Zima 2024, nr 4

Zamów

Jerzy Sosnowski: Pisząc, pokazuję środkowy palec przemijaniu

Jerzy Sosnowski. Warszawa, maj 2023. Fot. Więź

Niedawno odkryłem, że choć parę rzeczy powinienem, to nic nie muszę. I było to doświadczenie wyzwalające – mówi Jerzy Sosnowski, pisarz, radiowiec i felietonista „Więzi”.

Jakub Halcewicz-Pleskaczewski: Pisałeś kiedyś: „Światem targają wojny, głód, przemoc, ale to nie one, a właśnie codzienne życie, pozbawione spektakularnych katastrof, pełne jest drobnych, a oburzających wydarzeń, które sprawiają, że świat naprawdę boli”. Nie dajesz łatwych pocieszeń?

Jerzy Sosnowski: Jakkolwiek zabrzmi to trochę śmiesznie, miałem, gdy to pisałem, w miarę świeże wspomnienie zejścia swojego kota. Kiedy ta futrzasta kulka, która na co dzień prowokuje czułość, zaczyna chorować, a potem umiera, okazuje się, jakie są koszty jej posiadania. Przy całym pozornym braku powagi tematu, jest to dokładnie to, o co pytasz. Wtedy boli.

To było ponad dwadzieścia lat temu.

– Dziś dochodzą więc jeszcze moje doświadczenia i bóle sześćdziesięciolatka. Mówi się, że jeśli facet w pewnym wieku budzi się rano i nic go nie boli, to znaczy, że umarł. Mam na przykład problem z sąsiadem, u którego zaczęła się demencja. Stał się dla mnie wyzwaniem, któremu choćby wczoraj nie sprostałem. Byłem tak zaskoczony tym, że zadzwonił do drzwi o dwudziestej drugiej, że go w ogóle nie poznałem. Zobaczyłem w nim zjawę z sennego koszmaru.  

I?

– Starałem się przede wszystkim, żeby nie wszedł mi do domu: grzecznie, ale jednak na dystans. To, jak powinienem był się zachować, przyszło mi do głowy dopiero kwadrans później. Trochę jak w – świetnym zresztą – filmie Rubena Östlunda „Turysta”: facet, którego oglądamy, to porządny człowiek, tak w ogóle. Ale gdy schodzi lawina, ucieka, zamiast próbować zrobić, co należy.

Co to dla ciebie znaczy?

– Że wizja, według której zło toczy się ponad naszymi głowami, a my możemy sobie zbudować własny intymny mały świat, jest po prostu niezgodna z empirią. Już wiele lat temu złapałem się na tym, że ten świat urządzono tak, że jest tu niewygodnie, że rządzą w nim cierpienie, śmierć, przemijanie i tak dalej. To nie są miłe rzeczy. Dokładanie się do tego przez umyślne robienie przykrości innym, jest uczestnictwem w czymś moralnie nie do przyjęcia. A jednocześnie, jeśli ktoś nie ma zadatków na zostanie świętym, to w sposób naturalny i zwykle nieumyślny właśnie sprawia ból, nie pomaga i tak dalej.

 

Jedną z okropnych cech współczesności jest nigdzie nie wyrażony wprost, ale oczywisty obowiązek bycia szczęśliwym

Jerzy Sosnowski

Udostępnij tekst

Z czego wynika ten twój sposób widzenia świata? 

– Są ludzie, którzy widzą świat inaczej, mniej dramatycznie. Nie mam pojęcia, jak oni to robią. 

Być może nasze życie jest loterią, w której zdarzają się losy pełne, ale większość jest pusta. Jeżeli ktoś wylosował taki charakter, że jest w stanie się z tym wszystkim godzić i mówić, że w ogóle jest super, to ja mu zazdroszczę. Ale nie wiem, o czym on mówi.

Z czego mi się to zrobiło? Przypuszczam, że to może być odziedziczone…

Po rodzicach?

– Oni, być może z powodu przeżyć wojennych, budowali swój świat intymny na zasadzie zaprzeczenia temu, że czas płynie.

U nas w domu niczego się nie wyrzucało, absolutnie niczego. Do lat dziewięćdziesiątych w piwnicy były przedmioty, z których mogłem zrekonstruować kształt mieszkania w kolejnych fazach aż do czasów wczesnego dzieciństwa. Pisałem o tym w „Wielościanie”, w opowiadaniu „Pokój do składania”. Kiedy w ostatnich latach, po odejściu mojej mamy, sprzątaliśmy z siostrą to mieszkanie, ona odkryła swoje łyżwy z czasów wczesnej podstawówki, a ja własne śpioszki. 

Ten dom nie mógł sobie poradzić z tym, że dorastaliśmy. A gdy staliśmy się dorośli, powstał problem – nie mieściliśmy się w wyobrażeniu domu z wiecznymi dziećmi, zastygłego jak mucha w bursztynie.   

Dało to taki efekt, że z jednej strony mam bardzo piękne wspomnienia z dzieciństwa, a z drugiej – gdy ojciec umarł, nagle, skokowo wpadłem w realny świat. 

Ile miałeś lat?

– 23. Nie byłem przygotowany. W zasadzie od tamtej pory mniej lub bardziej wyraźnie widzę, że towarzyszą nam w świecie nieustannie przemijanie, śmierć, choroby i bóle. Choć mam nadzieję, że nie jestem ponurakiem. Musiałbyś spytać mojej żony… Ale często myślę o sobie jako smutnym facecie, który lubi się śmiać. Bo śmiech, żart, pogoda w kontaktach są poduchą, która umożliwia funkcjonowanie. 

Na ile rzeczy czy wspomnienia, które mamy, posiadają nas? Jesteśmy ich niewolnikami?

– Coś, co wyrzucamy od razu, jest śmieciem; po 15 latach staje się to pamiątką; a po pół wieku – relikwią. Wtedy robi się gigantyczny problem emocjonalny. Rzeczy i wspomnienia potrafią nas emocjonalnie strasznie rozkołysać. Złomotać wręcz.

Masz takie relikwie? 

– Oczywiście. Na przykład plastikowy model samolotu P-11C. Biały – ponieważ byłem uczulony na zapach farby, ojciec nie mógł malować tych swoich modeli. To jedyny ocalały model z kilkudziesięciu, które skleił. Nie jest to rzecz obiektywnie ładna, w porównaniu z dzbanuszkiem, który stoi obok na półce; ten także pochodzi z rodzinnego domu, dobre wzornictwo z początku lat 60. Dalej, jeszcze w pudełku, jest samochodzik – dostałem go pod choinkę na ostatnie Boże Narodzenie, kiedy jeszcze cała rodzina była w komplecie, jeszcze żyła babcia. To był rok 1970. 

Trochę takich rzeczy mam jeszcze pochowanych. Wewnętrznie obruszam się na określenie, że one nas niewolą. To raczej emocje trzymają nas w szachu. Emocje, które nas tworzą. To jest pytanie o tożsamość; czy ja – pozbawiony tych wszystkich sentymentów – byłbym na pewno sobą? Czy to nie jest ważny składnik nas? 

Musiałem sobie poradzić z, powiedziałbym, gargantuiczną liczbą takich właśnie pamiątek czy relikwii. Mieszkanie po mamie sprzątaliśmy z siostrą przez ponad trzy lata. Oczywiście nie codziennie. Ale była to gigantyczna praca – fizyczna i psychiczna.

Wypracowałem sobie zasadę platonika: że mogę wyrzucić rzeczy, jeżeli pozostaną mi w pamięci jako „idee”. Dzięki temu mieszkanie udało się oczyścić, sprzedać, i nigdy więcej do niego nie wszedłem. A kiedy zamykam oczy, widzę je. 

Tak jak Kołobrzeg – o którym piszesz w powieści „Sen sów”? Chcesz powiedzieć, że nasza pamięć zależy od nas? 

– Zależy od nas nieporównanie mniej, niż byśmy chcieli. Chyba nic, o czym do tej pory wspomnieliśmy, nie jest rzeczą, o której mogę powiedzieć, że świadomie ją wybrałem, mogąc wybrać coś innego. Natomiast nie wydaje mi się to obciążeniem. 

Czy nie jest tak, że nasza tożsamość i biografia są tym samym, tylko rozpisanym na osi czasu (biografia), albo na prostopadłej do tamtej osi świadomości (tożsamość)? W związku z tym Kołobrzeg, w którym spędzaliśmy wakacje, nie jest obciążeniem, bo jest mną. Jest obciążeniem tylko w tej mierze, w jakiej ja jestem obciążeniem dla siebie samego.  

Czy te zagwozdki prowadzą cię, mówiąc słowami twojej eseistyki, do twórczości czy do acedii – obojętności i apatii?

– To jest trochę awers i rewers. Chyba nie ostra alternatywa: albo, albo. Wspomnienia są z tego punktu widzenia chyba jednak niewinne. Tym, co napędza acedię, jest doświadczenie przemijania, entropii. W tym sensie wspominanie – sam akt wspominania – nie mówiąc o pisaniu, jest mechanizmem antyentropijnym. Pisanie to pokazywanie, przepraszam bardzo, środkowego palca przemijaniu. Prawdziwie skuteczne przemijanie jest wtedy, kiedy zapominamy. Kiedy nie tylko znikają rzeczy, ale znika pamięć o nich. Dlatego jednymi z najstraszniejszych chorób wydają mi się demencja i Alzheimer – chociaż nie mamy chyba wiedzy, jak to wygląda od strony chorujących. 

Jeżeli uznajemy, że to, co wciąż  pamiętamy, istnieje, to w momencie, gdy przestaje być pamiętane, okazuje się, że przemijanie zrobiło więcej, niż by mogło. Uczciwie mówiąc, nie jestem do końca przekonany, czy z tego się nie bierze w ogóle moje pisanie, przynajmniej częściowo.  

Będziesz pamiętany.

– Nie tyle ja, ile chociaż część tego, co pamiętam. Wprawdzie w tym, co piszę, jest trochę fikcji, ale ponieważ do niej są powkładane rozmaite ślady realnego życia, powstaje w efekcie maszyna przeciwko entropii, przeciwko rozpadowi. Coś jednak zostaje. Wychodzi lepiej czy gorzej, ale… przynajmniej próbowałem. 

Miałeś okazję zbuntować się przeciwko rodzicom?

– Zdążyłem się trochę zbuntować. Nawet chyba dość skutecznie. W osiemdziesiątym roku miałem 18 lat. Na standardowy czas buntu nastolatka nałożyły się wydarzenia polityczne.

Szczęśliwy to ja się czułem przez dwie godziny na koncercie Milesa Davisa, który na zdrowy rozum nie miał prawa tu przyjechać w 1983 roku, a przyjechał. I pewnie jeszcze kilka razy – jak wtedy, gdy po raz pierwszy znalazłem się w rozświetlonym wieczornym Paryżu w wieku lat 27. Albo kiedy moja żona się zgodziła na nasze małżeństwo

Jerzy Sosnowski

Udostępnij tekst

Moi rodzice przyjęli kiedyś ofertę „naszej małej stabilizacji”, to znaczy: ONI coś robią nad naszymi głowami, ale my tutaj sobie z boczku: nie poddajemy się upływowi czasu, zresztą nasza chata z kraja i tak dalej. Kiedy powiały wiatry historii, taka postawa dla nastolatka była nie do zaakceptowania. Dlatego przez ostatnie lata życia mojego ojca bardzo kiepsko się z nim dogadywałem. Musiało upłynąć trochę czasu, żebym nabrał do tego dystansu.

Teraz myślisz o nim inaczej?

– Z ogromną czułością. Ale nie jako o herosie mojej wyobraźni. Nie wiem nawet, czy nie myślę o nim obecnie raczej jakby o synu, którego realnie nie mam.

Teraz wiem, jakie miał wady, wiem, które na pewno odziedziczyłem, i wiem, z którymi staram się walczyć. Miał też zalety. One powodują, że kiedy o nim mówię, zaczynam się lekko uśmiechać. Bo przy wszystkich swoich wadach to był ogromnie sympatyczny człowiek. Chociaż, prawdę mówiąc, moim zdaniem dość dziecinny. Wiele wspomnień o ojcu mnie bawi.

Na przykład?

– Prenumerował tygodnik katolików świeckich „Zorza”, w którym były czytania niedzielne. A ponieważ słabo było z książkami tego typu, postanowił sobie sporządzić lekcjonarz. Kupił stukartkowy zeszyt i pracowicie co tydzień wklejał do niego czytania. Ale są lata liturgiczne A, B, C, do tego w kolejnych latach ruchome święta wypadają inaczej i wszystko mu się rozjechało. Zaczął więc od nowa. I jeszcze raz. I tak kilkanaście razy, licząc, że w końcu czytania zaczną się zgadzać z tymi z początku. Dziś myślę, że to zabawne – desperackie próby inżyniera Sosnowskiego, żeby ogarnąć chaos. Ale w dzieciństwie wydawało mi się, że właśnie tak zachowują się dorośli ludzie. 

Jego śmierć była aktem założycielskim twojego nieco ponurego świata?

– To była cała seria zdarzeń. Odeszło wtedy kilkoro osób ważnych dla mnie w dzieciństwie. Ojciec był przedostatni w tej serii. Czym innym jest wiedzieć, że człowiek jest śmiertelny, o czym dowiadujemy się dość szybko, a czym innym tego doświadczyć. Wcześniej buntowałem się, chciałem z rzeczywistości rodzinnego domu wyfrunąć do własnego życia, ale zakładałem, że tamta forma życia pozostanie. A ona znikła. Moje bunty przeciwko zbyt mało w mojej opinii odważnym rodzicom stały się niczym w porównaniu ze śmiercią jednego rodzica i depresją drugiego.  

Jak cię ludzie pytają, czy jesteś szczęśliwy, co odpowiadasz?

– Zapytała mnie o to kiedyś w rozmowie do „W drodze” Anna Sosnowska, po czym żona mi wyznała, że jest jej przykro. Bo zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że szczęśliwy to człowiek bywa, z rzadka, raz na jakiś czas. Jedną z okropnych cech współczesności jest nigdzie nie wyrażony wprost, ale oczywisty obowiązek bycia szczęśliwym. Wynika on moim zdaniem z jakiejś przeraźliwej inflacji tego pojęcia. 

Szczęśliwy to ja się czułem przez dwie godziny na koncercie Milesa Davisa, który na zdrowy rozum nie miał prawa tu przyjechać w 1983 roku, a przyjechał. I pewnie jeszcze kilka razy – jak wtedy, gdy po raz pierwszy znalazłem się w rozświetlonym wieczornym Paryżu w wieku lat 27. Albo kiedy moja żona się zgodziła na nasze małżeństwo. To są momenty. Co nie znaczy, że ogólnie jestem nieszczęśliwy, tylko że istnieje jeszcze pośredni stan skupienia. Można być zadowolonym, usatysfakcjonowanym, pogodnym. „Szczęście” to bardzo wzniosłe słowo. Oczywiście, występuje w życzeniach, ale przecież nie sposób traktować ich dosłownie.

Żona, radio, książki – sporo ci się udało.

– Niewątpliwie. Tak, mam żonę, o którą się długo starałem. Piszę. Udało się założyć Radio Nowy Świat, jestem jednym z jego współzałożycieli. Uczę w liceum. Robię w życiu to, co lubię, i jeszcze mi za to płacą. Ale takich słów jak szczęście, spełnienie – nie używam. Wiem, ile rzeczy mi się nie udało. Być może to moje specyficzne doświadczenie: byłem taki Beniaminek, najmłodsze dziecko, dość zdolne, trochę „stare” – bo z rozmaitych powodów rodzice nie wypuszczali mnie na podwórko, więc szybko nauczyłem się czytać dzięki siostrze, która bawiła się w moją nauczycielkę. No i czytałem ponad wiek, dostawałem świadectwa z czerwonym paskiem, na studiach stypendium ministra i tak dalej. Miałem poczucie, że sky is the limit. Aż pewnego dnia odkryłem, co za dziw, że jednak nie jestem najzdolniejszy i najbardziej utalentowany. I musiałem ustawić jakąś sensowną miarę wymagań wobec siebie. 

Przy innej okazji siostra powtarzała mi na pocieszenie modną w latach dziewięćdziesiątych frazę z piosenki Anity Lipnickiej: „Wszystko się może zdarzyć”. Aż w końcu wyrwało mi się, że to prawda, tylko co to za pociecha? Przecież ze zdania „wszystko się może zdarzyć” wynika równie dobrze groza. Wszystko jest możliwe. 

Jak pisze Michel Houellebecq, „w życiu może się zdarzyć wszystko, a zwłaszcza nic”.  

– Nie, jeszcze gorzej: w każdej chwili może przyjść katastrofa. Tylko że to, jak widzę świat, więcej mówi o mnie niż o świecie. Tym bardziej powiem, że lubię pisarstwo Houellebecqa, szczególnie jeśli przyjąć, że jego nihilizm nie jest prowokacją i grą, tylko szczerym wyznaniem wiary. I to mówi z kolei najwięcej o nim.

Odczytuję to trochę inaczej: mamy wobec siebie i świata różne oczekiwania, często wygórowane. On je studzi.

– Można je studzić, ale niekoniecznie lodem. Wystarczy trochę chłodnej wody. Pamiętam moment, w którym uświadomiłem sobie jaskrawo, że należy wprowadzić tę miarę oczekiwań wobec siebie i świata. To było na początku lat dziewięćdziesiątych w bardzo charakterystycznym miejscu, bo w księgarni przy Sorbonie w Paryżu. Miałem wtedy rozgrzebany doktorat, chyba jedną czwartą z tego, co planowałem napisać. 

I będąc na trzymiesięcznym stypendium, poszedłem do tej księgarni, a w niej zobaczyłem ciągnący się przez środek niewysoki regał na trzy półki. Stały na nim jeden obok drugiego doktoraty, przez całą tę księgarnię. Było ich chyba ze trzysta. I były wymieniane co pół tygodnia. Rozumiesz, dlaczego nie napisałem nigdy doktoratu? Zacząłem mieć wrażenie, że uczestniczę w czymś całkowicie surrealistycznym, pisząc książeczkę z humanistyki w takim języku jak polski, w momencie, gdy samych tylko francuskich jest co najmniej sześćset tygodniowo. Więc poleżałem sobie trochę w łóżku, pomartwiłem się, a po jakimś czasie mi przeszło. I uznałem, że może więcej pożytku będzie z napisania tekstu literackiego niż z tekstu o literaturze. Choć powieści też jest potwornie dużo. Ale więcej czytelników. Znowu: przynajmniej spróbowałem.

Ale niedawno zrobiłem jeszcze drugie odkrycie – że choć parę rzeczy powinienem, to nic nie muszę. I było to doświadczenie wyzwalające. Choć prawdopodobnie zapowiada ostatnią fazę życia. Szedłem przez Łazienki i nagle poczułem, że oprócz kilku etycznych powinności, wszystko to, co niby „muszę”, ze mnie spada. Mogę dalej żyć robiąc to, co sprawia mi przyjemność i wydaje mi się pożyteczne. Jeżeli do tego ktoś uzna to za wartościowe, to cudownie. Ale to przestaje być celem życia.

Prowadzisz dziennik?

– W porywach. Ostatnio znowu nie. Usiłuję wciąż starannie unikać myślenia o sobie w czasie przeszłym.

Wesprzyj Więź

Rozmawiał Jakub Halcewicz-Pleskaczewski

Jerzy Sosnowski – ur. 1962. Publicysta, pisarz, eseista. Z wykształcenia historyk literatury, przez wiele lat był dziennikarzem radiowej „Trójki”. Obecnie nauczyciel w Autorskim Liceum Ogólnokształcącym nr 42 w Warszawie i dziennikarz internetowego Radia Nowy Świat. Członek zespołu redakcyjnego kwartalnika „Więź” oraz Zespołu Laboratorium „Więzi”. Autor m.in. książek: „Śmierć czarownicy!”, „Apokryf Agłai”, „Wielościan”, „Prąd zatokowy”, „Ach”, „Tak to ten”, „Instalacja Idziego”, „Spotkamy się w Honolulu”, „Wszystko zależy od przyimka”, „Co Bóg zrobił szympansom”, „Sen sów”, „Fafarułej czyli pastylki z pomarańczy”. Laureat Nagrody Tischnera w roku 2016. Ostatnio nakładem Wydawnictwa „Więź ukazał się jago wywiad rzeka z Krzysztofem Meissnerem „Fizyk w jaskini światów”. Mieszka w Warszawie.

Przeczytaj też: Jerzy Sosnowski, Sztuka czytania karty dań

Podziel się

8
Wiadomość

Piękny tekst wywiadu. Będąc w Pana wieku też odkryłem, że już nic nie muszę, no prawie nic. Nieraz mówię to moim znajomym z pewną nutką dumy, ale i przygnębienia, bo dokładnie tak jak Pan czuję, że to schyłek. Ale promyk nadziei też jest, nauczyłem się jej od śp. prof. W. Fijałkowskiego. Może nie wszyscy wiedzą, że oprócz swojej głównej pracy, był też pasjonatem wycieczek rowerowych. Kiedyś wpada do naszego domu i oznajmia – Rafał jedziemy! Włodek super, ale kiedy? Fijałek przez chwilę studiuje swój notes i oznajmia – środa o 11. Włodek – mówię, ale ja pracuję. Kolejny rzut oka na notes – czwartek o 13. – Włodek, ja pracuję (profesor był już na emeryturze). Patrzy na mnie rozżalony – no to kiedy możesz? – Sobota może być? Kolejny raz notes – wiesz ale w sobotę to ja mam to i tamto. Chwila zastanowienia – ale Rafał czy ja muszę? A potem z wdziękiem nastolatka – jedziemy!

Moja teściowa gdy zbyt długo trwała sielanka, robiła się nerwowa. Zaraz musi się coś paskudnego wydarzyć prorokowała, za długo jest spokój. Gdy dzieci na swoje poszły, w domu zapanowała nieprzyjemna cisza. Taka prowokująca do rozmyślań, nostalgii. Żona wtedy ni z gruszki ni z pietruszki. Uśmiechnij się. Często wyciągamy siebie na spacer, wycieczkę, imprezę. Dlatego łatwiej jest być we dwoje, choć to bardzo zakłóca ” święty spokój”. Nic nie musze wzbogaciłbym o slogan, dajże sobie już spokój. Kieruje go do tych wszystkich nawiedzonych starców, niezmordowanie urządzających świat młodym.