Jesień 2024, nr 3

Zamów

Mój dom w wieczności. Ale jestem ciałem, nie tylko duszą

Kadr z filmu „Drzewo życia”, reż. Terrence Malick, USA 2011. Fot. Materiały prasowe

Choć „przemija postać tego świata”, to nie wolno nim gardzić jako czymś nieistotnym. Między stworzeniem a zmartwychwstaniem zachodzi ciągłość.

Jestem ciałem, nie tylko duszą. Nie znam innego doświadczenia i chwalę za to Boga. W każdej sekundzie mojego życia odczuwam poprzez ciało, w nim i dzięki niemu. Kiedy moja skóra zanurza się w rzece, wiem, że jej wody są na wiosnę zimne, latem nieco cieplejsze, kojarzę je z życiem i odrodzeniem. 

Wyrażam się całą moją fizycznością. Tym sposobem to, co w środku, może być oglądane w świetle dnia. Moje słowa i gesty zbliżają mnie do świata i innych ludzi. Dają znać o stanie mojego ducha i napełniają ducha moich bliźnich. Jestem ciałem i nie wyobrażam sobie innej rzeczywistości. „Nikt nigdy nie ma w nienawiści własnego ciała” (Ef 5,29), mówi Paweł Apostoł. „Przeciwnie, karmi je i otacza troską, jak Chrystus Kościół” (Ef 5,29). Godne to i sprawiedliwe.

My, skończeni i ziemscy, nie jesteśmy w stanie objąć umysłem tego, co nie ma dna ani końca. Nie mamy oczu zdolnych do patrzenia w tak głęboką jasność

Michał Gołębiowski

Udostępnij tekst

Ale ciało w pewnym sensie skazuje mnie również na starzenie, chorobę i śmierć. Nie mogę temu zaprzeczyć. Powstałem z prochu tej ziemi, a więc noszę w sobie jej przemijalność; to część mojej natury. Co zmysłowe, ma w sobie ten uwiąd. Jest podatne na ból, potrafi wyniszczyć samo siebie. Nastawieni na życie, często odbieramy to jako wymierzony w nas atak. Dlatego ludzie poważnie i przewlekle chorzy, jak zauważa Zsuzsa Bánk, zwykle pytają: „Dlaczego moje ciało mi to robi?”, tak jakby ono nagle stawało się naszym wrogiem, a przecież dotąd było przyjacielem. Śpiewało o dobroci Stwórcy. „Któż mnie uwolni od ciała tej śmierci?” (Rz 7,24), pytał Apostoł Paweł.

Towarzyszyłem nieraz bliskim, którzy musieli odejść. Nawet wtedy, gdy była to spokojna śmierć, ich ciała dzień po dniu zapadały się i traciły znajomy kształt. Zmysły się zamykały, jeden po drugim, oczy gasły, usta milkły. Skóra przestała być tym, co urealnia relację dwóch osób, albo pozostała łącznikiem w zupełnie nowym znaczeniu. Komunikowała rychłe rozstanie, upływający czas, kruchość i kres. Spotkanie dwóch żyjących istot ustawiała w kontekście pożegnania, a nie nadziei na trwanie. Rozmyślałem wówczas o tym, jak wielkim dobrodziejstwem jest ciało, a zarazem jak okrutne prawo na nim ciąży.

„Twoje usta mają smak cennego wina”

Jest też ciało, które się kocha i poprzez które można kochać. Mam na myśli nie tylko relacje przyjaźni, które karmią się obecnością i gestem, ale także te, które angażują naszą intymność oraz fizjologię do aktów szczególnej bliskości. Od początku istnienia człowieka Bóg związał tę możliwość z małżeństwem, czyniąc z tego stanu – jak wynika z samego początku Księgi Rodzaju – pierwszą wspólnotę osoby z osobą. Ojcowie Kościoła dopowiadają, że dwa ciała, męskie i kobiece, które stają się jednym ciałem, naśladują również samego Stwórcę, gdy ogłasza nad światem swoje fiat, „stań się”.

Cóż za zgorszenie dla wielu z nas, urodzonych w ponoć wyzwolonych czasach: wpisany w naszą naturę popęd płciowy może włączyć się w świętość. Jego materia to nie tylko mięso, ale także sakrament, a więc odzwierciedlanie miłości Boga oraz współpraca w Jego dziele stworzenia. Ciało daje więc szansę na przezwyciężenie ślepego instynktu, dominacji, obnażenia i wszystkiego, co dziś najbardziej napawa nas lękiem. Nie tylko zresztą na przezwyciężenie, ale także na zobrazowanie w jedności kobiety i mężczyzny „my” Boga, tego, który na początku mówił: „Stwórzmy”, jak również „my”, na którym oparta jest wzajemność Chrystusa i Kościoła. Jest więc sakrament małżeństwa uwidacznianiem poprzez kochające ciała tego, jak kocha się w Bogu.

A przecież to ciało także się kończy i jako takie nie odziedziczy wieczności. Nie dlatego, żeby nie było godne Boga, tym bardziej, że znalazło się dla niego miejsce w Pieśni nad pieśniami, ponoć najświętszej spośród ksiąg Starego Przymierza. I nawet jeśli uznamy, że cały ten utwór jest wyłącznie alegorią zbawczych tajemnic, to w dalszym ciągu musi ująć nas fakt, iż natchniony autor zdecydował się mówić o tych sprawach językiem ciała kochających się oblubieńców. Bliskość dwojga staje się wyobrażeniem miłości Chrystusa do Kościoła, i odwrotnie – miłość Chrystusa i Kościoła jest czymś, co naśladują kobieta i mężczyzna. Jest więc małżeński eros czymś, co Bóg oczyszcza i podnosi:

Gdy rozchylone łączą się z wargami
Wargi i oddech zdławiony zamiera
I kiedy język twój ruchliwy
Przez ząbki sączy mokrą słodycz.
O słodki kwiecie duszy, obudzony
W najgłębszych tajniach młodocianej piersi,
Przenikasz serce aż do rdzenia,
Gdy trwamy łącząc nasze usta!
Nektar – lub jeśli ziemia co słodszego
Ma niźli boski nektar – to spłynęło
Z warg w usta moje i znużony
W piersi mej oddech odświeżyło[1].

Oblubieńcy z biblijnej „Pieśni nad pieśniami” snują nawet bardziej zmysłowe wyobrażenia nadchodzącego spotkania: „Jesteś wysmukła niczym palma, a twoje piersi jak winogron kiście! Twoje piersi są dla mnie jak winnych jagód grona, a twój oddech przypomina zapachem jabłonie. Twoje usta mają smak cennego wina, które we mnie spływa, zwilżając mi wargi i zęby” (Pnp 7,9-10)

Trzeba jednak przyznać, że potencjał ciała, małżeńskiego, zmysłowego i erotycznego, wyczerpuje się wraz z końcem tego świata. W rozmowie z saduceuszami Jezus powiedział: „Żyjąc na tym świecie, ludzie żenią się i wydają za mąż, lecz ci, którzy okażą się godnymi przyszłego świata i zmartwychwstania, nie będą się żenić, ani wychodzić za mąż” (Łk 20,34-45). Zmysłami rozpoznajemy: oto ciało ukochanej. Oto jej smak i zapach. Miłość małżeńska syci się tym zbliżeniem nie tylko na płaszczyźnie doczesnych potrzeb, ale także w głębi dusz. „Nie unikajcie jedno drugiego, chyba że na pewien czas” (1 Kor 7,5), zalecał Paweł Apostoł, mając na myśli współżycie małżonków. Bóg pobłogosławił te poruszenia ciała, „tajemnica to wielka” (Ef 5,32).  

Ale to także przyjdzie nam opuścić; „każdego dnia umieramy” (zob. 1 Kor 15,31), i nie znamy tego, do czego idziemy. To tylko „żyjąc na tym świecie, ludzie żenią się i wydają za mąż” (Łk 20,34-45), tam będziemy inni. „Pośpiesz się, pójdź na balsamowe wzgórza” (zob. Pnp 8,14), mówi Oblubienica w zakończeniu Pieśni nad pieśniami. Tak brzmi ostatni werset tej księgi.

Z prochu ziemi

Ciało zostało utworzone z prochu ziemi. Ma z nią zatem na tyle dużo wspólnego, że bycie ciałem oznacza także wpisanie w ten świat jako jego integralna część. 

To prawda, mamy też w sobie obraz i podobieństwo do Boga, a więc zostaliśmy wyniesieni ponad przyrodę. Albo ściślej, wychylamy się poza jej obręb, wznosimy się ponad ogród. Ale nasza natura jest jednocześnie częścią tej ziemi. Patrzę na świat, myślę o bezmiarze, który rozciąga się za firmamentem. W tym wszystkim rozpoznaję dobroć Boga. Nie doświadczam niczego większego.

A jednak „przemija postać tego świata” (1 Kor 7,31). Zniknie, choć znam tylko to. Słusznie zauważał Immanuel Kant, że jesteśmy w stanie wyobrazić sobie tylko to, co bazuje na naszym obecnym zmysłowym poznaniu. W każdym momencie życia wychylam się jednak ku światu, który jest bardziej, a jednocześnie pozostaje całkowicie nieznany; nie z prochu ziemi, nie z tego ciała. I doznaję rozterki. Jeżeli bowiem tak ważne jest, abyśmy pamiętali, że „czas jest krótki”(1 Kor 7,29), to nie ma większego znaczenia, czy odejdziemy teraz, czy za kilkadziesiąt lat. Jest dokładnie tak, jak pisał kiedyś Felicjan Faleński: 

U zagadkowej życia rzeki,
Raz, gdy się, wątpiąc, tęschny chylę:
– Co ci po wiedzy? marny pyle! –
Rzecze mi w wichrach głos daleki:
– Tak pracuj, jakbyś żyć miał wieki –
Żyj, jakbyś umrzeć miał za chwilę[2].

Jesteśmy tu tylko przejściowo, w tym ciele, w tym świecie. To nasz powszedni stan, codzienna tożsamość. „Namiot” (zob. 2 P 1,13-14), jak powiedział Apostoł Piotr. A przecież moja wyobraźnia nie sięga dalej, poza to, co mam tu i teraz. Nie potrafię uwidocznić sobie tej duchowej rzeczywistości, do której idę i w której zamieszkam na zawsze. Jestem tym oto ciałem. Odkładam opasłe tomy kazań o tym, jak wygląda ustrój nieba. Muszę przyznać się do bezsilności.

Ziarno

Pismo przyrównuje śmierć naszego ciała do ziarna. Rzucone w ziemię, musi stracić swój dawny kształt, aby wydać plon. Lubię tę rolniczą wyobraźnię. Jest bliska rzeczywistości, prostej, odwiecznej i stałej – tej, której musimy się poddać, gdyż zapisano w niej prawa życia większe od naszej woli. 

Oto nieubłagana logika tego świata: coś musi się rozłożyć, aby wyrosło coś nowego i pełniejszego. W ten sam sposób Paweł Apostoł tłumaczył Koryntianom napięcie, jakie powstaje w wyniku konieczności umierania i nadziei pobudki do zmartwychwstania. Mamy prawo sądzić, że niektórzy spośród pierwszych chrześcijan wyobrażali sobie zwycięstwo nad śmiercią tak, jakby umieranie przestało być częścią doświadczenia człowieka, który powstał z prochu ziemi. Pouczenie Pawła brzmi jasno. Umieranie jest konieczne, aby nastąpiło zmartwychwstanie. Musimy przez to przejść, aby wszystko zrozumieć. Wyjątkiem będą chrześcijanie ostatniego dnia. My jesteśmy ziarnem.

Cały piętnasty rozdział 1 Listu do Koryntian to literackie arcydzieło. Humanistyczny i duchowy wymiar tego tekstu nigdy nie przestanie mnie zachwycać. Paweł Apostoł stara się pokazać Koryntianom, kim są jako ludzie żyjący ku śmierci, kim będą kiedyś, po odrodzeniu ku życiu bez końca, ci sami, choć inni, jakoś podobni, choć niewyobrażalni po tej stronie rzeczywistości. Maluje przed nami obrazy słońca, księżyca i gwiazd. Są to rejestry, które powinna dotykać doskonała poezja. Jednocześnie trudno mi znaleźć wiele współczesnych tekstów literackich, których autorzy rzeczywiście byliby przejęci tymi granicami naszego istnienia. Na myśl przychodzi tylko wspaniały wiersz Stanisława Czernika:

Wołanie –
Przyjazne i okrutne.
Nie wiadomo, kiedy się stanie
I co właściwie się stanie.
Ale to wiem:
Ojcowska, rodzicielska miłość,
Przyjaźń bez reszt –
Jak przedtem była,
Tak jest.
Łączy się prawo rozstania
Z wiecznym pewnikiem scalenia:
My i ziemia.
Ziarno[3].

Nie wiem, czy Czernik wierzył w zmartwychwstanie i skąd u niego tak głębokie wejrzenie w samo serce misterium naszego życia. Może stąd, że Duch tchnie tam, gdzie chce, a na to tchnienie w szczególny sposób otwiera poezja jako narzędzie epifanii.

Aby powstało duchowe, najpierw trzeba siać zmysłowe. Taki jest porządek rzeczy. „Nie było wpierw tego, co duchowe, ale to, co ziemskie; duchowe było potem” (1 Kor 15,46) – przekonuje Paweł Apostoł. Nie jest zatem bez znaczenia życie w tym ciele, które przemija. Tak samo nie bez znaczenia jest śmierć, która zasiewa nas w ziemi.

Inaczej

Ojcowie Kościoła ograniczali się do dwóch słów: „inaczej” i „lepiej”. Poza nimi nie mówili nic, przykładali palec do ust, tak jak Hiob, kiedy pojął wielkość Boga i w jej świetle spojrzał na własną kruchość. Życie w zmartwychwstałym ciele będzie inne i nieporównywalnie lepsze.

Wieczność to inna nazwa życia poddanego prawu nieba, już nie prochu ziemi. Nie uczestniczą w nim zmysły, owa frazeologiczna „krew i ciało” (zob. 1 Kor 15,50), których możliwości ograniczają się tylko do obecnego świata. Będąc kimś zanurzonym w to doświadczenie, które jest mi znane, nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co czuje człowiek spotykający wieczność. O świętości mówi się, że jest przerażająca, nawet wtedy, gdy określa ją czysta miłość. My, skończeni i ziemscy, nie jesteśmy w stanie objąć umysłem tego, co nie ma dna ani końca. Nie mamy oczu zdolnych do patrzenia w tak głęboką jasność. 

Wieczność nie zna upływu czasu, lecz wypełnia historię. Dlatego na zmartwychwstanie należy patrzeć jako na rozwinięcie wszystkiego, co było na początku, z ziemi

Michał Gołębiowski

Udostępnij tekst

Krańcowym doświadczeniem człowieka jest śmierć. Tymczasem ludziom w zmartwychwstaniu obiecano nie tylko to, że nie umrą, ale wręcz „nie będą już mogli umrzeć” (Łk 20,36), tak jakby z samej duchowej natury nie byli w stanie zaznać choćby cienia śmierci. „Niebiosa są stałe i niezniszczalne”, pisał św. Jan od Krzyża, „również dusze z natury niebiańskie są stałe”[4]. Podobnie będzie z ciałem wtedy, gdy zmieni się układ sił wewnątrz materii.

„Wszyscy będziemy odmienieni” (1 Kor 15,51), mówi Apostoł. Więcej nie wyjaśnia, chyba że za pomocą negacji, tak jakby w tym miejscu wyczerpywała się nasza religijna wyobraźnia. „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” (1 Kor 2,9).

Kiedy więc Ojcowie Kościoła objaśniali słowa Jezusa, zapewniali tych, których miłość realizowała wzorzec Chrystusa i Kościoła, że jedność, która umarła wraz z ciałem, kiedyś przyniesie niezniszczalny plon. 

Jak zauważa św. Jan Chryzostom, przez zmartwychwstanie Bóg „wszystko doprowadza do pełni” [5], a nie do zerwania. Ostatecznym spełnieniem miłości małżeńskiej jest więc miłość duchowa. Cielesna jedność kobiety i mężczyzny jest tylko zapowiedzią i uświęconą, bo sakramentalną drogą do czegoś większego. Dlatego ten sam Doktor Złotousty pocieszał pewną wdowę, pisząc, że w zmartwychwstaniu „znajdzie się ona w tym samym miejscu”, co jej mąż, aby odtąd „zamieszkać z nim na nieskończone wieki, złączona już nie węzłem ziemskiego małżeństwa, lecz innym, znacznie ten przewyższającym; tam nastąpi złączenie duszy z duszą, nieporównywalnie mocniejsze, pod każdym względem lepsze od ziemskiej jedności”[6].

Z kolei Tertulian zwraca uwagę, że „w życiu wiecznym Bóg nie rozdzieli przecież tych, których złączył, skoro nie pozwolił, aby rozłączali się, póki trwa obecne życie”[7]. Również św. Hieronim ze Strydonu pocieszał pobożnych wdowców i wdowy, adresatów swoich listów, zapewniając, że „nie stracili swoich ukochanych”, którzy „tylko na czas pewien wyjechali”, tak, że oboje „pojednają się kiedyś na nowo w Chrystusie”[8]. A więc „uczucie doczesne”, jak pisał św. Paulin z Noli, „zamieni się w uczucie wieczne”, kiedy kobieta i mężczyzna „z jedności w ziemskim ciele” przejdą do „jedności w Ciele Chrystusa”[9].

To wszystko, o czym możemy tutaj wiedzieć. Zaglądając w głąb samego siebie, rozpoznajemy swoją naturę ziarna, nie tylko w tym, co przemijające, ale także w tym, co zawiera w sobie potencjał plonu. Kochamy i jako tacy dostaliśmy obietnicę: „miłość nigdy się nie kończy” (1 Kor 13,8). Będziemy tym, kim jesteśmy, tyle, że bardziej, pełniej, a więc diametralnie inaczej. Jezusowe objawienie, mówiące, że „ci, którzy okażą się godnymi przyszłego świata i zmartwychwstania, nie będą się żenić, ani wychodzić za mąż” (Łk 20,34-45), dotyczy nie tylko przemiany naszych ciał, ale przede wszystkim daje nam znać o odmienności świata przyszłego w stosunku do wszelkiej ziemskiej i zmysłowo pojmowanej rzeczywistości.

Wspomniana „inność” nie oznacza jednocześnie zerwania. Nie jest to nowe stworzenie, tak jakby tamto nie miało znaczenia. Wieczność nie zna upływu czasu, lecz wypełnia historię. Dlatego na zmartwychwstanie należy patrzeć jako na rozwinięcie wszystkiego, co było na początku, z ziemi, a więc w „ciele i krwi”. Skoro „zasiewa się zniszczalne, a dopiero z tego powstaje niezniszczalne” (1 Kor 15,42), to także nasza doczesność jest jakimś preludium wieczności. W podobny sposób w ziarnie znajduje się już zalążek przyszłej rośliny. 

„Jedno i to samo wyrasta, tyle że doskonalsze”, jak wyjaśniał św. Jan Chryzostom, a to dlatego, że zmartwychwstałe ciało „jest tym samym, lecz nie takim samym”[10]. Zmienia się postać, lecz nie tożsamość. Współcześnie pojęcia „duszy” czy „ducha” brzmią nieco eterycznie. Ale nie to nam objawia Pismo. „Ciało duchowe” nie będzie mniej ciałem niż to fizyczne. Ono będzie bardziej i doskonalej. Bardziej współcześnie, jako jeden z nielicznych, pisał o tym Adam Asnyk:

Taką jak byłaś, nie wstaniesz z mogiły!
Nie wrócisz na świat w dawnej swojej krasie […].
Lecz nową postać wziąć i nowe siły
I nowych wieków oręż mieć w zapasie […].
Lecz przystrojona w królewski dyjadem,
Musisz do życia wkroczyć życia bramą:
Musisz być inną, choć będziesz tą samą![11]

Ale wszystko to przekracza nasze pojęcia. Możemy mówić tylko w obrazowych wyobrażeniach albo językiem paradoksów: „choć musisz być inną”, to jednak „będziesz tą samą”. Relacje kobiety i mężczyzny będą „inne” tam, gdzie „nie żenią się, ani za mąż wychodzą” (Łk 20,35), choć będą także „te same” w aspekcie, który w doczesnym życiu zbliżał dwoje osób do Chrystusa i Kościoła[12].

Powiedziano nam, że zmartwychwstanie to nie tylko trwanie, ale także spełnienie, a my możemy jedynie uwierzyć na słowo, nie mając pojęcia o niczym więcej. Znamy tylko to obecne ciało; tylko to ziarno, które musi kiedyś paść w ziemię. Nie oglądamy jeszcze plonu. Nie wiemy, jak będzie wyglądał. Jego kształt na pewno przekroczy nasze wszelkie wyobrażenia. A przecież powiedziano nam, że ta rzeczywistość, której nie widziało oko i której nie zdoła pomieścić tutaj ludzkie serce, to nasz dom i nasza ojczyzna.

Pisał wieczny tułacz postchrześcijańskiego świata, Antoni Lange:

Obozowiskiem koczuję po ziemi:
I nie mam nigdzie spoczynku dla głowy –
zawsze smutno mi i wszędzie źle mi
czekam, rychłoż zmilknie gwar bojowy.
Niedługo zwinąć przyjdzie mi namioty –
I z żalem patrzę wstecz, w ubiegłe noce:
Jak wiele pracy – jak wiele tęsknoty,
Jak wielkie trudy – jak liche owoce!
I tylko czasem w kradzione godziny,
Kiedy przycichnie ta walka jałowa:
Duch mój ulata w pieśniowe krainy,
Trwożny, czy spełni swych przeznaczeń słowa[13].

Obecne życie, choć tak dobrze znane, jest obczyzną. Proroczym obrazem tego stanu rzeczy miała być, według autora Listu do Hebrajczyków, wędrówka Abrahama po pustyni. „Słuchając głosu wiary przybył do ziemi obiecanej jako cudzoziemiec i mieszkał pod namiotami” (Hbr 11,9). Jego nogi brnęły przez rozgrzany piasek. Skóra marszczyła się coraz bardziej z każdym kolejnym rokiem tułaczki i pękała na słońcu. Nie miał tutaj stałego miejsca pobytu. Wciąż rozbijał namiot w innym miejscu, aż do dnia, gdy przyszło mu na zawsze zwinąć namiot własnego ciała. „Oczekiwał bowiem na osiedlenie się w mieście o niewzruszonych fundamentach, w mieście, którego budowniczym i twórcą jest sam Bóg” (Hbr 11,10).

Naszym domem jest natomiast wieczność. To nasza ojczyzna, nasze właściwe miejsce. Czy to możliwe, że na tyle inne od tego, co znamy, że nikt z nas nie potrafiłby go sobie nawet wyobrazić? Wygląda na to, że tak.

Wgląd w istnienie

Od jakiegoś czasu rozmyślam nad fragmentem Księgi Rodzaju, w którym Bóg powołał Adama do nadawania imion wszystkim napotkanym w ogrodzie stworzeniom. „Ale mężczyzna każde zwierzę nazwał tak samo: istota żyjąca” (Rdz 2,19). 

Opis, któremu przypisuje się czasem źle pojętą dominację człowieka nad naturą, w istocie, jak wierzę, wyraża moment metafizyczny. Nadanie imion elementom świata nie wiąże się z postawą wykorzystania lub użycia. Nie świadczy też o ograniczeniu bogactwa doświadczenia do określonej koncepcji, ułomności języka albo jednego słowa. Stoi za nim raczej pierwotne i czyste poznanie istnienia, tego, że ono jest.

Chaiyat nefesh, a po łacinie anima vivente, co oznacza „duszę żyjącą”. Tak ostatecznie określone zostało wszystko wokół. Czyli życie daje się poznać i rozpoznać. Można nadać mu imię symbolizujące porządek ludzkiego poznania. Co za tym idzie, Adam sam siebie rozpoznaje jako kogoś wpisanego w wielki plan rzeczywistości, stojącego naprzeciwko dzieł stworzenia, świadomego ich chaiyat nefesh, czyli udzielającego się, rozlanego, wypełniającego „życia”. 

Aby powstało duchowe, najpierw trzeba siać zmysłowe. Nie jest zatem bez znaczenia życie w ciele, które przemija. Tak samo nie bez znaczenia jest śmierć, która zasiewa nas w ziemi

Michał Gołębiowski

Udostępnij tekst

A więc zjednoczenie, a zarazem odrębność. Ja w świecie, a zarazem ja naprzeciwko świata. Ta sama realność, i ten sam dech życia utrzymujący wszystko w istnieniu. Wgląd w istnienie świata, który wiedzie w kierunku rozpoznania swojej natury i własnego miejsca. To pierwsze i podstawowe rozpoznanie, takie, które umożliwia ogląd sensu i wznosi ku górze. Kontemplacja tego, co jest obok, pozwala spotkać Stwórcę, tak jak to pisał Paweł Apostoł: „poprzez to bowiem, co zostało stworzone, gdy świat zaczął istnieć, poznaje się to, co w Nim niewidzialne” (Rz 1,20).

Moje ciało łączy mnie zatem z tym światem. Dzięki niemu mogę nazwać się częścią wielkiej jedności, jaką jest stworzenie. Ja i świat – jesteśmy tak samo prochem i ziemią. Ale zmysły pozwalają mi również zbliżać się do Boga. W widzialnym i przemijającym poznaję to, co niewidzialne i wieczne. 

Kościół soboru trydenckiego, dokonując syntezy różnych modeli duchowości od początku istnienia chrześcijaństwa, wypracował spójny model integracji „już” i „jeszcze nie” w człowieku rozciągniętym pomiędzy doczesnością a niebem. Nadano mu nazwę applicatio sensuum. Dostosowanie cielesnych zmysłów do zmysłu duchowego. Wznoszenie się po drabinie Jakubowej kontemplacji tego, co widzialne i namacalne, ku temu, co niewidzialne i wieczne. 

Choć bowiem „przemija postać tego świata” (1 Kor 7,31), to nie wolno nim gardzić jako czymś nieistotnym. Między stworzeniem a zmartwychwstaniem zachodzi ciągłość, nawet jeśli żyjemy w naruszonej formie tego, co było na początku. Jezus Chrystus, będąc bez grzechu, przyjął przecież naturę i ciało tego człowieka, który upadł w cierpienie, przemijanie i śmierć. Przyszedł do tego świata, aby odkupić całą jego postać. Stał się ciałem z prochu ziemi, aby zmartwychwstać jako ciało z nieba. Przychodzi do nas w materii sakramentu, w chlebie i winie, w oleju i wodzie, w uświęconych obecnością elementach tej rzeczywistości. 

Wesprzyj Więź

Idziemy ku „nowej ziemi i nowemu niebu” (Ap 21,1). To obecne przyjdzie nam opuścić. Ale nowa cielesność nas samych i świata, jakkolwiek przekraczająca ludzkie wyobrażenia, została odkupiona przez Wcielenie. Jest w niej zatem złożone ziarno, które kiedyś rozwinie swój pełen potencjał. A droga ku przyszłemu idzie przez „chwalenie Boga w tym ciele” (zob. 1 Kor 6,20).

Przeczytaj też: Michał Gołębiowski, Misterium życia przeciwko dosłowności

[1] F. Kallimach, „Do Jacyntusa Wawrzyńska”, tłum. K. Jeżewska [w:] „Antologia poezji polsko-łacińskiej”. 1470-1543, oprac. A. Jelicz, Szczecin 1985, s. 59
[2] F. Faleński, „Meandry”, nr 59, w: tegoż, „Wybór utworów”, oprac. M. Grzędzielska, BN I/202, Wrocław 1971, s. 166.
[3] S. Czernik, „Przyjaźń z ziemią”, w: tegoż, „Poezje”, Łódź 1958, s. 93.
[4] Jan od Krzyża, „Rady i wskazówki”, nr 27, w: tegoż, „Dzieła”, tłum. B. Smyrak, Kraków 1986, s. 96.
[5] Jan Chryzostom, „Homilie do Pierwszego Listu św. Pawła do Koryntian”, tłum. A. Paciorek, Częstochowa 2021, s. 766.
[6] J. Trenham, „Marriage and virginity according to St. John Chrysostom”, Durham 2003, s. 20-21, tłum. własne.
[7] J. Trenham, jw., s. 21.
[8] Zob. Hieronim ze Strydonu, „List LXXV” i „List LXXIX”, [w:] tegoż, „Listy”, t. II, tłum. J. Czuj, Warszawa 1953
[9] Zob. Paulin z Noli, „List 40”, w: tegoż, „Listy. 1-51”, tłum. M. Wysocki, J. Pałucki, M. Pyzik-Turska, Kraków 2019, s. 319-320.
[10] Jan Chryzostom, jw., s. 758-759.
[11] A. Asnyk, „Nad głębiami”, w: tegoż, „Dzieła poetyckie”, t. II, Warszawa 1910, s. 74.
[12] Na ten temat współczesna teologia małżeństwa, np. Pius XII, „Małżeństwo na zawsze”, Sandomierz 2018, s. 345; Jan Paweł II, „Mężczyzną i niewiastą stworzył ich”, Lublin 2008, s. 212-214; H. Langkammer, „Ewangelia według świętego Marka. Wstęp – przekład z oryginału – komentarz”, Poznań 1977, s. 280; E. Ozorowski, „Małżeństwo i rodzina w zamyśle Bożym”, Warszawa 2009, s. 261-268; J. Grześkowiak, „Misterium małżeństwa. Sakrament małżeństwa jako symbol przymierza Boga z ludźmi”, Poznań 1993, s. 287-291.
[13] A. Lange, „Rozmyślania”, nr III, w: tegoż, „Rozmyślania i inne wiersze”, oprac. J. Poradecki, Warszawa 1979, 33.

Podziel się

3
2
Wiadomość