W swoim najnowszym filmie Martin Scorsese robi to, co kocha najbardziej: snuje opowieść. I zachęca widzów: wejdźcie w tę trzyipółgodzinną historię, a przeżyjecie coś autentycznego.
Kiedy 80-letni Akira Kurosawa odbierał w 1990 r. honorowego Oscara, rzucił nieśmiałe: „Dopiero teraz zaczynam dostrzegać, czym może być kino…”. Zdanie japońskiego mistrza – z adnotacją: „Dziś go rozumiem” – przypomniał kilka miesięcy temu Martin Scorsese. „Jestem stary. Czytam różne rzeczy. Oglądam różne rzeczy. Chcę opowiadać historie, a zostało mi mało czasu. Cały świat stanął przede mną otworem, ale jest już za późno…” – wyznał reżyser w wywiadzie dla „Deadline”. Te słowa pozwalają lepiej zrozumieć twórczość amerykańskiego filmowca z ostatniej dekady, a także jego najnowsze dokonanie, monumentalny „Czas krwawego księżyca”.
Przy poprzednim filmie, „Irlandczyku”, pisałem, że to elegia na cześć kina totalnego oraz przykład zachłannego pasowania się sędziwego twórcy z czasem i przemijaniem. Trzy lata później otrzymujemy opowieść jednocześnie podobną w tonie i nieco inną. Tym razem Scorsese i jego współscenarzysta, Eric Roth, sięgają po książkę Davida Granna o tajemniczych morderstwach dokonywanych na członkach plemienia Osagów w latach dwudziestych XX wieku. Zamiast nowojorskiego molocha podziwiamy rozwlekłe rancza i dziewicze miejsca, do których dopiero zaczyna docierać technologia. Ale nie dajmy się zwieść: choć sceneria uległa zmianie, na ekranie oglądamy wciąż historię, którą twórca „Kasyna” serwuje nam od pięćdziesięciu lat. Sztuka polega na tym, w jaki sposób to robi.
„Czas krwawego księżyca” okazuje się hybrydą gatunków: westernu (ale bardziej rodem z Kelly Reichardt niż klasyki), kryminału, dramatu o zanikaniu świata. O ile zresztą dwa pierwsze gatunki estetycznie fascynują widza i ulegają wyczerpaniu po pierwszej godzinie (właściwie zupełnie znika wtedy kryminalna zagadka), to opowieść (przypowieść?) o przemijaniu oswojonej rzeczywistości sprawdza się nad wyraz dobrze, w dodatku zostaje podana w zaskakujący sposób – wyciszony, celowo nieefektowny. Scorsese cierpliwie przygląda się zwyczajom Osagów, inscenizuje wiele scen z wnętrza mieszanej rodziny – pozornie po nic, a tak naprawdę, by ukazać bezradność rdzennych mieszkańców, bezradność wobec zmian cywilizacyjnych i tego, na co nie byli przygotowani: wraz z fortuną na ich ziemię zawitała ludzka bezwzględność.
Twórca „Taksówkarza” zarzeka się, że nie chciał robić kolejnego filmu o białych mężczyznach, przyglądać się Osagom z zewnątrz, dlatego zmodyfikował scenariusz. W pierwotnej wersji mieliśmy poznawać historię z perspektywy agenta kierującego dochodzeniem (ostatecznie został on zredukowany do postaci trzecioplanowej). Faktycznie w finalnej wersji ekranowy czas i przestrzeń zyskują rdzenni mieszkańcy, jak Mollie (wyśmienita Lily Gladstone Oscara ma niemal w kieszeni!). Tyle że i tak to nie wokół nich kręci się ta opowieść…
Wspomniałem już, że Scorsese – „święty Augustyn kina” – od pół wieku tworzy ten sam film. Po „Chłopcach z ferajny”, „Kasynie”, „Infiltracji” oraz „Irlandczyku” ponownie przygląda się ludzkiej chciwości, która uwalnia zło, prowadząc do destrukcji oraz autodestrukcji. Reżyser dotyka w najnowszym dziele, i owszem, rasowej niesprawiedliwości swego kraju. Bardziej jednak pokazuje, że Ameryka to kraj rozwijający się dzięki przemocy i pomieszaniu porządków, w którym indywidualny zysk dla klanu jest tysiąc razy ważniejszy niż szczytne republikańskie wartości. Widzieliście to wiele razy? Nieważne, sięgnijcie po „Czas krwawego księżyca”, całościowy efekt jest naprawdę imponujący.
Pierwsze skrzypce grają William „Król” Hale i jego bratanek Ernest Burkhart. Ten pierwszy to jedna z najlepszych kreacji Roberta De Niro w ostatnich dwóch dekadach, być może jego najwybitniejsza rola drugoplanowa w karierze. Kiedy trzeba, Bill jest dobrotliwy i troskliwy, sam zresztą chyba wierzy w to, że jest dobrym człowiekiem, ale gdy w grę wchodzi „interes rodziny”, zamienia się w demiurga, wciąż niepozornego, a bezwzględnego. Natomiast Ernest to popis możliwości Leonarda DiCaprio, brawurowe udowodnienie, że nie ma współcześnie aktora lepiej niż on potrafiącego sportretować swojego bohatera jako nierozgarniętego cwaniaka, który sprowadza na bliskich katastrofę, długo nie zdając sobie z tego sprawy. Nikt też tak jak DiCaprio nie umie pokazać pęknięcia swojej postaci, wzbudzić w odbiorcach odrazę pomieszaną ze współczuciem. Na to, by duet ten znowu wystąpił razem przed kamerą, musieliśmy czekać trzydzieści lat. I czekanie się opłaciło!
Wydaje się, że jedynym, który niczego już nie udowadnia, jest sam Scorsese. Dekadę temu zostawił w tyle znajomych z branży, pokazując, że po siedemdziesiątce można stworzyć tak narracyjnie błyskotliwy film jak „Wilk z Wall Street”, przepełniony energią, którą można by obdarować kilku trzydziestoletnich twórców. Po sukcesie „Wilka”, spełnionym marzeniu w postaci realizacji „Milczenia” i po melancholijnym rozliczeniu z życiem w „Irlandczyku”, amerykański filmowiec robi właściwie jedną rzecz, którą kocha najbardziej: snuje opowieść.
Nie myli się jego długoletni przyjaciel, Francis Ford Coppola: nie ma dziś w kinie lepszego opowiadacza niż Scorsese (równać się z nim mogą jedynie Spielberg i P.T. Anderson), być może nie ma w ogóle lepszego reżysera. „Czas krwawego księżyca” trwa bite trzyipół godziny, rozwijane we własnym tempie. Już w samym metrażu przebija intencja twórcy „Króla komedii”, trochę jakby mówił: wejdźcie w ten świat, rozsmakujcie się w nim, zatrzymajcie na chwilę to, co pędzi wokół was, a być może doświadczycie czegoś autentycznego.
Czy tego typu obietnica jest możliwa do spełnienia? Nie wiem, jedyny pewnik prezentuje się tak: 81-letni Martin Scorsese wciąż penetruje możliwości taśmy filmowej, rozszerza metrum, testuje narracyjne ścieżki oraz język filmu. I zaprasza do tej przygody widzów. Ze świadomością, że – parafrazując Różewicza – dopiero na końcu dowiemy się, co to jest kino…
Przeczytaj też: Martin Scorsese: religijny egzystencjalista w świecie przemocy