmy my. „Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie” (Ga 3, 28).
A jednak…
31 sierpnia 1887 r. był dla Pranziniego dniem egzekucji. Następnego dnia Teresa pospiesznie bierze w ręce dziennik „La Croix” i czyta, że kładąc głowę pod gilotynę, mężczyzna jednak nagle poprosił o księdza i z szacunkiem ucałował krzyż.
Zakaz ojca był świętym prawem domu Martinów, a jednak dla Teresy prawdziwa miłość nie mogła być temu prawu podległa
Teresa nie może powstrzymać łez wzruszenia i radości z powodu nawrócenia tego jednego umiłowanego grzesznika. W oczach Jezusa – ale też w oczach jej samej – znaczył on więcej aniżeli dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy metanoi nie potrzebują.
Zdarzenie to Teresa obiera jako znak, że jej droga jest słuszna. Wchodzi na wąską ścieżkę, w której centralna jest wiara nie we własne zasługi i uczynki, lecz osoba, dzieło oraz łaska Jezusa.
Przebudzenie Teresy się dokonało. Opuściła swoje rodzinne Ur. Porzuciła pierwotne przekonania, aby zwrócić się ku nowości Ewangelii i obietnicy Jezusa: „Oto czynię wszystko nowe”(Ap 21,5). Zaś Pranziniego Teresa do końca życia będzie uważać za swojego umiłowanego „pierwszego syna”.
Twoje Ur, twój Pranzini
Przeglądając się w tych kilku odsłonach rodzinnego życia Teresy, spróbujmy w czasie tego Adwentu spojrzeć na osobiste Ur, z którego się wywodzimy. My również jesteśmy zanurzeni w osobiste konteksty życia, które przecież nas kształtują i wywierają na nas wpływ. Jakie granice we mnie przebiegają, jakie spory dochodzą do głosu?
Nasze Ur, z którego pochodzimy, potrafi przybrać naprawdę różne formy. Od arki dla wybranych, w której bezpiecznie doglądam tylko swoich własnych spraw, przez barykady, na których od lat toczę swoją plemienną wojnę, aż po orwellowski stan umysłu, którym rządzi logika zasługi, posłuszeństwa i skrępowanego sumienia. A gdyby tak zaryzykować, opuścić Ur i pójść w nieznane? Pozwolić sobie na drogę całkowicie nową, inną i nieoczywistą?
I całkiem możliwe, że w czterech ścianach swojego dobrze znanego świata spotkasz „swojego Pranziniego”, który zaprosi cię do przekroczenia – tak pilnie przez ciebie strzeżonych – granic. Sprowokuje cię do podjęcia decyzji całkowicie na opak twoim przyzwyczajeniom. Nie uciekaj wówczas przed nim, nie zamykaj się, lecz spróbuj dojrzeć w nim brata, z którym podejmiecie ryzyko uczynienia pierwszego kroku w nieznane. Wszak ryzyko jest przywilejem miłości!
Abrahamie, wyjdź ze swego Ur Chaldejskiego do krainy, którą ci wskażę. Przebudź się i idź!
Dotychczasowe odcinki cyklu „Adwent ze św. Teresą” można przeczytać tutaj. Następna część – w niedzielę 10 grudnia 2023 r.
Rękopisy Teresy cytowane są w oparciu o wydanie krytyczne: Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, „Dzieje duszy”, Poznań 2005.
[1] A 45v – A 46r.
[2] A 46r.
[3] G 6r.
Dziękuję. Bardzo to poruszające