Nigdy nie wiemy, czy kiedyś do kogoś „nie przemówi” bożonarodzeniowa choinka, wielkosobotnia święconka, jakiś religijny gadżet czy zrytualizowany obrzęd.
Pozareligijne motywacje odgrywają coraz mniejszą rolę w podejmowaniu praktyk. Kryzys katolicyzmu kulturowego wydaje się czymś oczywistym. Jedni postrzegają ten kryzys w kategorii oczyszczenia motywacji wiary, inni jako uszczuplenie kościelnego stanu posiadania.
Jedno jest pewne – zmniejsza się liczba tych, którzy deklarują swoją przynależność do Kościoła i odwiedzają budynek świątyni z powodów, w których dominują racje inne niż osobista relacja wiary. Jest mniej chrztów, ślubów kościelnych, katolickich pogrzebów. Mniej dzieci przystępuje do pierwszej komunii świętej, mniej młodych ludzi idzie do bierzmowania. Szara strefa katolików kulturowych wyraźnie się zmniejsza, choć nie jest tak, że już jej nie ma.
Przyznaję, wstrząsnęło mną, gdy usłyszałem szczere wyznania jednego z polskich biskupów: „Wciąż bierzmujemy niewierzących”. Jak na ten fakt powinien zareagować Kościół? Bierzmować niewierzących czy nie bierzmować? – że zostanę tylko przy tym jednym pytaniu, w którym zresztą kryją się pozostałe.
Przynależność bez wiary
[…] katolicy kulturowi to ludzie, których przynależność do Kościoła i sporadyczne praktykowanie wynikają bądź z tradycji, bądź z praktyki społecznej, bądź też nawet ze swoistego konformizmu. Odwracając formułę brytyjskiej socjolożki religii Grace Davie, która mówiła o wierze bez przynależności (believing without belonging)[1], w przypadku katolików kulturowych trzeba by mówić o przynależności bez wiary (belonging without believing) albo przynajmniej o istotnym deficycie tej drugiej.
W społeczeństwie opartym na tradycyjnych strukturach być katolikiem było łatwiej i prościej niż nim nie być. Prawie wszystko sprzyjało takiemu wyborowi, a właściwie religijnemu zwyczajowi odziedziczonemu siłą tradycji: kultura narodowa, struktura społeczna, naturalny biotop religijny, a nawet przymus towarzyski. Z mojego doświadczenia jako długoletniego sędziego sądu kościelnego mogę powiedzieć, że jeszcze nie tak dawno pojawiały się pozwy o orzeczenie nieważności małżeństwa z tytułu przymusu. Bywało, że ksiądz warunkował ochrzczenie dziecka zawarciem przez jego rodziców sakramentalnego małżeństwa. Z czasem się okazywało, że ten ślub dokonywał się bez miłości, bez wiary i bez wolności.
Katolicy kulturowi nie wzięli się znikąd. Są skutkiem określonej duszpasterskiej działalności Kościoła. Czy taka przynależność – bardziej do Kościoła czy do cywilizacji? – mogła mieć wartość zbawczą?
[…] Pytanie, które trzeba sobie teraz postawić, brzmi: co czyni człowieka chrześcijaninem (katolikiem)? A może: co powinno czynić? Tak oto na to pytanie odpowiadał w roku 1958 młody ksiądz Joseph Ratzinger: „Kościół, gdy powstawał, zasadzał się na fundamencie duchowej decyzji jednostki wybierającej wiarę, na akcie nawrócenia. […] Kościół pozostawał wspólnotą przekonanych, osób, które wzięły na siebie określoną duchową decyzję i tym różnili się od innych, którzy z jej podjęcia zrezygnowali”[2]. Przynależność była więc tożsama z duchową decyzją nawrócenia i jej konsekwencjami w postaci chrztu osoby dorosłej. Tak było na etapie Kościoła wczesnej starożytności.
[…] katolicyzm kulturowy jest kategorią utrwaloną przez wielowiekową praktykę samego Kościoła. Katolicy kulturowi nie wzięli się znikąd. Są skutkiem określonej duszpasterskiej działalności Kościoła. Czy taka przynależność – bardziej do Kościoła czy do cywilizacji? – mogła mieć wartość zbawczą? Ratzinger pisał, że współcześnie „upadło przekonanie”, iż w tak rozumianej przynależności „kryje się […] szczególna Boża łaska, wykraczająca poza świat rzeczywistość zbawcza […] Prawie już nikt nie wierzy – pisał bardzo młody jeszcze teolog – że od przypadkowej kulturalno-politycznej rekomendacji miałoby zależeć wieczne zbawienie”[3].
Konstatacja, która z tego wynika, jest oczywista: katolik kulturowy jest w stanie duchowego – by nie powiedzieć: zbawczego – zagrożenia. Sama przynależność nie zbawia, nie zbawia także kulturowo-społeczna tożsamość. Zbawia wyłącznie wiara.
Według Ratzingera katolikom kulturowym grozi jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Kto wie, czy nie większe. Późniejszy prefekt Kongregacji Doktryny Wiary przypomina, że sakramenty „to właściwa, wewnętrzna płaszczyzna istoty Kościoła”. I jako taka winna być dostępna wyłącznie dla wierzących, ponieważ „sakramenty bez wiary nie mają sensu”. Trzeba więc według niego wrócić do starożytnej praktyki disciplina arcani, która chroniła święte tajemnice Kościoła, ukrywając przed poganami chociażby miejsce gromadzenia się wspólnoty na łamanie chleba, a w konsekwencji – jak pisał – „zrezygnować z szerokiego zakresu swojego zasięgu, gdyż wynika z tego zwodzenie samego siebie oraz ludzi”[4].
To ostatnie stwierdzenie ma kolosalne konsekwencje, i to dwojakie. Po pierwsze, Kościół, który udziela sakramentów – jak ich nazywa Ratzinger – neopoganom, zwodzi samego siebie. Utrwala bowiem wobec samego siebie błędne przekonanie, że w ten sposób jest dla nich skutecznym i wystarczającym pośrednikiem łaski. Po wtóre, w nich samych utrwala przekonanie, że – choć tak się nie dzieje – skutecznie dostępują łaski, sankcjonując przez to ich kulturowy profil wiary jako w pełni wystarczający w porządku zbawienia.
Słowo dla wszystkich
Linię demarkacyjną, która – według Ratzingera – winna pozostać nieprzekraczalna, stanowi praktyka sakramentalna. Sakramenty są wyłącznie dla wierzących. Ale co z neopoganami czy katolikami kulturowymi?
[…] słowo idzie przed sakramentem. Zawsze. Sakramenty są dla wierzących, słowo natomiast jest dla wszystkich: wierzących, niewierzących czy katechumenów, dla katolików kulturowych i dla mistyków. W gruncie rzeczy nie ma w tym nic nowego. Przecież wciąż podczas mszy św. ze skrutyniami obowiązuje praktyka odsyłania katechumenów po liturgii słowa. Jeszcze nie są bowiem gotowi, by dostąpić udziału w tajemnicach sakramentalnych. Ale nie znaczy to wcale, że są pozbawieni łaski. Słowo jest jej skutecznym źródłem. […]
Cóż to wszystko znaczy w praktyce? „Szara strefa” obejmująca katolików kulturowych w ostatnim czasie się zmniejsza, ponieważ racje pozareligijne stanowią coraz słabszą motywację, jeśli chodzi o zwracanie się do Kościoła o łaskę sakramentu, czy to w przypadku chrztu, bierzmowania, pierwszej komunii, małżeństwa, czy też – choć to już nie sakrament, a sacramentalium – chrześcijańskiego pogrzebu.
Dotychczas w praktyce duszpasterskiej Kościoła dominowała strategia weryfikacyjna. Kapłan sprawdzał, czy proszącemu o sakrament czy inną posługę należało się to, o co prosił, czy spełniał sformułowane wobec niego warunki. Temu służyły kartki do spowiedzi, dzienniczki dla kandydatów do bierzmowania czy też – ostatnio słyszałem o takiej technologicznej innowacji – karty obecności odbijane w czytniku u wejścia do świątyni. Od tego, czy i jak „klient” spełnił określone warunki, duszpasterz uzależniał decyzję o możliwości udzielenia danej posługi, a także sposobu jej realizacji (co było dobrą okazją do demonstracji duchowej władzy). […]
Czeka nas teraz trudne zadanie. Strategię weryfikacyjną trzeba by bowiem zamienić na strategię ewangelizacyjną, a kontrolę zastąpić zaproszeniem. To wcale nie jest takie proste. Jeden z zaprzyjaźnionych proboszczów przyznał mi się szczerze, że tego nie umie, że nie został tego nauczony. Weryfikacja jest wciąż prostsza niż ewangelizacja.
Problem jest też w tym, że zwracający się do Kościoła po posługę katolicy kulturowi często chcą „tylko” sakramentów, a nie – jak mówią – „nawracania”. W ich rozumieniu Kościół jest wciąż przede wszystkim instytucją obsługującą potrzeby katolickiego społeczeństwa, religijną stacją obsługową, a nie wspólnotą wiary, stąd niezrozumienie wobec stawianych wobec nich wymagań formacyjnych. Dla nich to – jak to nazywają – zbędne „ceregiele”. Skoro płacą, oczekują dobrej jakości usług duszpasterskich. A tutaj nagle zderzają się z wymogiem wzięcia udziału w trzech konferencjach przed chrztem albo w kursie przedmałżeńskim.
[…] warto zajrzeć do Instrukcji „Nawrócenie duszpasterskie wspólnoty parafialnej w służbie misji ewangelizacyjnej Kościoła” z 2020 roku. W dwudziestym trzecim punkcie tego ważnego, a niedocenionego dokumentu, czytamy: „Dlatego Kościół odczuwa potrzebę ponownego odkrycia inicjacji chrześcijańskiej, która rodzi nowe życie, ponieważ jest wpisana w tajemnicę życia samego Boga. W rzeczywistości jest bowiem drogą do przebycia, która wymaga ciągłości, nie jest związana jedynie z celebracjami lub wydarzeniami, ponieważ nie jest determinowana na pierwszym miejscu przez obowiązek odprawienia «rytuału przejścia», ale jedynie przez perspektywę stałego naśladowania Chrystusa”[5].
Słuchaj także w Soundcloud i innych aplikacjach podcastowych
Jak się wydaje, ten punkt szczególnie dotyczy właśnie katolików kulturowych, którzy na sakramenty i sakramentalia patrzą bardziej w kategoriach społecznych rytuałów przejścia niż doświadczania misterium Chrystusa. Swoistym tego potwierdzeniem są pojawiające się propozycje świeckich chrztów, bierzmowania czy pierwszej komunii, które tym różnią się od cywilnych celebracji małżeństwa czy pogrzebu, że stanowią świecką imitację rytuałów stricte religijnych. Istnienie i popularność takich projektów dowodzą kompletnego niezrozumienia naśladowanych sakramentów, które w odbiorze społecznym są często sprowadzane do przyjęcia, na którym wręczane są prezenty, jak to jest szczególnie w przypadku pierwszej komunii.
Trudno też sobie nie postawić pytania, czy w samej praktyce Kościoła te wydarzenia nie zostały w dużej mierze sprowadzone do elementów zewnętrznych i wtórnych. Tak ciekawe programy duszpasterskie jak grupy barankowe wspierające rodziców w domowym przygotowaniu do pierwszej komunii mogą liczyć na powodzenie raczej u katolików o pogłębionej świadomości religijnej i potrzebach duchowych. Propozycje pogłębionych, bardziej rozbudowanych form przygotowania, w tym zwiększenie ilości katechez przedsakramentalnych, spotykają się jednak z oporem, zwłaszcza u pojawiających się w kościele przy tej okazji katolików kulturowych. A wtedy rodzi się pokusa, aby zrezygnować ze stawiania wymagań za cenę pozostania w Kościele. I wielu duszpasterzy tej pokusie ulega.
Trzeba także dodać, że ogromny, ale niewykorzystany potencjał tkwi w przepowiadaniu obrzędowym. Niestety wiele z homilii głoszonych podczas zawarcia sakramentalnego małżeństwa, w trakcie chrześcijańskiego pogrzebu czy przy udzielaniu sakramentu chrztu św. jest naprawdę zdawkowych, schematycznych, pozbawionych zindywidualizowanego odniesienia do osób uczestniczących w tych obrzędach oraz do ich potrzeb. Moje osobiste doświadczenie przekonuje mnie, że słowo Boże głoszone w tych okolicznościach często trafia na bardzo żyzną ziemię serc otwartych na Ewangelię. Tylko że oczywiście wymaga to zaangażowania, poświęcenia czasu, kontaktu z rodziną.
Niecodzienna skuteczność
Na koniec trudno nie postawić jednak pytania o potencjał, jaki drzemie w katolicyzmie kulturowym. Krytycznie się do niego odniósł Marcin Matczak w głośnym artykule „Chrześcijańskie symbole tych Świąt nie są łatwe i przyjemne” opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” w przeddzień Bożego Narodzenia 2022 roku. Co prawda, ostrze jego krytyki skierowane było wobec ateistów świętujących Boże Narodzenie zupełnie po świecku, ale – według niego – „problem w tym, że tak […] wyglądają współcześnie Święta coraz większej liczby katolików. Oni też zdają się zapożyczać formę z tradycji chrześcijańskiej, ale bez treści”. Religijne pozostają jedynie zewnętrzne ramy, ikonografia, rytualny sztafaż, cała reszta miałaby być według niego treściowo pusta. Mówiąc krótko, świętują Gwiazdkę, ale nie narodzenie Pana Jezusa. Czy to rzeczywiście prawdziwa diagnoza?
[…] musimy sobie uświadomić, iż proste opisy oparte na dychotomii wierzący–niewierzący, praktykujący–niepraktykujący są dalece nieprawdziwe. Wiara i niewiara nie tyle sytuują się w opozycji wobec siebie, co raczej tworzą dynamiczne continuum, a praktykowanie dokonuje się z różną intensywnością, w jakimś sensie jest stopniowalne. Nie miałbym odwagi, by powiedzieć, że ci, którzy w Wielką Sobotę idą do kościoła z tak zwaną święconką, są w większości gnani jedynie zwyczajem. Po wtóre, teolog musi wykraczać poza socjologiczną ocenę procesów dokonujących się w obszarze religii i jednocześnie zakładać możliwość działania łaski, której skuteczność wcale nie musi się objawiać natychmiastowo.
Przypomnę – być może znaną – zanotowaną przez ks. Jana Twardowskiego w „Niecodzienniku” historię o kobiecie, która nagle zapragnęła spowiedzi: „Stałam na ulicy, obsypał mnie śnieg, przypomniała mi się moja sukienka do I Komunii Świętej”[6]. Ten pozornie banalny przykład pokazuje, że drogi wiary są bardziej skomplikowane, niż nam się wydaje, a potencjał, który się kryje w zupełnie wtórnych elementach naszych religijnych rytuałów, może stać się punktem wyjścia do nawrócenia. Nigdy nie wiemy, czy kiedyś do kogoś „nie przemówi” bożonarodzeniowa choinka, wielkosobotnia święconka, jakiś religijny gadżet czy zrytualizowany obrzęd.
Może o katolicyzmie kulturowym częściej winniśmy myśleć nie tylko jak o religio, ale także – choć osłabionej – wierze przetłumaczonej na kulturę? Owszem, wiara przeminęła, została jedynie warstwa kulturowa. Ale jeśli nawet ta kultura zapomniała już o swej religijnej genezie, to przecież zawsze może i powinna stanowić punkt wyjścia do rozmowy o tym, co było u początku tej kultury, o Ewangelii.
Kończąc omawianie problemu katolików kulturowych, warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Krytyka tej formacji bardzo często łączy się u autorów tejże krytyki z tendencją do przesuwania rozumienia chrześcijaństwa w kierunku jego wersji niereligijnej, a więc zasadniczo pozbawionej obrzędowości wyrażającej się kulturowo albo przynajmniej o obrzędowości mocno ograniczonej. O ile bowiem katolicyzmowi kulturowemu przypisywany bywa zewnętrzny rytualizm pozbawiony wewnętrznej treści, o tyle chrześcijaństwo bezreligijne postuluje ograniczenie rytuałów, które szybko nabierają znaczeń kulturowych, na rzecz interioryzacji wiary – ascetycznej, jeśli chodzi o jej zewnętrzny wyraz. Tak rozumiana wiara bezreligijna sytuowałaby się na antypodach katolicyzmu kulturowego. W skrajnym przypadku tu byłaby wiara bez rytuału, a tam rytuał bez wiary.
Osobiście zgadzam się z tezą ks. Halíka, który pisze: „przypuszczam, że całkowicie niereligijne chrześcijaństwo jest tylko abstrakcją. W rzeczywistości historycznej z wiarą zawsze spotykamy się w ramach określonej kultury, kulturowego systemu”[7]. Oczywiście, że także chrześcijaństwo sprzed epoki, gdy stało się religio, miało już swój kulturowy kształt. Duchowa droga polegająca na imitatio Christi przez wieki nadal obrastała w obrzędy, zwyczaje, rytuały, formy zewnętrzne, które były pomostem między wiarą a kulturą. Naturalnie, czasami owa społeczna i kulturalna forma chrześcijaństwa dominowała nad osobistą, dojrzałą relacją, ale nie znaczy to, że ją zawsze unieważniała.
W moim przekonaniu katolicyzm kulturowy posiada w sobie jakieś pierwotne residuum wiary, mniej lub bardziej żywe czy dojrzałe, które należy raczej rozwijać, niż tylko poddawać krytyce.
Fragment książki „Kościół, który wyznaję”, Wydawnictwo WAM, Kraków 2023. Tytuł fragmentu od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: Co nas czeka w świecie post-christianitas?
[1] Zob. G. Davie, „Religion in Britain since 1945. Believing without Belonging”, Cambridge, Mass. 1994.
[2] J. Ratzinger, „Neopoganie i Kościół”, w: Benedykt XVI, „Ostatnie rozmowy, rozmawia P. Seewald”, tłum. J. Jurczyński, Kraków 2016, s. 298.
[3] Tamże, s. 298.
[4] Tamże.
[5] Kongregacja ds. Duchowieństwa, Instrukcja „Nawrócenie duszpasterskie wspólnoty parafialnej w służbie misji ewangelizacyjnej Kościoła”, nr 28.
[6] J. Twardowski, „Niecodziennik”, Kraków 1991, s. 32.
[7] T. Halík, „Popołudnie chrześcijaństwa. Odwaga do zmiany”, tłum. Tomasz Maćkowiak, Kraków 2023, s. 90.
Według mnie trzeba zupełnie porzucić kategorię „katolik kulturowy”. Jest to kategoria nie tylko niepotrzebna ale wręcz szkodliwa: przez uporczywie stawianie pytanie, kto jest „katolikiem kulturowym?” wprowadza nasze myślenie w daremne rozważania i rozróżniania.
Jednocześnie trzeba wiarę rozważać wychodząc od tezy: „wiara jest łaską”, nie od tezy: „wiara jest wyborem”. Ta druga teza trąci pelagianizmem.
Kultura jest jedną z dróg łaski.
Jan Słomka
Akt wiary pochodzi właśnie z wyboru. Najwyższy czas traktować wiarę tak, jak traktował ją Jezus, a nie dzisiejsza teologia.
Akurat Jezus nie uznawał wiary za decyzję, czy wybór. Nie wyście mnie wybrali, ale ja was wybrałem.
Nie rozumiem tego wpisu w tym kontekście.
Piszesz, by traktować wiarę, tak jak traktował Jezus, jednocześnie pisząc o akcie wiary z wyboru. To się wyklucza.
Dalej nie rozumiem, o czym piszesz. Ja o czym, Ty o czym innym.
Piszesz, że akt wiary pochodzi z wyboru. Jezus nie uważał, że akt wiary pochodzi z wyboru. W tym kontekście twoje słowa, by traktować wiarę tak, jak traktował ją Jezus są bez sensu.
Dalej Cię nie rozumiem.
Rzadko mi się podobają teksty ojca Draguły, ale tym razem jest inaczej. O tyle się nie zgodzę z przekazem dotyczącym nawracania zamiast krytykowania katolików kulturowych, gdy chodzi o traktowanie Kościoła jak punktu usługowego, z czym wiąże się domaganie Komunii Świętej za wszelką cenę, bez ovczyszczenia serca i bez nawrócenia. Chrystus ofiarował swoje ciało podczas pierwszej wieczerzy tym, którzy poszli za nim i oddali wszystko, co ich zatrzymywało. Zwykle pada kontrargument, że Chrystus przecież ofiarował chleb Judaszowi, ale pomija się chytrze fakt, że Judasz nie był w grzechu ciężkim, lecz był tym, który słuchał Chrystusa i robił to, o co on prosił. Zwróćmy też uwagę, że Judasz był jedynym czynnym uczniem tej nocy, gdy wszyscy inni posnęli nie chcąc czuwać. Judasz to problem innej kategorii, w innym wymiarze.
a Judasz?
Co Judasz?
Bardzo ciekawy artykuł.
Poszedłem do 1 Komunii, bo wszyscy szli i rodzice kazali.
Poszedłem do bierzmowania, bo rodzina chciała.
Byłem świadkiem na bierzmowaniu, bo rodzina mnie zmuszała.
O WIARĘ nikt nie pytał. Z resztą, nawet na lekcji religii ksiądz pytał, czy wszyscy byli na mszy i kazał się tłumaczyć z nieobecności, ale nigdy nie pytał, czy uczniowie faktycznie w to wszystko wierzą. A kiedy podważyłem dogmat op wiekuistym dziewictwie Maryi – ksiądz stwierdził, że nie muszę tego rozumieć, tylko muszę wierzyć. Co oczywiście nie pomogło, bo skoro Maryja urodziła co najmniej jedno dziecko drogą naturalną, to dziewicą być nadal nie mogła.
Kościół musi wybrać:
Albo wielu wiernych, w tym kulturowych, słabo wierzących i praktykujących od wielkiego dzwonu.
Albo wiernych gorliwych, za to niewielu.
Czy ma odwagę?
Pozdrawiam.
Kościół powinien wreszcie przyznać, że opowiadania o Jezusie czyli Ewangelie to bajka. Ale nie zrobi tego, bo przynosi mu korzyść. Czyli , mówiąc pospolicie, kwadratura koła.
Nie byłam ochrzczona jako dziecko (miałam 18 lat). Moim katechetą w drodze wiary (wraz z Bożą łaską i modlitwą wspomnianego „katechety”) został nim mój teść. Przedstawił mi tajniki wiary w : przykładach z życia. I uwierzyłam. Do reszty pociągnęła mnie wspomniana łaska i modlitwa. Niestety na przestrzeni tej drogi moja wiara zaczęła rodzić pytania: szukałam aż znalazłam – nie w posoborowym nauczaniu a w Tradycji przedsoborowej właśnie. Homilia jest homilią a Sakramenty są sprawowane z należytym szacunkiem i świętością. W kościele posoborowym nie mogłam wytrzymać, gdy kapłan sprawuje Mszę jak konferansjer – zadowalając ludzi a nie patrząc na Boga. Jak „wszystkim” z automatu „daje” się zgodę na Sakramenty choć nieraz byłam świadkiem jak głośno ktoś z „chętnych” tym poprostu gardzi… Zrobiono z Jezusa pluszowego Boga który tylko jest miłosierny, ale nie jest Sprawiedliwy ani absolutnie wymagający. W efekcie tzw gotowanej żaby MaMy dzisiaj błogosławienie grzechu i profanacje idące od samej Głowy KK.
Tak Basiu, i to jeszcze przerabianie słów Chrystusa i Pisma Św. ze skali 1:1 na skalę 1:10 przez kapłanów i katechetów.
Tyle, że to właśnie temu „tradycyjnemu” modelowi potrydenckiemu zawdzięczamy upadek Kościoła.
A co z chrztem ? Takie ochrzczone niemowle to katolik kulturowy, czy inny ?
Panie Judaszu,nie możemy „przyznać”,że Ewangelie to bajka,bo nie bajką była ODKUPIEŃCZA ŚMIERĆ NA KRZYŻU Pana Jezusa,jego Zmartwychwstanie,jak i nie fikcją były męczeńskie śmierci tych,co nie dla bajek Pana,Panie Judaszu,umierali– a dla świadectwa Prawdzie,której EMPIRYCZNIE (to chyba termin cieszący się szacunkiem „racjonalistów”,prawda?) doświadczyli! Tak więc niech Pan,Panie Judaszu,w bajki nie wierzy,a zastanowi się,czy ktoś–zwłaszcza naoczny świadek Czynów Pana Jezusa– bohatersko dla fikcji oddałby swe życie? Niech Pan to przemyśli…A co do apostoła Judasza,to przypomnę Panu,że człowiek ten,jak i pozostali,widział liczne cuda Pana Jezusa,a jednak zdradził.Jak mógł?Oto tajemnica.A Chrystus o nim powiedział :”(…)lepiej,żeby się nie urodził!” Mamy tu bardzo WAŻNĄ INFORMACJĘ: życie ma WIELKĄ WARTOŚĆ.Samosąd nad sobą Judasza,który UCZCIWIE wyznał przed Sanhedrynem,że wydał Niewinnego — był przeraźliwie tragiczny,bo znając Zbawiciela,nie padł mu do nóg,a wybrał „gałąź POd ciężarem zgiętą”…(Niedawno tą Miłoszową gałęzią Tusk groził Prezydentowi Rzeczypospolitej!)
Alfred, z postacią Judasza jest taki problem, że wczesne świadectwa z Listów Pawła negują jego istnienie, Chrystus po zmartwychwstaniu według Pawła pokazuje się wszystkim Dwunastu Apostołom. Stąd można mniemać, że motyw zdrady przez najbliższego jest zabiegiem literackim. Tym bardziej, że Jezus nie ukrywał się, był znany kapłanom, nie było więc żadnej potrzeby zdrady.
Nie odrzucaj szklanki nawet jeśli wydaje ci się pusta
Bo gdy zapragniesz wody nie będziesz miał w co nabrac