Niech triumf wspaniałego „Kosa” – zdecydowanie najlepszego filmu stawki – nie przysłoni średniego poziomu tegorocznej edycji i pewnej kuriozalnej nieobecności.
Rok temu, gdy w Gdyni jury Konkursu Głównego zupełnie pominęło dwa znakomite filmy, zastanawiałem się na tych łamach: po co nam festiwal, na którym nie nagradza się najlepszych? Już miałem ponownie narzekać, tymczasem… tegoroczna edycja finalnie przyniosła pewien powiew świeżości i satysfakcji.
Kościuszko rules
Pomijam wygodniejszy dla widza harmonogram imprezy (brak wyczekiwania na premiery do końca festiwalu, rejestracje godzinę później niż zazwyczaj). Przede wszystkim po raz pierwszy od 2018 roku i triumfu „Zimnej wojny” Pawła Pawlikowskiego zwycięża najlepszy film w stawce. Typowany przez dziennikarzy „Kos” Pawła Maślony to zwariowana zabawa w kino, wybuchowe połączenie Tarantina ze Smarzowskim, westernu z narodową mitologią.
Ten ostatni element jest najciekawszy i bodaj najbardziej zaskakujący. Po ponad dekadzie mniej lub bardziej katastrofalnych prób tworzenia filmów na istotne historyczne tematy (i upychania ich do konkursu, jak tegoroczny, słabiutki „Raport Pileckiego”), wyraźnie wspieranych przez mecenat państwa, oto na scenę wkracza młody reżyser, który już swoim debiutanckim „Atakiem paniki” dowiódł warsztatowej sprawności oraz niepowtarzalnej twórczej energii. Bierze na warsztat temat powstania kościuszkowskiego oraz jego dowódcy. I nie bierze jeńców. Jeśli myślicie, że w „Kosie” zobaczycie na przykład bitwę pod Racławicami, srogo się mylicie. Jeśli spodziewacie się ściągi o przebiegu zrywu, będziecie zawiedzeni.
Kluczem jest chyba samo podejście Maślony, powtarzającego w Gdyni, że słabością polskiego kina historycznego były oczekiwania jego twórców, którego filmy nie mogły spełnić. Żaden, nawet najlepszy film nie może być nauczycielem historii. A kiedy podejdzie się do pracy z założeniem, że mamy temat i bohatera, więc wszystko gotowe, efektem będzie klęska. Nie, kino – każde, historyczne również – to bohaterowie, opowieść i fantazja, która wybija całość ponad przeciętność.
„Kos” nie stanowi jedynie zabawy, pełno w nim goryczy i chocholej natury naszych zrywów. Tańca, w którym miesza się błysk i gaśnięcie, zapał i marazm. Naprawdę takiego kina nie mieliśmy od lat, może w ogóle nie mieliśmy
Wszystkich tych elementów nie zabrakło w „Kosie”. Oglądanie Jacka Braciaka, Roberta Więckiewicza (zasłużona nagroda za drugi plan ex aequo z Tomaszem Schuchardtem) i Agnieszki Grochowskiej w ich najlepszych od dawna rolach to czysta przyjemność. Podobnie jak wynajdywanie w ekranowym świecie popkulturowych tropów i nawiązań. Także tych sięgających literatury ostatnich lat, jak książki Radka Raka czy Grzegorza Leszczyńskiego.
Maślona okazuje się mistrzem stopniowania napięcia i powstrzymywania jego wybuchu niemal do ostatniej minuty. To, na co się zanosi, wreszcie nadchodzi, ale w najmniej oczekiwanym momencie i wydaniu, wielka historia zostaje zamknięta w czterech ścianach, a trafne diagnozy dotyczące polskości padają z ust rosyjskiego oprawcy. Zresztą „Kos” nie stanowi jedynie zabawy, pełno w nim goryczy i chocholej natury naszych zrywów. Tańca, w którym miesza się błysk i gaśnięcie, zapał i marazm. Naprawdę takiego kina nie mieliśmy od lat, może w ogóle nie mieliśmy.
Szkice, tylko szkice
Niech jednak triumf wspaniałego dzieła nie przysłoni średniego poziomu tegorocznej edycji. Filmów było mniej niż rok temu (ubiegłoroczna dwudziestka to chybiony pomysł!), kilka się wybiło, ale po seansach większości w myślach wystawiałem ocenę 6/10, wychodziłem z sali z poczuciem, że pary starczyło na kilkanaście pierwszych minut, że czegoś wyraźnie zabrakło. Najczęściej – po prostu opowieści. A czymże jest kino, jeśli nie sztuką opowiadania?
Weźmy nagrodzone za najlepszy debiut „Tyle co nic” Grzegorza Dębowskiego. Raz, że daleko mu do precyzji „Chleba i soli” Damiana Kocura, ubiegłorocznej rewelacji. Dwa: u Dębowskiego jest warmińska prowincja, niesprawiedliwość, intrygujący bohater (doceniony Artur Paczesny, ale kosztem pominięcia w wyścigu Jakuba Gierszała i Dawida Ogrodnika), jego żona (Agnieszka Kwietniewska z nagrodą za drugi plan), ze dwie wspaniałe sceny i… tyle. Po drodze, gdzieś tam w błocie i beznadziei, gubi się o czym miałaby to być historia, jej ton i wydźwięk (dziwi nieco statuetka za scenariusz…).
Bardzo podobnie jest ze zdobywcą Srebrnych Lwów, czyli „Imago” Olgi Chajdas, reklamowanym jako „postpunkowy dramat psychologiczny o młodej kobiecie łaknącej życia pośród szarości PRL”. Na ekranie mamy wyborną Lenę Górę, ciekawy muzyczny klimat (Andrzej Smolik!), jednocześnie pewnego rodzaju przytłoczenie, które wpycha film w niszę dla garstki odbiorców.
Hermetyczność stała się zresztą zmorą kilku pozycji 48. festiwalu, na czele ze „Snami pełnymi dymu” Doroty Kędzierzawskiej i „Fin del mundo?” Piotra Dumały. Pomysłu i wyobraźni nie można im odmówić, a jednak obserwując ludzi wychodzących z sali podczas pokazów zastanawiałem się, na ile kino ma być niczym nieskrępowaną ekspresją twórcy, a w jakim stopniu powinno brać pod uwagę fakt, że ktoś to później obejrzy.
Na przeciwległym biegunie ulokowała się – już po raz kolejny – Kinga Dębska. Jej „Święto ognia” nie mogło wygrać (nagrody odebrały: za drugi plan Kinga Preis i Paulina Pytlak za debiut aktorski), ale to przykład kina dla widza, które zwyczajnie może się podobać: sprawnie wyreżyserowanego, wzruszającego, opowiadającego po prostu o dobrych ludziach, szukającego przebłysków światła w nieciekawej rzeczywistości.
W stawce były ponadto filmy uratowane przez wyborową obsadę („Lęk”, „Jedna dusza”), bezmyślnie kopiujące amerykańskie wzorce („Freestyle”) albo stanowiące pozytywne zaskoczenie. Przykładowo „Horror Story” Adriana Apanela to rzadki dowód symbiozy humoru z poważnym tematem. Zaś „Figurant” Roberta Glińskiego jest dziełem co prawda nierównym, z nazbyt banalnym finałem, ale wciągającym i ciekawie zainscenizowanym. Natomiast długo wyczekiwani „Chłopi” duetu Welchman (Nagroda Specjalna) to obraz przepiękny nie tylko wizualnie, znacznie lepszy od wcześniejszego „Twojego Vincenta”, przemyślany, wyciskający z noblowskiego pierwowzoru Reymonta crème de la crème.
Po seansach większości filmów w myślach wystawiałem ocenę 6/10, wychodziłem z sali z poczuciem, że czegoś wyraźnie zabrakło. Najczęściej – po prostu opowieści. A czymże jest kino, jeśli nie sztuką opowiadania?
Na osobną wzmiankę zasługuje „Doppelgänger. Sobowtór” Jana Holoubka. To epicka historia nie tylko o szpiegu, i nie tylko osadzona w barwnym przełomie lat 70 i 80. na Zachodzie (trafnie skontrastowanym z szarością PRL-u), ale też fabuła o poszukiwaniu własnej tożsamości, pułapce zła i labiryncie autouwikłania, koncertowo zagrana i sfilmowana (nagrodzone zdjęcia Bartłomieja Kaczmarka, scenografia Marka Warszewskiego, kostiumy Weroniki Orlińskiej).
Malkontenci mogą narzekać, że Holoubek – doceniony teraz za reżyserię – po „Wielkiej wodzie” nie wynurzył się jeszcze z formatu serialowego i niepotrzebnie mnoży wątki, ale jego dzieło okazało się jednym z najlepszych w stawce, obok „Kosa” i „Chłopów”.
Film, którego nie było
Ostatecznie nad tegoroczną edycją zawisła pewna nieobecność, wyczuwana od pierwszego dnia, żywo dyskutowana w kuluarach. W stawce zabrakło „Zielonej granicy” Agnieszki Holland, najgłośniej komentowanego polskiego filmu ostatnich dekad, bezpardonowo atakowanego przez aparat państwa, na czele z prezydentem, premierem i szefem rządzącej partii.
Dlaczego tak społecznie ważnego dzieła nie obejrzeliśmy podczas najbardziej istotnego festiwalu w Polsce? Producent tłumaczy, że nie zdążyli z zakończeniem produkcji do końca maja, kiedy zamykała się selekcja. Nie skorzystano jednak później z trybu awaryjnego, by włączyć go do Konkursu Głównego (nie walczyli też o to organizatorzy). W efekcie film wywołał poruszenie na festiwalu w Wenecji, tam odebrał Nagrodę Specjalną Jury, zaś do kin nad Wisłą wszedł… dzień przed zakończeniem gdyńskiej imprezy. Na FPFF ma być pokazywany… w przyszłym roku.
Rozumiem nastawienie twórców, koncentrujących się – słusznie lub nie – na oscarowym wyścigu. Nie trzeba jednak być znawcą, by wiedzieć, że „Zielona granica” liczyłaby się w walce o laury polskiego festiwalu, że to idealne miejsce dla współczesnego „Człowieka z żelaza”. Ba, ewentualne zwycięstwo filmu, tak namacalnie chwytającego nasze „tu i teraz”, lub indywidualne wyróżnienie dla reżyserki stanowiłoby gest sprzeciwu całego środowiska filmowego wobec działań władzy. Gest mający znacznie większą siłę rażenia niż skądinąd słuszne oświadczenia, przemówienia ze sceny i koszulki wyrażające solidarność z Agnieszką Holland…
Może tak już musi być, że zadowolenie miesza się z goryczą? Czyżby festiwal w Gdyni naśladował nie tyle kino, ile życie?
Przeczytaj też: Polański. W matni własnego losu
„Ba, ewentualne zwycięstwo filmu, tak namacalnie chwytającego nasze „tu i teraz”, lub indywidualne wyróżnienie dla reżyserki stanowiłoby gest sprzeciwu całego środowiska filmowego wobec działań władzy”. Przebija wyraźnie chęć użycia filmu i festiwalu w politycznym konflikcie. I do tego ten film ma służyć, o tym jest mowa na forum, więc w sumie pretensji wobec Więzi nie powinienem mieć, szkoda tylko że brakuje woli przyznania się do prawdy.
„chęć użycia filmu i festiwalu w politycznym konflikcie. I do tego ten film ma służyć, o tym jest mowa na forum”
Na razie to Pan na tym forum najbardziej upolitycznia ten film, a teraz narzeka, że to polityczna pałka. Słodkie. Ten film NIE JEST polityczna agitką, jest kimś znacznie więcej, ale o tym się Pan nie przekona żyjąc cały czas przed nim w strachu. Te wszystkie wymówki, wrzutki, glossy są dowodem na Pańskie uprzedzenia i lęki – nic więcej. Dyskusja o filmie jest możliwa wyłącznie z kimś, kto GO WIDZIAŁ.
Depcze Pan swobodnie po filmie, który jest, jak piszę T. Terlikowski, głęboko chrześcijańskim PYTANIEM o naszą postawę wobec innego. O to kim i jacy jesteśmy? Jak w realu wypełniamy przykazania Boże? Dołącza Pan tym samym do chóru ludzi wystraszonych możliwymi odpowiedziami, że nawet ucieka przed samym przeczytaniem pytań. Chowanie głowy w piasek ma być obrazem dumnego, katolickiego narodu? Fajnie.
Agnieszkę Holland spotkały wszelkie możliwe zarzuty, a to rodzice nie tacy, a to mieszka za granicą, a to temat niedobry… Jedyną, przesądzająca odpowiedzią byłoby po prostu opowiedzenie prawdy, o tym co tam się dzieje, ale jakoś nie widzę poza stekiem obraźliwych słów nic konkretnego, choćby ochoty powołania jakiejś komisji sprawdzającej – nic kompletnie. Ciekawe, no nie? Wolontariusze dysponują setkami filmów i dowodów, jakby co…
https://twitter.com/GrupaGranica
[…]
Każdy tańczy w rytm swojej muzyki, Adam.
To może trzeba czasami chociaż posłuchać innej muzyki?
Ostatnio tańczę do tej:
https://www.youtube.com/watch?v=6vjLrCqedXs&list=RD6vjLrCqedXs&start_radio=1
Z założenia nie używam youtube…
Zespół Greta Van Fleet to objawienie rocka. A utwór Broken Bells to prawdziwe dzieło. Polecam w drodze wyjątku.
Jednak wolę płyty i muzykę klasyczną…
Tu akurat wersja nagrana z muzykami klasycznymi:
https://www.youtube.com/watch?v=O2W87qkkkoE