Celem dramatu-bajki Kołakowskiego, wystawianej właśnie w łódzkim Teatrze Logos, nie jest demaskacja zła jako takiego, ale obnażenie fałszywego kaznodziejstwa.
„Rozmowy z diabłem. Wielkie kazanie księdza Bernarda” to monodram według tekstu Leszka Kołakowskiego. Wystawiony został właśnie przez Teatr Logos, istniejący przy łódzkim Duszpasterstwie Środowisk Twórczych, które obchodzi w tym roku jubileusz 30-lecia istnienia. Spektakl ten, 59. w repertuarze teatru, zrealizowany został na osobiste zamówienie kard. Grzegorza Rysia, metropolity Łodzi.
W rolę tytułowego ks. Bernarda wcielić się miał Jerzy Trela, który przed laty brawurowo zagrał tę rolę w spektaklu krakowskiego Teatru STU (premiera odbyła się 19 lutego 2006 r.). Zamiar ten pokrzyżowała śmierć artysty.
Premiera nowej realizacji „Rozmów…” odbyła się na deskach Teatru Nowego w Łodzi 14 października bieżącego roku. Podobnie jak przed laty, spektakl wyreżyserował Krzysztof Jasiński, a scenografię przygotował Jan Polewka. Tytułową rolę powierzono Mariuszowi Saniternikowi, absolwentowi krakowskiej PWST i aktorowi Teatru Logos.
Monodram otwiera obrzęd, który można nazwać lucernarium – uroczyste zapalenie świecy przez ks. Waldemara Sondkę, dyrektora Teatru Logos i rektora łódzkiego Kościoła Środowisk Twórczych.
Spektakl powinni obejrzeć klerycy, diakoni, księża i biskupi. Po to, aby zrozumieli, że rolą kaznodziei jest przede wszystkim dawanie ludziom nadziei, nie zaś pławienie się w księgowaniu grzechów innych
Pozornie jest to gest mało znaczący, świeca przecież w oczywisty sposób kojarzy się z przestrzenią kościelną. Tutaj ma ona jednak bardziej istotną wymowę. Człowiek potrzebuje światła, aby zrozumieć siebie. Świeca jest więc symbolem oświecenia, znakiem dobrych ludzkich czynów i pokory: dając światło, spala się i niejako podlega unicestwieniu. Widz będzie mógł odczytać to przesłanie dopiero w ostatniej scenie monodramu.
Drugim elementem, rzucającym się w oczy w realizacji Teatru Logos, jest centralnie postawiony tron. Kto oglądał krakowską wersję spektaklu, pamięta, że tamten miał metaliczne barwy, tutaj piękny mebel obity został materiałem w kolorze królewskiej purpury, co też nie pozostaje bez znaczenia.
Diabeł w nas
Na scenie pojawia się tytułowy bohater, wsparty o laskę. Ubrany w bernardyński habit, płaszcz i kapelusz. Już pierwsze jego gesty i słowa przykuwają uwagę widzów. Ksiądz Bernard posługuje się klasyczną kaznodziejską retoryką, pełno jej w naszych kościołach. Zwroty w rodzaju „najmilsi moi”, „kochani moi, bracia, siostry” mają na celu uwieść słuchaczy i wprowadzić ich w świat poszukiwania misterium iniquitatis. Głównym celem duchownego jest uświadomienie słuchaczom, czym jest zło, gdzie się zagnieżdża, i jak można się mu przeciwstawić. W każdym razie tak to początkowo wygląda.
Saniternik podaje tekst Kołakowskiego jak natchniony. Uśmiecha się, gdy zdradza, o kim i o czym będzie jego kazanie, ale nie ma w tym cienia komedianctwa, raczej ukryta przebiegłość. Gdy przekonuje, że znamy diabła, jego nicość i małość, a przy tym wskazuje na wielkość Stwórcy, zaczynamy wierzyć, że to, co zostaje nam o diable opowiedziane, dotyczy… nas samych.
W monologu ks. Bernarda pobrzmiewa jednak fałszywa nuta, zarówno bowiem Kołakowskiemu, jak i jego bohaterowi chodzi o wskazanie, że celem kazania wcale nie jest dostrzeżenie bezmiernej dobroci i miłosierdzia Boga; zresztą słowo „Bóg” w ogóle się w mowie kaznodziei nie pojawia.
Chociaż mnich przekonuje nas, że stał się pasterzem i obrońcą przed diabelskim gniewem, nie znaczy to wcale, że jest przewodnikiem chcącym prowadzić swoich słuchaczy do Boga. Charyzmatyczny kaznodzieja stopniowo odkrywa swoją prawdziwą, szczelnie skrywaną pod mniszym habitem, tożsamość.
Najpierw ściąga zakonną opończę, czyli mniszy kaptur, będący symbolem posłuszeństwa. Pełen złości rzuca go w kąt, po czym stara się skorygować ten dziwny gest i składa kaptur w kostkę.
Kiedy zaś zaczyna wywód o tym, że zło tkwi w ludzkich członkach, także tych wstydliwych, odwiązuje zakonny sznur, którym jest przepasany, i zaczyna się nim biczować. Po czym, jak poprzednio kaptur, rzuca sznur w kąt i następnie obchodzi „odziany w purpurę” tron.
Mamy tu oczywiście nawiązanie do biczowania samego Zbawiciela, ale mnich nie wymawia nawet Jego imienia. Bo też nie postać Jezusa z Nazaretu jest osią kazania. Jest nią… sam kaznodzieja.
Kiedy wreszcie dowodzi on, że wszyscy słuchacze okazują się „do szpiku kości diabelstwem przeżarci” i „są niczym łajno baranie”, zrzuca z siebie zakonną tunikę, symbol ubóstwa oraz stanu kapłańskiego. I znowu krąży wokół purpurowego tronu, jednak nie siada na nim. Czeka na właściwy moment.
Religia potępienia
Widzom powoli otwierają się oczy. Zaczynają rozumieć, że pedagogicznym celem dramatu-bajki Kołakowskiego nie jest demaskacja zła jako takiego, ale obnażenie fałszywego kaznodziejstwa.
Można przecież wygłaszać nabożne kazania piętnujące ludzkie grzechy i korzenie zła, można gromadzić wokół siebie tysiące wyznawców religii potępienia i jednocześnie nie dawać nikomu nadziei na wybawienie od zła, a to właśnie przesłanie pozostaje istotą Ewangelii.
Wszystko to do złudzenia przypomina wiersz Zbigniewa Herberta zatytułowany „Homilia”:
Na ambonie mówi tłusty pasterz
i cień pada na kościelny mur
a lud boży zasłuchany zapłakany
płoną świece – blaski ikon – milczy chór
płyną słowa nad głowami się unoszą
jaki dziwny ma ten kapłan głosu organ
ani żeński ani męski ni anielski
także woda z ust płynąca to nie Jordan
[…]
na ambonie mówi w kółko pasterz
mówi do mnie – bracie mówi do mnie – ty
ale ja naprawdę chcę się tylko zastrzec
że go nie znam i że smutno mi
Prawdziwą tożsamość kaznodziei widownia odkrywa, gdy dochodzi do wybuchu, którego efektem jest spowijający scenę czerwony dym. Wybrzmiewa wówczas Psalm 120 w wersji Jana Kantego Pawluśkiewicza „Za długo w Meszeku”, pochodzący z legendarnych Nieszporów Ludźmierskich. Meszek to kraj kłamstwa, o którym wspomina prorok Ezechiel, kraj Goga i Magoga (w źródłach renesansowych uchodzący za Moskwę).
Kiedy czerwony dym rozwiewa się, oczom widza ukazuje się ks. Bernard – siedzi na purpurowym królewskim tronie, ubrany w elegancki frak. To Diabeł rozpoczynający swoistą apologia pro vita sua, mowę obrończą. Dowodzi w niej, że człowiek jest bratem diabła, bowiem – podobnie jak on – zdolny jest popełniać największy grzech: grzech pychy.
Dawać nadzieję, a nie reklamować zło
Oto klucz do zrozumienia przesłania spektaklu. Nie chodzi w nim o demaskację zła, ale o zobrazowanie pychy i jej kontrapunktu, czyli pokory. Płomień świecy, symbolizujący pokorę i oświecenie, zostaje zdmuchnięty przez schodzącego ze sceny bohatera monodramu. Diabeł odchodzi z samotności w samotność. Pozostaje ciemność.
Przedstawienie Teatru Logos należy zobaczyć przynajmniej z trzech powodów, chociaż z pewnością jest ich o wiele więcej. Najpierw ze względu na geniusz Leszka Kołakowskiego. Od dawna powtarzam, że często więcej o chrześcijaństwie i tęsknocie człowieka za Bogiem dowiadujemy się od agnostyków niż od gorliwie, ale niekrytycznie wierzących katolików.
Łódzką realizację tekstu Kołakowskiego warto również zobaczyć dla samego Mariusza Saniternika, który prawdopodobnie zagrał tu rolę życia. Pomijając ilość i jakość tekstu do opanowania, aktor musiał, jak wcześniej wspomniałem, zmierzyć się z legendą Jerzego Treli. Wyszedł z tego pojedynku z podniesioną przyłbicą i z tarczą aktorską w ręku.
Wreszcie, spektakl powinni obejrzeć klerycy, diakoni, księża i biskupi. Po to, aby zrozumieli, że rolą kaznodziei jest przede wszystkim dawanie ludziom nadziei, nie zaś pławienie się w księgowaniu grzechów innych. To drugie działanie obrócić się bowiem może przeciw głoszącemu kazanie – koncentrując się na działaniach szatana, może on zamiast karmić człowieka Ewangelią, paradoksalnie reklamować Złego.
Tymczasem Bóg nie zajmuje się księgowaniem grzechów. On kocha. Kocha bezwarunkowo.
Przeczytaj też: Pasolini: Przede mną coraz mniej przyszłości, a to przynosi ogromną ulgę