Nie zobaczę na wielkim ekranie ukochanego filmu, nie osiągnę zamierzonego celu, w dodatku straciłem zainwestowany już czas. W innych, choć tak naprawdę podobnych sytuacjach: nie doświadczę czegoś szczególnego, nie dowiem się, nie zwiedzę, nie poznam. Tylko… i co z tego?
W jednym z felietonów Wojciech Bonowicz wspomina, jak w dzieciństwie ojciec zabrał go do kina. Przed wejściem kłębił się tłum. Ludzie przepychali się, szamotali, krzyczeli. Widząc to wszystko, ojciec rzucił krótkie: „Chodź, wracamy”. „Cofnęliśmy się, chociaż bardzo chciałem zobaczyć tego magika, tę Irenę Dziedzic lub ten film, wszystko jedno jaki […]. A jednak byłem dumny, nawet w jakimś sensie szczęśliwy, bo rozumiałem, co ojciec chciał w ten sposób powiedzieć: że my nie musimy, że jeżeli to ma tak wyglądać, to my nie, my dziękujemy, ustąpimy” – notuje Bonowicz.
Wspaniała scena. Wracam do niej w myślach co jakiś czas. Ostatnio przypomniała mi się, gdy wyszedłem z redakcji, by odebrać w pobliskim kinie wejściówki na przegląd filmów światowej sławy reżysera. Wczesny wieczór, zimno. I kolejka, ciągnąca się przez kilkadziesiąt metrów na Krakowskim Przedmieściu. Nie było przepychania się, nikt nikogo nie obrażał, każdy spokojnie czekał na moment, kiedy dostanie bezpłatny bilet na któreś z arcydzieł mistrza (w programie było ich całkiem sporo!).
Ustawiłem się na końcu tego wężyka, miałem trochę czasu, nie musiałem nigdzie biec. Było tylko jedno „ale”: nie lubię tłumnych wydarzeń, unikam ich. Po chwili usłyszałem więc w głowie pytanie, które co jakiś czas, w różnych sytuacjach, dochodzi we mnie do głosu: „Czy warto?”. Uznałem – niekoniecznie całkiem racjonalnie – że „jeśli tak ma to wyglądać”, nie warto. Zrezygnowałem.
Powie ktoś: „Po prostu ci się nie chciało stać i marznąć, tyle. Po co dorabiać do tego głębsze znaczenie?”. A jednak, wracając do domu, nie myślałem ani o kolejce, ani o przeglądzie, lecz o czymś znacznie bardziej uniwersalnym, choć chyba dziś niemodnym: o wcale niełatwej sztuce rezygnacji. Nie chodzi tu o kino, taką czy inną atrakcję, o sposób „załatwienia sobie miejsca”, o zaradność, wytrwałość lub jej brak, a o to, że może czasem dobrze w życiu stanąć z boku, nie biec tam, gdzie biegnie reszta, że może warto wypisać się z wyścigu. Zrezygnować.
Ma to oczywiście swoją cenę, musi ją mieć. Nie zobaczę na wielkim ekranie ukochanego filmu, nie osiągnę zamierzonego celu, w dodatku straciłem zainwestowany już czas. W innych, choć tak naprawdę podobnych sytuacjach: nie doświadczę czegoś szczególnego, nie dowiem się, nie zwiedzę, nie poznam. Tylko… i co z tego? Trudno. Moja codzienność wyda się komuś mniej barwna, mniej ciekawa, uboższa? W porządku, można tak myśleć. Ba, może rzeczywiście tak jest? Ale kto powiedział, że ma ona być kolekcjonowaniem coraz to nowych wrażeń?
„Jestem Nikim! A ty? / Czy jesteś – Nikim – też? / Zatem jest nas aż dwoje?” – pytała w jednym z wierszy Emily Dickinson (o ludziach i czynnościach „niepotrzebnych” piszemy w jesiennym numerze „Więzi”). Tylko kto dzisiaj, w świecie obsesyjnego zdobywania i szumnej autokreacji, w którym (prawie) każdy chce coś znaczyć, potrafi przyznać: „Jestem nikim”, zaś „me skarby – jak chciał Yeats – w marzeniach”? Marzeniach pogmatwanych, niespełnionych, niemożliwych.
W ostatnich latach coraz częściej zadaję sobie pytanie: czy nie najlepiej jest w cieniu? W swoim własnym, niepowtarzalnym cieniu. Od razu dwa skojarzenia. Pierwsze, to scena z „Psów” Pasikowskiego. Młody (Cezary Pazura) deklaruje Franzowi (Bogusław Linda), który odchodzi ze służby, że teraz on będzie za niego „robił porządek”. – Mnie zamieć na oddzielną stertę – odpowiada Maurer.
Drugie skojarzenie stanowi pieśń, a nawet dwie pieśni Leonarda Cohena. Słynne „In my secret life” opowiada o tytułowym sekretnym życiu bohatera, które płynie swoim tempem, w którym „dzięki Bogu” nic nie jest czarne ani białe, w którym bywa też „ciasno i zimno” oraz samotnie. Z kolei w „Slow”, nagrywanej już w końcowym etapie twórczości, kanadyjski muzyk nuci: „Zwalniam melodię / Za szybkiej nigdy nie lubiłem / Ty chcesz tam dotrzeć już / Mnie się wcale nie spieszy / I to nie dlatego, że jestem stary / Nic nie ma do tego mój stan […] / Zawiązuję sznurowadła / Ale nie chce mi się biec / Dotrę, kiedy dotrę”.
Może zatem ostatecznie chodzi o to, by dreptać na własnych warunkach? Jak również, by odpuszczać, by zgodzić się na pewnego rodzaju kłujące niespełnienie: na to, że życie wszystkim nam ucieka między palcami; że wieczorami, zadowoleni z siebie bądź nie, i tak po cichu gaśniemy; że w osobistych notesach odnotowujemy kolejne straty; że nasze życiowe CV nigdy nie będzie „w pełni satysfakcjonujące”, a ręce okażą się na koniec puste. Że wreszcie z kolejki życia nie widać innego wyjścia jak tylko przez śmierć. I że nie ma na to rady.
By osłodzić nieco ten niewesoły wniosek, na koniec żart, który usłyszałem dawno temu: oto pewnej nocy w Warszawie bazyliszek spotyka dwóch ludzi, urzędnika i studenta. – Nie zjem obu – mówi. – Daruję życie temu, kto wygra wyścig. Stwór wyznacza trasę, ustawia obu mężczyzn na linii startu, daje sygnał, oni ruszają, a on czeka. Po długich minutach na mecie zjawia się jedynie zziajany urzędnik. – A gdzie ten drugi?! – pyta zdziwiony bazyliszek. – No właśnie, student powiedział, że ma to gdzieś i poszedł do domu.
Czasami, jak widać, rezygnacja ocala.
Przeczytaj też: Niewiele mogę zrobić. I co z tym zrobić?
Ciekawe spojrzenie. Nawet dość mi bliskie. Też puszczam przepełniony autobus, wolę poczekać na następny… Tylko, gdyby wszyscy nagle postanowili żyć „w cieniu”, w pełnej rezygnacji, to jakby wyglądał nasz świat? Marnie… Walka z przeciwnościami, pasja, egoizm, nieustająca ciekawość, żądza sławy, pazerność, , chęć wyróżnienia się – są nieodłącznymi cechami (i chyba często zaletami?) naszej cywilizacji i naszego człowieczeństwa. W encyklopediach i na listach Noblistów nie ma raczej nikogo, kto „wolał żyć w cieniu”. Jakby taki Chopin sobie powiedział- a co ja będę się wysilał, mam gruźlicę i nie będę się wygłupiał z tym fortepianem, bo po co – to świat byłby przez to lepszy? A co, gdyby tak łatwo zrezygnował Alexander Fleming – wynalazca penicyliny???
Ludzie po prostu są różni, ale trzeba pamiętać, że aby niektórzy mogli pozwolić sobie na luksus stania z boku, czy rezygnacji – inni muszą nieźle się narobić, naryzykować i ponapinać. Spróbuj sobie postać melancholijnie z boku w jakiejś satrapii lub krwiożerczym reżimie. Albo choćby w rodzinie, gdzie to Ty jesteś odpowiedzialny za dobrobyt i los bliskich. Zblazowanie, stoicka rezygnacja z pędu życia jest dobra, jak siedzisz na wygodnym fotelu w swoim Cadillacu, jadąc do willi z basenem… 😉
Rezygnacja bywa okrutnie bolesna, zwłaszcza gdy jest moralną koniecznością. Rwie tożsamość na strzępy, szatkuje serce i zostawia niegojącą się ranę. Chopin i jego twórczość jest dla niej niczym.
Hm, Chopin może nie stał z boku ale za niczym nie gonił. Fleming zajęty w laboratorium raczej też odpuścił sobie gonitwę za zdobywaniem wrażeń. Dziś jesteśmy nienasyceni w zdobywaniu doświadczeń. ” Nie lecisz na Madagaskar” dziwi się koleżanka nakręcona na podróże. Wszystkiego i tak nie zobaczę. A rozwój napędzają zarówno ciekawscy pionierzy jak i laboratoryjni pracusie. Pozdrawiam
„Nie bój się, nie lękaj się, Bóg sam wystarczy” – tak brzmi jeden z kanonów śpiewanych w Taize, do słów św. Teresy z Avila. Mam wrażenie, że Damian powiedział to samo, tylko swoimi słowami, a także słowami współczesnych trubadurów, takich jak Leonard Cohen… Nie narzekajmy na nasze czasy i rzekomy kryzys kultury: mamy powszechnie dostępnych artystów pop-kultury, mamy wspaniałe kino… Mamy twórców filmowych, którzy mogą być mistrzami, nauczycielami mądrości: Wojciech Marczewski, który od dwudziestu lat nie robi nowych filmów, ale prowadzi dla młodych talentów z całego świata szkołę Andrzeja Wajdy, a ostatnio – pojawił się Paweł Maślona, twórca „Kosa” (wkrótce rozmowa Damiana Jankowskiego z nim na łamach kwartalnika „Więź”!)…
Najzwyczajniej w świecie i po prostu dziękuję Autorowi za ten piękny i mądry tekst! Wszystkiego dobrego!
Piękny i mądry, jak zawsze.
Okazje są jak autobusy – przyjeżdżają regularnie.
Film, który dzisiaj jest w kinach, za trzy lata będzie w TV.
W sumie wnioski słuszne, uważam tak samo, choc nieco inaczej to uzasadniam.
Pozdrawiam.
„Okazje są jak autobusy – przyjeżdżają regularnie.”.
Serio tak jest, że regularnie? To chyba żyjemy w innych światach.
„Film, który dzisiaj jest w kinach, za trzy lata będzie w TV.”
Będzie albo i nie. Ale Ciebie może już wtedy nie być…
Jasne, że czasem trzeba w życiu lekko przystopować, co nie znaczy jeszcze: zatrzymać się. Katolik ma do tego wpisaną potrzebę, wręcz mus działania. Co ja mówię działania -walki!