W swoich filmach notorycznie stawia pytania o Boga, sens życia i pochodzenie zła. Nawet jeśli jego odpowiedzi okazują się niepełne, duchowa ścieżka, którą podąża Malick, zasługuje na dostrzeżenie.
Są filmy, które na nas czekają; dawniej odbieraliśmy je z dystansem, a teraz, po latach, zaczynamy ulegać jeśli nie zachwytowi, to przynajmniej zrozumieniu – wobec świata i bohaterów przedstawionych na ekranie oraz intencji twórców. Dotyczy to nie tylko pojedynczych dzieł, ale także całych filmografii. Niedawno złapałem się na tym, że tak właśnie mam z kinem Terrence’a Malicka.
Pamiętam swoje pierwsze seanse jego filmów. Kiedy „Drzewo życia” zdobyło Złotą Palmę w Cannes, zdawałem akurat maturę. Oglądałem zwycięzcę prestiżowego festiwalu, i myślałem podobnie jak występujący na ekranie Sean Penn: O co tutaj chodzi? Czemu bohater nic nie mówi, tylko się snuje, a my słyszymy jedynie jego myśli? I dlaczego cofamy się aż do epoki dinozaurów?
Wracam do tego filmu po ponad dekadzie i… mój odbiór okazuje się nieco inny. Bliżej mi do kolejnej gwiazdy „Drzewa”, czyli Brada Pitta, który wtedy, w 2011 roku, tłumaczył dziennikarzom na Lazurowym Wybrzeżu: Malick ma unikalne spojrzenie na kino i na duchowość.
Unikalne, dodam, bo będące wyzwaniem.
Znikam
Niedawno Ridley Scott zwracał uwagę, że w czasie, gdy Martin Scorsese pracował nad „Czasem krwawego księżyca”, on zdążył skończyć cztery „projekty”. Ciekawe, co by powiedział, gdyby zestawić go z twórcą „Cienkiej czerwonej linii”, który nakręcił zaledwie dziewięć filmów kinowych w ciągu pół wieku.
Mam wrażenie, że Malick to w ogóle ciągłe znikanie, wybijanie się z oswojonego rytmu. Najpierw studia filozoficzne na Harvardzie i nieukończony doktorat w Oksfordzie. Potem praca dziennikarska, wykładanie filozofii i własne kształcenie w szkole filmowej, poprawianie skryptów scenariuszy (jego sugestie do „Brudnego Harry’ego” zostają odrzucone), pierwszy film i triumf w San Sebastián. Potem drugi film, jeszcze bardziej udany, i… wycofanie się z branży na dwadzieścia długich lat, pobyt we Francji, wykładanie tam filozofii. Powrót z dziełem, które wygra festiwal w Wenecji i zbierze sporo nominacji do Oscara, następnie kilka lat milczenia, potem znowu kilka, i tak stale. Jakby teksański twórca cały czas powtarzał pod nosem: nic nie muszę. Macie wobec mnie jakieś oczekiwania? W porządku, miejcie je dalej.
U Malicka natura okazuje się nie tyle zachwycająca, co przede wszystkim w całym swoim pięknie nieczuła na los ludzi: przerażająco obojętna na ich ekstazy i klęski
Zresztą nie bardzo wiemy, co Malick myśli, bo… reżyser najczęściej milczy. Całkiem dosłownie. Nie udziela wywiadów, nie odbiera osobiście nagród, nie pojawia się na premierach i festiwalach (wyjątki zrobił jakiś czas temu, promując „Song to song” i „Ukryte życie” – ten drugi w Watykanie!). Ciężko znaleźć w sieci jego aktualne zdjęcie. Aż dziw, że udaje mu się zachować enigmatyczność w naszym XXI wieku.
Nie jest tak, że czas między produkcjami spędza bezczynnie. Po prostu często oddaje się temu, co lubi najbardziej w pracy filmowca – montażowi. Pod koniec 2019 roku ogłosił, że zakończył zdjęcia do filmu o Jezusie i że teraz posiedzi w montażowni co najmniej dwanaście miesięcy. Jak widać, okres ten ulega wydłużeniu…
Matko, gdzie jesteś?
Miesiące zamieniają się w lata, bo od dawna trwa u Malicka poszukiwanie „formy najbardziej właściwej”. Jeszcze debiutanckie „Badlands” i „Niebiańskie dni” miały tradycyjnie prowadzoną narrację (oczywiście już z monologami bohaterów). „Cienka czerwona linia” zachwycała rozszerzaniem formuły kina wojennego, poprzez oddanie perspektywy kilkorga żołnierzy. Jednocześnie fabuła zwyczajnie wciągała odbiorcę.
Natomiast od „Drzewa życia” twórca popada w pewną manierę, irytującą część widowni: przez bite dwie godziny obserwujemy protagonistów o twarzach topowych gwiazd kina (Gosling, Mara, Blanchett, Portman, Fassbender, Bale, Affleck, McAdams) i ich wewnętrzne rozterki oraz piękne zdjęcia Emmanuela Lubezkiego, jego specyficzną pracę kamery. Opowieść snuje się we własnym tempie, ignorując zasady dramaturgii. Nie zatrzymuje się na żadnym elemencie dłużej, mnoży, zamiast rozwijać poszczególne wątki. Nie zmierza też do klarownej puenty.
Skupienie się Malicka na warstwie wizualnej przysporzyło mu licznych krytyków. Powinno się go zatrudnić w „National Geographic”! – to standardowe komentarze na forach późnych filmów. Złośliwcy zazwyczaj nie wiedzą, że… ich prośba została spełniona i reżyser siedem lat temu stworzył dokument „Voyage of Time: Life’s Journey” dla „NG” (dwie godziny ujęć, jakie znamy…).
A jednak w całym tym szaleństwie widać pewne uzasadnienie. Filmowiec nie portretuje przyrody dla własnego widzimisię czy wzburzenia odbiorcy, kryje się za tym wyraźny zamysł, wiążący się z określoną wizją świata. Dla reżysera „Niebiańskich dni” natura okazuje się nie tyle zachwycająca, co przede wszystkim w całym swoim pięknie nieczuła na los ludzi: przerażająco obojętna na ich ekstazy i klęski, na to, że swoimi działaniami sprowadzają oni na siebie destrukcję.
„Matko, gdzie jesteś?” – co jakiś czas powtarza głos Cate Blanchett we wspomnianym dokumencie. Podziwiamy cię, naturo, ale cię nie rozumiemy, jesteś dla nas nieuchwytna, tak inna niż my.
Nie jesteśmy u siebie
Drugi, zwyczajowy powód krytyki, jaką budzą dokonania Malicka, ma głębszy charakter: reżyser nie tylko – zdaniem malkontentów – nadwyręża ich cierpliwość (to jeszcze, zwłaszcza w czasach popularności slow cinema, uszłoby mu na sucho), ale też uderza w kaznodziejskie tony.
Prawdą jest, że Malick, zwłaszcza w „Rycerzu pucharów” i „Song to song”, przygląda się współczesności w sposób wycinkowy: dostrzega blichtr i tkwienie w matni swoich bohaterów, ale – nieco po manichejsku – pomija, albo niezbyt wyraźnie artykułuje, uniwersalne ludzkie tęsknoty, które obok konsumpcyjnego blichtru występują. A tęsknot tych nie zaspokoi język tradycyjnej metafizyki, którym amerykański filmowiec zazwyczaj, choć nie zawsze, operuje.
Poza tym, wydaje się, że Malick – akademicki filozof – chce powiedzieć za dużo, że wprost stawia on fundamentalne pytania o sens życia, pochodzenie zła („Drzewo życia” to przecież trawestacja Księgi Hioba), sprawczość Boga. I oczekuje, że kino przybliży nas do odpowiedzi. Przyznajmy jednak, że nawet jeśli pytania stawiane przez Teksańczyka są siłą rzeczy zbyt pospieszne lub oczywiste, to kilka wniosków okazuje się intrygujących. A duchowa ścieżka, którą Malick konsekwentnie podąża, zasługuje na dostrzeżenie.
Od dekad przewija się u niego motyw życia jako wygnania. Kulminację tego znajdziemy w zaskakująco udanym „Rycerzu pucharów”. Tytuł nawiązuje do legendy o rycerzu lub księciu, który wyruszył z dworu swojego ojca, króla, by zdobyć cenne naczynie i w trakcie wędrówki zapomniał o celu misji. Pochłonął go świat. Kraina, do której dotarł, rzuciła na niego urok, spowodowała amnezję. Może teraz jedynie pić kielich goryczy.
Takim rycerzem, według reżysera, jest każda i każdy z nas. „Nikt nie jest u siebie” – rzuca Rick (Christian Bale), bohater filmu. „Kawałki twojego życia nigdy nie stworzą całości, pozostaną rozrzucone” – doda. Z kolei w „Ukrytym życiu” usłyszymy, że „zapomnieliśmy o prawdziwej ojczyźnie”. Co pozostaje? Czekanie na moment, w którym to, co rozłączone, złączy się, żywi spotkają umarłych, jak w finale „Drzewa życia”? Beznadziejne zapasy z codziennością, jak te protagonistów „Song to song”, ich nienasycenie i naiwna wiara, że „każde doświadczenie jest lepsze niż jego brak”? A może świadomość wyrażona przez jednego z żołnierzy (znowu Sean Penn) w „Cienkiej czerwonej linii”: „na tym świecie pojedynczy człowiek jest niczym. A innego świata nie ma. Rzeczywistość pcha nas w piekło, można tylko zamknąć oczy i próbować się nie dać”.
Ten sam wojskowy radzi kompanowi: „Jest tylko jedno wyjście: znaleźć coś swojego, zbudować sobie wyspę”. Słowa te mają rangę o tyle, że dwie dekady później filmowiec do nich nawiąże, punktując iluzję takiej ucieczki. W opartym na faktach „Ukrytym życiu” mamy Franza Jägerstättera (August Diehl), austriackiego rolnika, wierzącego, że uda mu się wraz z rodziną „uwić gniazdo wysoko wśród drzew. Odlecieć jak ptaki w góry”. Filmowiec, składając hołd bohaterstwu Franza, jednocześnie pokazuje, że przed dramatem życia, trudnymi wyborami i bólem nikt z ludzi nie zdoła się ukryć.
Świeć poprzez nas
A Bóg? Ciekawe, że pozostaje On w kinie Malicka tak pewny jak śmierć. Tyle że uparcie milczy. Poradzić sobie z tą (nie)obecnością muszą bohaterowie „Cienkiej czerwonej linii”, „Drzewa życia”, „Podróży do nowej Ziemi”, „Wątpliwości”, a także „Ukrytego życia”.
W pierwszym z wymienionych filmów nie do końca wiadomo, czy Stwórca daje znak modlącemu się oficerowi (płomień świecy łagodnie gaśnie). W nagrodzonej Złotą Palmą opowieści matka (Jessica Chastain) tracąca dorosłe dziecko nie usłyszy głosu Pana z Księgi Hioba, znajdą się jedynie pocieszający, którzy będą przekonywać: „Twój syn jest w rękach Boga”. „Zawsze w nich był, czyż nie?” – trzeźwo odpowie kobieta.
Intrygujące, jak dużo antyfon do Stwórcy znajduje się w monologach wewnętrznych bohaterów tych filmów, ludzi nad wyraz rozgadanych, jakby chcieli – po pierwsze – zagłuszyć pustkę wokół siebie, po drugie: znaleźć coś większego od nich samych i przegranego życia. „Nie czyń nas nicością” – prosi kapitan Smith (Colin Farrell) w „Podróży do nowej Ziemi”.
Najdotkliwiej milczenie Boga wybrzmiewa we wspomnianym już „Ukrytym życiu”, ostatnim jak dotąd filmie Malicka, najbardziej udanym z jego późnych dzieł, najbardziej też zdyscyplinowanym. Zarówno Franz, jak i jego żona Franziska (Valerie Pachner) będą musieli skonfrontować się z zasadą, w myśl której Pan nie opuszcza tych, co pozostają mu wierni. Nasi małżonkowie decydują się na radykalną wierność, na sprzeciw wobec hitlerowskiego zła, i co? „Cały świat tonie, a On milczy” – powie o Bogu jeden z sąsiadów.
„Nie zmienisz świata, świat jest silniejszy od ciebie” – dopowie następny i w tych słowach skupi się cały dramat rodziny Jägerstätterów. „Czy Bóg nas opuścił, jak opuścił swojego syna?” – to pytanie może brzmieć nieco abstrakcyjnie, ale już pytanie „Czy nasze trudy są daremne?” okaże się nad wyraz bolesne. Czy moja odmowa służby w armii Trzeciej Rzeszy będzie miała jakiekolwiek znaczenie? Franz do końca nie usłyszy odpowiedzi. Sztuka życia polega przecież na wytrzymywaniu ciszy.
Przekona się o tym również w „Wątpliwościach” ojciec Quintana (Javier Bardem), duchowny posługujący wśród ludzi z marginesu i zmagający się z kryzysem. „Jesteś wszechobecny, a i tak Cię nie widzę. Jesteś we mnie, ale nie wyczuwam Cię już; nie tak, jak kiedyś” – powtarza na modlitwie.
Wydaje się, że to właśnie w postaci Quintany Malick formułuje coś, co niekoniecznie stanowi gotową odpowiedź, ale co do niej przybliża. „Panie, świeć poprzez nas” – prosi filmowy ksiądz. Innymi słowy: nie możemy Cię dostrzec, ale spraw, by inni poczuli ulgę w relacjach z nami, byś wyrażał się poprzez międzyludzką miłość, czułość, wzajemne oddanie; byśmy – mówiąc za Franciszkiem z Asyżu – nie tyle szukali pocieszenia, co nieśli je bliźnim.
Nawet jeśli sami kroczymy, jak w filmach Terrence’a Malicka, pośród ciemności.
Przeczytaj też: Peter Weir, sługa niewidzialnej rzeczy