Dobro nie musi walczyć, bo jest pełne. Zło walczy, bo nie może na sobie poprzestać, bo zawsze mu czegoś brakuje.
29 września zamieściłem na moim Facebooku pewien (nie)okolicznościowy post metafizyczny. Redakcja portalu Więź.pl poprosiła, bym go rozwinął i uzasadnił. Zacznijmy więc od tezy.
To nie dobro walczy ze złem, tylko zło z dobrem. To pierwsze nie musi walczyć, bo jest pełne. To drugie walczy, bo nie może na sobie poprzestać, bo zawsze mu czegoś brakuje.
Dobro nie walczy. Nie musi. Nie chce. Jedynie „przechwala się” sobą. Dlatego „świeci”, „ujawnia”, „odsłania”. Nie walczy, a zwycięża. Jest sobą
Twierdzić inaczej – że dobro walczy ze złem – to horror metaphysicus. Twierdzić inaczej to także implikować poważne konsekwencje tego poglądu – pozametafizyczne i praktyczne. Jeśli bowiem dobro walczy ze złem, to de facto zrównuje je ze sobą i afirmuje. Nie inaczej. A afirmacja ma w sobie coś z poczucia braku. Kto twierdzi, że dobro walczy ze złem, ten dobru odmawia prawa do bycia sobą. Pluje mu w twarz.
Dobro nie walczy. Nie musi. Nie chce. Jedynie „przechwala się” sobą. Dlatego „świeci”, „ujawnia”, „odsłania”. Nie walczy, a zwycięża. Jest sobą. Przyjmuje na siebie i na sobie zatrzymuje zgubne udawanie zła. I dlatego jedynie „ogłasza” siebie, „ma moc” i „leczy”. Te działania dobrze współgrają ze znaczeniami imion Archaniołów: Michała („któż jak Bóg?), Gabriela („Bóg jest mocą”) i Rafała („Bóg jest uzdrowieniem”).
Nawet kolejność tego wyjaśnienia jest nieprzypadkowa. Taka metafizyczna halacha. A teraz wyjaśnienie.
Pytający „pod ścianą”
Czy odpowiedzi na pytania metafizyczne mają swoje konsekwencje? Oczywiście, że tak!
Chyba najlepszym tego przykładem jest właśnie pytanie o dobro i zło. Metafizyka to nie jakaś niezrozumiała wiedza dla wtajemniczonych. Nie polega ona ani na kreowaniu jakiejś tajemniczej, równoległej bądź alternatywnej rzeczywistości ani na próbie jej opisu. Nie jest też żadnym tkliwym zachwytem albo przejmującą trwogą w obliczu jakiejś chwilowej przemijalności.
Chociaż zawsze jest tak, że jakimś punktem wyjścia dla metafizyki jest zetknięcie się z tym, co chwilowe, to jednak finalnie poszukuje ona tego, co przekracza ograniczenia chwili. Innymi słowy: metafizyka poszukuje i opisuje to, co niechwilowe. Podobnie zresztą jak okoliczności pojawienia się tego wpisu były chwilowe, to już on sam i jego treść – jako ów „post metafizyczny” – jest (nie)chwilowy i (nie)okolicznościowy.
I dlatego właśnie metafizyczne pytanie o dobro i zło – również o to, jak każdy z nas je rozumie i przeżywa (albo winien rozumieć i przeżywać) – nie dość, że dotyka każdego, kto pyta, to na dodatek stawia pytającego „pod ścianą wypowiedzianego pytania”.
Przestaje ono być pytaniem jedynie teoretycznym albo okolicznościowym. Jeśli jest prawdą to, że każdy człowiek (nawet nieświadomie) poszukuje i pragnie tego, co stale obecne i trwałe, to właśnie temu poszukiwaniu i pragnieniu wychodzi naprzeciw pytanie metafizyczne, niechwilowe i nieokolicznościowe. Jeżeli odpowiedź na to pytanie jest możliwa, to pozwoli ona uzyskać pewien istotny probierz: jakąś trwałą i nieokolicznościową, obowiązującą zawsze, regułę działania
Pytanie o Boga pytaniem o człowieka
Metafizyka, cokolwiek by o niej sądzić, zawsze stawia pytanie – moim zdaniem – również o pytającego. O człowieka. Podobnie i teologia. Ta ostatnia ma w sobie dość duże pokłady metafizycznych treści i (często przy tym w ogóle nieraz niewypowiedzianych) uwarunkowań.
Swoim studentom na zajęciach akademickich dość często zwracam uwagę, że pytanie o właściwy przedmiot teologii dość paradoksalnie może okazywać się jednak nieoczywiste. Dlaczego? Z jednej strony odpowiedź brzmi: przedmiotem teologii jest Bóg (lub ogólniej, w nieco szerszym kontekście i znaczeniu: to, co boskie). I jest to odpowiedź (formalnie) jak najbardziej poprawna. Jednakże przy pewnej próbie namysłu można również dojść do odpowiedzi nieco innej, zaskakującej.
Powtórzę to zdanie jeszcze raz. Pytanie o Boga (o to, co boskie) stawia „pod ścianą wypowiedzianego pytania” tego, kto pyta. Zatem… czy odpowiedź taka, że w pewnym sensie przedmiotem teologii (zawsze) może okazać się również (pytający) człowiek, jest zaskakująca? Moim zdaniem nie. Jest zaskakująca, ale dość konsekwentna. A w swej zawartości tyle pozytywna, ile faktycznie zdumiewająca, czasem nawet zatrważająca. Ciągle jednak możliwa.
Pytanie o dobro i zło jest czymś równie istotnym. Jest pytaniem zarówno metafizycznym, jak i teologicznym. Podobnie i odpowiedzi na nie. One również mają swoje konsekwencje (poza)metafizyczne i praktyczne. Bo to również jest pytanie o człowieka, także o tego, który sam pyta.
Nie tylko brak dobra
Jakie konsekwencje mają możliwe odpowiedzi na pytania metafizyczne o dobro i zło? Zdaję sobie sprawę z tego, że opis tych konsekwencji może być w odczuciu czytelników czymś odległym i nieintuicyjnym. Trzeba jednak przez nie cierpliwie przebrnąć i uznać je, by potem móc pokazać ich bardzo konkretne konsekwencje praktyczne i ewangeliczne.
Z historycznego punktu widzenia nie chodzi również tylko i wyłącznie o to, by przytoczyć wypowiedź św. Augustyna z Hippony, że „zło jest brakiem dobra” (łac. malum privatio boni). To była jego osobista próba przezwyciężenia doktryny manichejczyków – której źródłem był radykalny (także wczesnochrześcijański) platonizm – zrównującej ze sobą dwie zasady: dobro i zło.
Augustyn – trzeba mu to oddać – próbował w ten sposób przezwyciężyć w sobie samym przyjęte w młodości nauki Manesa. Trzeba również powiedzieć, że nigdy do końca chyba to się mu nie udało, czego dobrym świadectwem jest jego własna polemika z Pelagiuszem oraz radykalne poglądy na kartach „De civitate Dei” (Państwo Boże).
Nie idzie również o to, by zamknąć całą dyskusję dialektyzującym chwytem, że zła (tj. braku albo defektu dobra) jako braku właśnie NIE MA – bo jest jedynie dobro.
To nie dobro walczy ze złem. Ale to drugie z pierwszym już walczy. Gdyby było tak, że dobro walczy ze złem, to znaczy, że stawiałoby je w pewnym sensie obok siebie i uznawało (afirmowało) jako równe sobie. W ten sposób również podawałoby w wątpliwość samo siebie.
Samo Dobro. Skąd więc zło?
Jeśli więc zło jest brakiem dobra, to skąd się wzięło? Co lub kto bierze za nie odpowiedzialność?
Trzeba przyznać, że docierając do tego pytania, metafizyka nie potrafi na nie odpowiedzieć w sposób satysfakcjonujący. Uczciwie uprawiana metafizyka winna to zawsze równie uczciwie przyznawać.
Ale to pytanie ma swoje odbicie również na terenie teologii, a przede wszystkim w zakresie teologicznej protologii (nauki o tym, co w porządku historycznym pierwsze, tj. nauki o stworzeniu). A dzieje się to dlatego, że w punkcie wyjścia stawia ona Boga (Stworzyciela) – interpretowanego metafizycznie jako Dobro – jako początek i źródło wszystkiego, co zostało stworzone. Tę ścisłą relację w teologicznej interpretacji creatio oddaje łacińska para: creator – creatura.
Jeśli więc wszystko jest z (od) Boga, a On jest jedynie Dobrem, to skąd bierze się zło? Czy możliwe, że Bóg je stworzył, a tym samym jest za nie odpowiedzialny? Czy z Boga może wywodzić się coś, co byłoby Jego zupełnym zanegowaniem?
Jeśli Bóg (Dobro) jest początkiem wszystkiego, to zło (a ono jest jakimś faktem) nie pojawiło się i nie zaistniało „z zewnątrz”. Gdyby tak było, to podważałoby to przekonanie o Bogu jednym i jedynym. Jeśli ktoś zatem twierdzi, że zło (równe dobru, czyli Bogu) nie jest od Boga, ten twierdzi, że jest ono czymś (kimś) wobec Boga równorzędnym – a to przecież należy wykluczyć. Skąd więc się ono bierze?
Dobra z Dobra? Zło z dobra?
Wszystko, co stworzone, jest przez Boga (Dobro) zamyślone i chciane (dobro z Dobra). A to, co Bóg zamyśla i chce, to nieodwołalnie czyni. Jak pisał Duns Szkot: Bóg jest tym, który chce najrozumniej (łac. Deus rationalissime volens). Jeśli więc z kolei miałoby być tak, że zło nie jest z dobra (= nie jest od Boga), to znaczy, że nie jest przez nie (przez Boga) chciane ani zamyślone.
Konieczność wyjścia z ram tego generującego wiele problemów rozumowania doprowadziła w teologii wczesnochrześcijańskiej do jeszcze jednego dylematu: w jaki sposób to, co przez Boga chciane, zamyślane i uczynione może jednocześnie okazać się zaprzeczeniem swego początku? Skąd – ponownie można zapytać – zło z dobra?
Jedyna – metafizycznie konsekwentna – odpowiedź na to pytanie wydaje się następująca: bierze się ono stąd i wtedy, kiedy to, co dobre (stworzone) nie uznaje tego, że samo (dobro z Dobra) jest chciane i zamyślone. Ono jednak z perspektywy Boga (Dobra) takim pozostaje zawsze.
Nieco inny wariant tej samej odpowiedzi (tym razem jednak z uwagi na człowieka, który jest zawsze autorem swych wyborów i działań) jest następujący: dramatem wolności (człowieka) jest to, że – inaczej niż Bóg – człowiek chce i zamyśla dobrze, ale nie zawsze w ten sam sposób postępuje albo nie zawsze przecież osiąga zamierzone (dobre) rezultaty.
„Bądźcie doskonali”, czyli pytanie o motywację
Ta radykalna metafizyka jest – znowu: moim zdaniem – potrzebna do właściwego odczytania niektórych wskazań ewangelicznych, właśnie po to, żeby samej Ewangelii nie rozumieć konfrontacyjnie. Nie chodzi więc wcale o to, że zło zewsząd nastaje i atakuje jedynie „z zewnątrz”, ale – nawet jeśliby tak rzeczywiście się działo – raczej o to wszystko, co w jego obliczu rodzi się i wychodzi ze mnie.
W Ewangelii Łukasza czytamy takie wezwanie: „bądźcie doskonali” (por. Mt 5,48). Po grecku: bądźcie teleioi. Dosłownie tłumaczy się to jako „ostatni”. Bywa to też często tłumaczone przez odniesienie do stanu perfekcji. Greckie telos to doskonałość. A więc: „bądźcie doskonali”. Ale greckie telos znaczy również cel. W tym sensie jest to określenie tego stanu, który jest osiągany, bądź zamierzony, a więc ostatni.
Ale można to również rozumieć w kluczu uzasadnienia określonej motywacji czy postawy. I tu z pomocą przychodzi grecka etyka, a konkretnie Arystoteles. Zauważa on, że wszelkie działanie człowieka dokonuje się ostatecznie z uwagi na zachowanie siebie. Nie z uwagi na co innego. I jest to coś, co Arystoteles określa mianem: telos teleion. Cel wszelkiego działania. Działanie z uwagi na siebie. Nie ze względu na coś innego. Celem jest właśnie to, by zachować siebie.
Słuchaj też na Soundcloud, YouTube i w popularnych aplikacjach podcastowych
Tylko tak myśląc – czytam dalsze zdania Ewangelii Mateusza – można szczerze, bez przymusu czy oporu, chcieć pójść dwa tysiące kroków, a nie przepisane tysiąc. I oddać więcej niż się należy. I nie stawiać oporu temu, co poddaje mnie bardzo dotkliwej próbie (gr. mē antistēnai tō ponerō). I nie oddawać oko za oko i ząb za ząb. I powstrzymać się od zemsty. I przyjąć uderzenie nawet w drugi policzek. I dać, gdy proszą. Tak postąpi jedynie ktoś niczym innym nieprzymuszony. Zupełnie wolny, bo działający dobrze jedynie z siebie. A więc jest on teleios.
Chyba tylko w ten sposób może ujawniać się wolne od wszelkich uwarunkowań dobro. Jezusowe wołanie: „bądźcie doskonali” (gr. teleioi), to wcale nie postulat niemożliwej do zrealizowania perfekcji, ani wołanie o naiwną bezradność czy porzucenie sprawiedliwości. To raczej dramatyczne pytanie o motywację. O (bez)interesowność w działaniu.
Zacząć od siebie
Coś podobnego można odnaleźć w słowach: „proście Pana żniwa” (por. Mt 9,38). A dokładniej: proście Pana żniwa tj. „Pana deptania, koszenia, rżnięcia, żeby wyrzucił i wygonił” (gr. ekbale) do tej roboty ludzi, którzy to zrobią (gr. ergetai).
To jest w tej Ewangelii najbardziej spektakularne i nieoczywiste. Odczuwać coś jako wyrzucenie i wygnanie, a jednocześnie zachowywać spokój i wolność. Albo nawet i radość, jak podśpiewujący sobie spoceni żniwiarze przy robocie. To naprawdę wcale nie jest takie łatwe i oczywiste: uznawać doświadczane wygnanie i wyrzucenie jako własne i osobiste zadanie, dom, pracę, wolność i szczęście.
A jeszcze bardziej radykalnie brzmi to, by iść do tych, którzy„poginęli z domu Izraela”, a więc do tych, którzy „pogubili się w domu”, a nie do pogan i Samarytan (por. Mt 10,6–7). Można to oczywiście rozumieć w ten sposób, że robotę należy zacząć blisko, w domu, czyli od siebie. Tutaj najpierw ma się dokonać uzdrowienie, wskrzeszenie i wszelkie inne znaki przyjścia Pana. To z domu najpierw – z siebie – należy wypędzić to, co się przyplątało, zanim pójdzie się do innych.
Ale można też to zdanie rozumieć jeszcze inaczej. Jeśli chcesz u kogoś wypędzać, uzdrawiać i wskrzeszać, to lepiej w ogóle nie idź, jeśli jednocześnie tego kogoś ciągle jeszcze uważasz za poganina i Samarytanina. Nie rób niczego takiego, jeśli masz mu do powiedzenia jedynie to, że jest bezbożnikiem i głupcem. Bo w ten sposób niczego ani nie uzdrowisz ani nie wskrzesisz.
Nowina dobra tylko z nazwy
Jeśli najpierw nie zrobisz tego u siebie, to co innego masz mu do powiedzenia? Co z niego wyrzucisz? O jakim Bogu mu powiesz? Co go do Niego przekona? Jaką nowinę – dobrą wtedy jedynie z nazwy – mu zaniesiesz?
Ewangelia jest pełna takich momentów, które uświadamiają, że wobec tego wszystkiego, czego doświadczam jako ewidentne zło, najważniejsze ostatecznie jest to, żeby wychodząc z tego doświadczenia, „strząsnąć proch ze swych nóg”. Łukasz w swojej Ewangelii pisze, że Jezus mówił o tym uczniom aż dwa razy (por. Łk 9,5; 10,11–12). I znowu: nie jest to jakieś wezwanie do pogardy i poczucia wyższości. One nie mają nic wspólnego z Ewangelią. „Strząsnąć przyległy proch ze swych nóg” to nie dopuścić do siebie zła, którego się doświadczyło. Nie odpowiadać tym samym, co przyjęło się na siebie.
Metafizyka właśnie po to potrzebna jest teologii i kaznodziejstwu, by dobrze odczytywać ewangeliczne przesłanie w całym jego prowokacyjnym radykalizmie. Jest potrzebna, by wszystkiego – także osobistej religijności – nie rozumieć, nie przeżywać i nie realizować w sposób konfrontacyjny. Albo żeby nieustannie walczyć, wszędzie ze wszystkim i wszystkimi, i ciągle przeciw.
Jeśli bowiem zgodzić się ze stwierdzeniem, że tak jak myślimy (wierzymy), tak podobnie mówimy (modlimy się), to konsekwentnie należy powiedzieć: tak jak myślimy i wierzymy (mówimy i modlimy się), tak też postępujemy.
Przeczytaj także: Powrót do Boga po Bogu. Rozmowa z Richardem Kearneyem
Sprawdzam, co to jest dobro i zło. Z taką intencją czytam ten artykuł. Pierwsza odpowiedź „Jeżeli odpowiedź na to pytanie jest możliwa, to pozwoli ona uzyskać pewien istotny probierz: jakąś trwałą i nieokolicznościową, obowiązującą zawsze, regułę działania” dalej „zło jest brakiem dobra”. Czytając teksty o podobnym zabarwieniu teologicznym, zaczynam rozumieć dlaczego islam jest jedną z nielicznych religii samoistnie rozprzestrzeniających się w naszym świecie. Podstawą jest prostota i zrozumienie zasad. Gdybym to ja miał wyjaśnić problem zła i dobra, posłużyłbym się fizyką. Czym jest ciepło i zimno. Ciepło to ruch i energia, pojęcie zimna nie istnieje, to spowolnienie zastój. Gdy jest zbyt gorąco, klimatyzator uspakaja ruch cząsteczek, gdy za zimno uruchamiamy reakcje spalania by się ogrzać, pobudzamy cząsteczki do ruchu dostarczając energii. Ludzie manipulują tymi siłami by uzyskać optymalną temperaturę, którą lubi nasze ciało. Wychodzenie poza obszary akceptowalne wywołuje stres. Stres jest dla nas zły, ale inne organizmy lubią gdy się stresujemy, bo to one wtedy czują się komfortowo. To oczywiście bardzo uproszczony i prymitywny tok myślenia. Zachowanie równowagi, cel ten w przyrodzie, naturze ciągle jest zakłócany i równoważony jednocześnie. Z tej perspektywy należy przyglądać się dziełom Stwórcy, nie tym co napisano w świętych księgach, wymyślili doktorzy Kościoła i zinterpretowali teolodzy.
„Dobro nie walczy. Nie musi. Nie chce. Jedynie „przechwala się” sobą. ”
Skąd te dziwaczne figury stylistyczne, że DOBRO „nie chce”, czy „przechwala się”? Przecież to nie są jakieś myślące, samodzielne byty, tylko idealistyczne i abstrakcyjne POJĘCIA.
Zdefiniować dobro i zło nie jest prosto, tym bardziej, że są one pojęciami SUBIEKTYWNYMI. Dobro dla jednego człowieka, może być złem dla innego.
Teoria, że zło to „podupadłe” dobro jest strasznie naiwna. Zło i dobro to nierozdzielne pojęcia. Bez zła nie ma dobra i odwrotnie.
(Rzeczywiście, coś jak pojęcia „ciepła” i „zimna”…)
I dlatego żaden z wielkich myślicieli dotąd nie wymyślił jak dobry i wszechmogący i dobry Bóg mógł stworzyć świat tak niedoskonały, bo pełen zła.
Przytoczona przez autora próba jest dziwaczna:
„bierze się ono [Zło] stąd i wtedy, kiedy to, co dobre (stworzone) nie uznaje tego, że samo (dobro z Dobra) jest chciane i zamyślone. Ono jednak z perspektywy Boga (Dobra) takim pozostaje zawsze.”
Toż to jakaś tautologia, co to za dobro, które siebie samego nie uznaje??? To strasznie ułomne jest to dobro…
Czemu służy to rozróżnienie, że dobro/zło jest chciane, czy niechciane, zamyślone, bądź nie?
Zło niechciane nie jest złem. Podobnie dobro. Jeżeli jest chciane – musi być zamyślone.
Siła ciążenia „zamordowała” setki tysięcy ludzi, ale chyba trudno nazwać ją złem? 😉
Do tego Bóg żadnych reklamacji nie przyjmuje i umywa ręce, bo z Jego strony wszystko jest OK. Winny jest za wszystko człowiek, a kto go takim „wadliwym” stworzył, się zapytam?
Kilka dni temu mogliśmy przeczytać tutaj, że Bóg cały czas kocha szatana i go wspiera, teraz okazuje się, że zło (wg nas) – z punktu widzenia Boga jest nieustannym dobrem.
Czekam na kolejne rewelacje.