19 września 2023 r. zmarł włoski filozof Gianni Vattimo, wybitny przedstawiciel postmodernizmu. „Dlaczego jestem chrześcijaninem? Bo nim zawsze byłem. Nie widzę żadnego ważnego powodu, żeby nim nie być” – mówił w rozmowie z Damianem Mrugalskim OP.
Damian Mrugalski OP: Jest Pan jednym z najbardziej znanych współczesnych filozofów nurtu zwanego postmodernizmem. Koncepcję postmodernizmu wyjaśnił Pan w rozlicznych swoich pracach przetłumaczonych na wiele języków, jak „La fine della modernità”, „La società trasparente”, a także w „Credere di credere” czy „Dopo la cristianità”. Dwie ostatnie poruszają kwestię relacji między postmodernizmem a Kościołem czy ogólnie religią. To temat, o którym chciałem z Panem porozmawiać. Ale najpierw spytam: czym według Pana jest postmodernizm?
Gianni Vattimo: Zazwyczaj również sam sobie tłumaczę to tak: okres nowożytny był epoką bardzo unitarną, która wierzyła w postęp. Postęp wiązał się z koncepcją, że istnieje tylko jedna historia. Ludy spoza Europy zawsze nazywaliśmy prymitywnymi czy dzikimi, ponieważ niezmiennie wierzyliśmy, począwszy od renesansu, że jedynym rodzajem ludzkiej cywilizacji była cywilizacja europejska. Niemal wszyscy wielcy filozofowie byli zawsze nieco europocentryczni.
Owa koncepcja postępu liniowego, czyli rozumianego jako prosta, na której szczycie znajdowaliśmy się my, Europejczycy, łączyła się z koncepcją kolonializmu. Kolonializm natomiast stanowi dla chrześcijan problem, bo misje, które miały miejsce głównie w czasach nowożytnych, kiedy to odkryto Amerykę, wiązały się nie tylko z nawracaniem „dzikusów”, lecz także z dominacją i przemocą. Nawrócenie oznaczało również zdominowanie ich. Przybyli konkwistadorzy, a wraz z nimi ci, którzy mieli nawracać (prawdopodobnie także dominikanie, jak Ojciec [śmiech]), i było to zawsze uzasadniane tym, że niesiemy prawdę.
Chciałbym innego Kościoła, ale nie chciałbym żyć bez Kościoła. Bez Kościoła ja sam nie mógłbym być chrześcijaninem
Co do misyjnego powołania chrześcijaństwa mam jednak wątpliwości. To prawda, że Jezus mówi: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu”, ale już kiedy św. Augustyn pisze: „Compelle intrare” („Zmuszaj do wejścia”), zaczyna być nieco niebezpieczny. Oznacza to bowiem: „ja głoszę, potem jednak zmuszam cię dla twojego zbawienia”. Także cała walka z heretykami ery nowożytnej wiązała się z ideą „palimy ich dla ich własnego dobra”. Zatem w modernizmie rzeczywiście istnieje kwestia uniwersalizmu, który przeniknął do chrześcijaństwa z greckiej koncepcji prawdy uniwersalnej jako przesłanie zbawienia skierowane do wszystkich. Ten uniwersalizm z racji dziejowych wiązał się z dominacją.
Postmodernizm narodził się wraz z kryzysem europocentrycznej wizji postępu. Zaczęło się od wojen kolonialnych. A gdy po drugiej wojnie światowej ludy skolonizowane zaczynają się na różne sposoby buntować, nie można już myśleć, że jedyną cywilizacją jesteśmy my. Rodzi się zatem koncepcja wielości kultur. W latach 60. XX wieku rozwija się francuski strukturalizm reprezentowany na przykład przez Claude’a Lévi-Straussa, który twierdzi, że kultury są jak języki mające swoje własne reguły: skoro trwają, to trwają; nie da się powiedzieć, że jedna jest lepsza od innych. Przyjmuje się zatem, że nie ma już jednej dominanty ludzkiego rozwoju, wobec której możemy zająć zdecydowane stanowisko. Postmodernizm rodzi się więc, gdy upada hegemonia europejska, a upadek ten ujawnia wielość kultur i wartości, których nie da się już zunifikować.
W wielu swoich tekstach odczytuje Pan postmodernizm w kluczu nietzscheańskim. Co według Pana oznacza, że „Bóg umarł”? Czy jest to proroctwo, które spełnia się we współczesnej kulturze?
– Bóg, który umiera, to Bóg jako wartość jednocząca, Bóg metafizyczny. Moim zdaniem, gdy Nietzsche mówi, że Bóg umarł, to mówi o chrześcijaństwie, czyli mówi o czasach, w których nie wierzy się już w Boga metafizycznego, ale wierzy się w Boga, który jest przyjacielem. A Bóg przyjaciel to już nie ten, który nad wszystkim dominuje, wszystko jednoczy, wszystkim rządzi. To Bóg, który jest bardziej wspierający, a mniej wszechmocny. Dlatego też współcześni myśliciele żydowscy mówią, że po Auschwitz Bóg jest albo wszechmocny, albo dobry.
Kiedy Nietzsche pisze, że Bóg umarł, przyznaje jedynie, że nie ma już jednej dominującej kultury, jednej najwyższej prawdy, która jednoczy wszystkich, w imię której możemy decydować, że jedni są bardziej rozwinięci, a inni bardziej prymitywni. Przecież wiele jest mieszkań w domu Ojca (por. J 14,2), co oznacza, że istnieje wiele obszarów, wiele kultur. Zatem problemem postmodernizmu nie jest już ocena pod kątem jednego definiującego kryterium, ale analiza danego kryterium z różnych perspektyw.
Myślę, że pomaga nam w tym filozofia hermeneutyczna (którą uprawiam), bo w rzeczywistości mówi ona o dialogu, a nawet o konflikcie różnych perspektyw. Jednak to nie tak, że różne perspektywy się uzgadniają, bo w pewnym momencie znajdują zasadniczą prawdę. One uzgadniają się i koniec. Jedna z moich ulubionych tez brzmi: „Nie mówmy, że się zgodziliśmy, bo znaleźliśmy prawdę, ale że znaleźliśmy prawdę, bo się zgodziliśmy”. Jest to bardzo ważne także z religijnego i politycznego punktu widzenia, bo świat ponowoczesny odrzuca jedną jedyną hegemonię. Obecnie już nie znajdujemy się w miejscu, w którym jest tylko jeden biegun. W tym biegunie jest bardzo wiele biegunów. Istnieje mnogość kultur i religii.
Odrzucając jedną jedyną hegemonię, świat ponowoczesny odrzuca wszelkie autorytety, również religijne. Dlatego od kilku dziesięcioleci mówi się o sekularyzacji. Jak Pan definiuje to zjawisko?
– Termin „sekularyzacja” rodzi się w czasach reformacji i zaraz po niej, kiedy to mienie Kościoła zostaje zsekularyzowane, czyli wprowadzone na rynek. Również ksiądz może być zsekularyzowany, kiedy zostaje przeniesiony do stanu świeckiego. Ale ja myślę o sekularyzacji również w innym znaczeniu, które przejąłem trochę od René Girarda. Ten francuski antropolog twierdzi, że Jezus Chrystus przyszedł na świat nie po to, aby objawić prawdę o Bogu, ale by objawić człowiekowi, że jest w nim zbyt wiele przemocy.
My zawsze myślimy o Jezusie jako o najwyższej ofierze, którą Bóg przyjął. Girard mówi, że koncepcja ofiary jest koncepcją religii naturalistycznych, w których zawsze pojawia się ofiara poświęcenia. Natomiast Jezus przychodzi i naucza, że tak wcale nie jest, że Bóg nie potrzebuje naszych ofiar, ale pragnie miłości. Ukrzyżowano go więc, bo objawił rzecz zbyt niewygodną. U Girarda znajduję wiele koncepcji, które wydają mi się bardzo sensowne w mówieniu o nowoczesności. W rzeczywistości my, chrześcijanie, wywodzimy się ze Starego i z Nowego Testamentu i wiele rzeczy, które dziś robimy, czerpie inspirację z tych źródeł, jednakże już bez odwoływania się do sacrum. Tak dzieje się w nowożytności. Miłość bliźniego, opieka społeczna, demokracja itp. to wszystko są rzeczy, o których nie da się myśleć bez chrześcijaństwa, a które jednak wszyscy dziś praktykują.
Skoro sekularyzacja oznacza również desakralizację typowych elementów kultury chrześcijańskiej – czyli skoro dziś także i niewierzący stali się w jakiejś mierze chrześcijanami – to znaczy, że ponowoczesność już nie potrzebuje Kościoła? Czy można powiedzieć: „Bóg tak, Kościół nie”?
– W tej kwestii Girard jest nieco bardziej racjonalny ode mnie. On nigdy nie powiedział, że można obejść się bez Kościoła, bo twierdzi, że potrzeba ofiary, która uwidacznia się w religiach prymitywnych, jest głęboko zakorzeniona w ludzkiej naturze. Czyli tak naprawdę nie musimy już więcej poświęcać kozła ani zabijać Jezusa Chrystusa na krzyżu, lecz powinniśmy nadal składać ofiary symboliczne, a organem do składania tych symbolicznych ofiar jest Kościół.
Nie byłbym za hasłem „Bóg tak, Kościół nie”. Wręcz łatwiej jest powiedzieć: „Kościół tak, Bóg nie”, bo nie wiem, gdzie Bóg jest ani jaki jest. Ale Kościół mi o Nim mówi
Absolutnie w to nie wierzę, bo uważam, że tu Girard grzeszy naukowym naturalizmem. On wierzy, że Jezus przyszedł i nauczył nas, iż pragnienie ofiary stanowi cząstkę złej natury człowieka. Ale natury! A ja nie wierzę w stabilną naturę, gdyż jest ona inną formą przemocy. Koncepcja, że natura ludzka może być naukowo badana i poznana, jak uważa Girard, mnie się zbytnio nie podoba. Za to podoba mi się u Girarda idea, że Jezus Chrystus przyszedł nie po to, by potwierdzić, że istnieje natura, że istnieje zło, że istnieje diabeł, ale by powiedzieć, że to wszystko nie jest ważne; prawdziwie ważna jest miłość bliźniego.
A co z Kościołem? Jeśli chodzi o mój punkt widzenia, to muszę powiedzieć, że chciałbym innego Kościoła, ale nie chciałbym żyć bez Kościoła. W rzeczywistości Kościół jest niezbędny, aby nieść przesłanie Ewangelii. Jestem przekonany, że bez Kościoła ja sam nie mógłbym być chrześcijaninem, bo nikt by mi nie przekazał Ewangelii.
Czym jest dla Pana Kościół?
– To wspólnota ludzi, którzy przeczytali Ewangelię i próbują uczynić z niej wzór, czyli poważnie traktują przesłanie Chrystusa. Ale jestem przeciwny pewnym wizjom Kościoła, bardziej hierarchicznym, bardziej strukturalnym czy tymczasowym. W każdym razie nie byłbym za hasłem „Bóg tak, Kościół nie”. Wręcz łatwiej jest powiedzieć: „Kościół tak, Bóg nie”, bo nie wiem, gdzie Bóg jest ani jaki jest. Ale Kościół mi o Nim mówi. Poza tym jestem przekonany, że mogę uczynić autentycznym wszelkie istnienie jedynie w relacji z innymi, z bliźnim. W rzeczywistości ja nie mogę żyć bez Kościoła, nawet jeśli ten hierarchiczny Kościół stwarza mi problemy.
Ale dla katolików Kościół nie tylko niesie przesłanie, lecz także udziela sakramentów, czyli jest narzędziem łaski Bożej. Pan natomiast w wielu swoich tekstach skupia się tylko na przesłaniu miłości, krytykując, a może też odrzucając wszystko to, co wiąże się z rozporządzaniem łaską czy zarządzaniem w Kościele.
– To prawda, że nie podoba mi się to wszystko, co odbiega od przesłania miłości. Jeśli na przykład władza papieska kontrastuje z przykazaniem miłości, to do diabła z taką władzą! Jestem przekonany, że nie powinienem odrzucać z Ewangelii tego, co mi się nie podoba, jednakże mam krytyczny stosunek do samej Ewangelii. Jeśli jest w niej jakaś istotna rzecz, to jest, a pozostałe przyjmuję, jeśli są z nią zgodne. Może się wydawać, że chodzi mi o jakiś samowolny wybór, ale nie o wybór bezrefleksyjny, bo czytam Tradycję i dostrzegam dorobek świętych. Tylko którzy święci są naprawdę święci? Chyba nie ci, co brali udział w krucjatach. Takie działanie nie współgra z przykazaniem miłości, które znajduję w Ewangelii. Natomiast nie mógłbym być protestantem, bo nigdy nie marzyłem o sola Scriptura.
Dlaczego?
Ponieważ Pismo Święte nie istnieje w osamotnieniu. Jestem do szpiku kości katolikiem. Uznaję dwa źródła objawienia: Pismo Święte i Tradycję.
Ale z tej Tradycji wybiera Pan pewne rzeczy, a inne odrzuca.
Tak, bo jestem członkiem Kościoła. Jednak nie wybieram samowolnie, lecz konfrontuję się z innymi członkami Kościoła. Nawet jeśli, dla przykładu, bardziej zgadzam się z teologami wyzwolenia niż z papieżem, który ich potępił, to nie wydaje mi się, żebym był w sprzeczności z eklezjologiczną wizją Ewangelii.
Myślę o cnotach świętych, myślę o wielkich przykładach, myślę o tym wszystkim, co zostało mi przekazane w moim chrześcijańskim sumieniu, i wszystko to z pewnymi rzeczami wydaje mi się zgodne, a z innymi nie. Także w chrześcijaństwie niektóre sprawy schodzą na drugi plan. Nawet św. Paweł, mówiąc o trzech cnotach: wierze, nadziei i miłości, przyznaje w Pierwszym Liście do Koryntian, że tylko „miłość nigdy nie ustaje”. Myślę, że to prawda nie tylko na tamtym świecie, lecz także i na tym. Czy dziś naprawdę wiara w dogmaty jest tak ważna? Kiedy misjonarze przybywają do hipotetycznego „dzikiego” świata, to co robią? Czy zaczynają nauczać, że Bóg jest jeden i trójjedyny? Nie, otwierają szkołę, zakładają szpital. Czyli czynią dzieła miłosierdzia. Wierzę, że także nadzieja powinna powolutku narastać, w takim sensie, że tu i teraz stopniowo powinniśmy tworzyć świat miłości.
Podczas sympozjów na temat ponowoczesności i w swoich wywiadach mówi Pan często, że to właśnie dzięki ponowoczesności odnalazł Pan wiarę chrześcijańską. Na czym polega Pańskie nawrócenie? Co Pan takiego znalazł w ponowoczesności, co przekonało Pana do powrotu do wiary?
Miałem okres niepewności, kiedy zacząłem studiować moich ulubionych autorów: Nietzschego, Heideggera, Gadamera. Wcześniej moja wizja chrześcijańskiej ortodoksji była zasadniczo tomistyczna i realistyczna. W czasie studiów filozoficznych musiałem nawet studiować słynną monografię ojca Garrigou-Lagrange’a OP Dieu, son existence et sa nature. Ale kiedy odkryłem moich autorów, zacząłem wątpić w obiektywność, w obiektywną strukturę bytu itp. Wtedy nastąpił moment oddalenia. Trwałem przy Nietzschem, bo był antynowoczesny i nieproantyczny.
Absolutnie nie wierzę w Boga metafizyki. To jednak na nowo otworzyło mnie na możliwość słuchania Pisma Świętego oraz na wiarę
Poszedłem na studia filozoficzne, kiedy byłem przewodniczącym Akcji Katolickiej. Chciałem odkryć myśl filozoficzną, która byłaby jakąś trzecią drogą, czymś pomiędzy oświeceniem czy osiemnastowiecznym racjonalizmem a tomizmem. Nie czułem się tomistą i nie chciałem być racjonalistą, oświeceniowcem czy nawet marksistą. Czego szukałem? Szukałem krytyka nowoczesności, który nie byłby tylko kimś, kto wraca do przeszłości. Takim wydawał mi się Nietzsche i takim wydał mi się Heidegger.
Czy lektura tych autorów skłoniła Pana do porzucenia Kościoła?
Nie, większy wpływ na moje porzucenie Kościoła mieli przyjaciele, których spotkałem i z którymi robiłem różne świństwa [śmiech]. Ale w rzeczy samej ja nigdy tak naprawdę nie porzuciłem Kościoła. Przeciwnie, autorzy, których studiowałem, utrzymali we mnie postawę szacunku wobec idei religijnej.
Nigdy nie uwierzyłem, że Bóg nie istnieje. Nawet kiedy Nietzsche pisze, że Bóg umarł, rozumiem to w zupełnie innym sensie, o którym już wspominałem: Bóg nie istnieje już w formie najwyższej istoty metafizycznej. To już nie jest dziś potrzebne ani prawdopodobne. Bóg metafizyczny na szczęście umarł! W tym sensie mówię zawsze, że dzięki Bogu jestem ateistą. Innymi słowy: absolutnie nie wierzę w Boga metafizyki. To jednak na nowo otworzyło mnie na możliwość słuchania Pisma Świętego oraz na wiarę. Tak, to prawda, stałem się bardziej chrześcijaninem, od kiedy jestem postmodernistą.
Koncepcje racjonalistyczne albo udowadniają istnienie Boga, albo wykazują Jego nieistnienie. Jeśli wykazują istnienie Boga, to oczywiste, że nie jest to Bóg właściwy, a jeśli wykazują nieistnienie Boga, to dlatego, że pokazują, iż wierzysz w strukturę absolutną, która Boga nie przewiduje. Te dwie kwestie to „czarne bestie” ponowoczesności. Czyli ponowoczesność nie jest już racjonalistyczna, bo nie jest już metafizyczna, i nie jest już europocentryczna, ale jest potencjalna.
Pyta mnie Ojciec, dlaczego jestem chrześcijaninem? Odpowiem najprościej, bo nim zawsze byłem. Nie widzę żadnego ważnego powodu, żeby nim nie być.
A w jakim sensie postmodernizm pomaga w byciu chrześcijaninem?
Skoro w postmodernizmie urzeczywistnia się śmierć Boga, czyli skoro zniesiony zostaje ustalony metafizyczny porządek świata, to postmodernizm daje możliwość powrotu do mitu, który jest opisany w Ewangelii. Na przykład, kiedy Jezus spotkał bogatego młodzieńca, Ewangelia mówi, że spojrzał na niego z miłością (por. Mk 10,21), a nie, że powiedział mu: „Słuchaj, jest Bóg Ojciec, a na drugim miejscu jestem ja i musisz pójść za mną”. Prawda o początkach może być tylko mityczna, nie racjonalistyczna. W postmodernizmie odkrywam możliwość życia z mitem.
Jeśli mówimy o wolności, to nie można tworzyć konstrukcji racjonalnych, w których występuje dedukcja typu „zakładając, że…”, „z konieczności musi wynikać, że…”. Bóg jest pewną historią. Historią, która została mi opowiedziana, do której przynależę. Nie wiem, czy mógłbym iść przez świat z Summa contra gentiles św. Tomasza z Akwinu, pokazując poganom, że jest Bóg. Mój kierownik duchowy, tomista, zawsze mnie uczył, że Summa contra gentiles była podręcznikiem misyjnym. Innymi słowy, że trzeba najpierw wyeksponować te rzeczy, aby głosić Ewangelię. To absurd.
Gdy postmoderniści, a wśród nich również Pan, mówią o początkach postmodernizmu, odwołują się zawsze do tekstu Jean-François Lyotarda La condition postmoderne z 1979 roku. Ale niemal 30 lat wcześniej podobną diagnozę na temat stanu kultury postawił niemiecki teolog Romano Guardini, który – w wykładach wygłoszonych w latach 1947–1948 na uniwersytecie w Tybindze i opublikowanych w roku 1950 w tomie zatytułowanym Koniec czasów nowożytnych – wnikliwie przeanalizował kryzys epoki nowożytnej, prognozując jej koniec. Później także Guardini (podobnie jak Pan w Końcu nowoczesności) często odwołuje się do Nietzschego.
Chce Ojciec powiedzieć, że skopiowałem Guardiniego [śmiech]? Nie, w rzeczywistości nie czytałem tej książki. O czym ona jest?
W odróżnieniu od Pana Guardini odczytuje postmodernizm w kluczu eschatologicznym, opierając się na tekstach ewangelicznych. Mówi bowiem, że po zaniknięciu kultury chrześcijańskiej (albo, jak Pan mówi, „chrześcijańskości”) „samotność we wierze będzie straszna. Zniknie w ogóle miłość w stosunkach ludzkich (Mt 24,12). Nie będzie rozumiana, nikt nie będzie umiał jej okazywać. Tym cenniejsza stanie się ona pomiędzy samotnymi; będzie męstwem serca pochodzącym wprost z miłości Boga, tak jak się objawiła w Chrystusie. Może zupełnie inaczej będziemy doświadczać tej miłości suwerennej w swym bezpośrednim charakterze, w niezależności od świata, w tajemnicy jej ostatecznego uzasadnienia. Może miłość uzyska taką głębię, jakiej jeszcze nie znamy”[i]. Zgadza się Pan z tą prognozą?
Jeśli chodzi o chrześcijańskość, to wciąż pamiętam książeczkę Emmanuela Mouniera (zmarłego w 1950 r.) zatytułowaną Feu la chrétiente. Znajdowało się w niej mnóstwo krótkich nienazwanych cytatów i po wielu latach odkryłem, że były to cytaty z Nietzschego. W tekście tym Mounier mówił, że skończyła się chrześcijańskość rozumiana jako świat chrześcijański połączony z autorytetem, wspólnotą i wszystkim, co wiąże się z władzą i kulturą. W sumie również i on nie myślał o tym jako o tragedii.
Choć zasadniczo rozumiem też myśl Guardiniego. Zniknięcie chrześcijańskości odczytuje on przy pomocy terminów apokaliptycznych. Natomiast jeśli chodzi o samotność, o której on mówi, to nie wiem, w jakim stopniu jest to słuszne, bo istnieje tu zawsze odrobina teologii negatywnej, czyli odkrywasz prawdę, kiedy jesteś opuszczony, osamotniony, cierpiący itp.
W rzeczywistości ja nie mogę żyć bez Kościoła, nawet jeśli ten hierarchiczny Kościół stwarza mi problemy
Ja jestem większym optymistą. W rzeczywistości chrześcijaństwo sprawiło, że nasze społeczeństwo stało się lepsze. Nieprawda, że wszystko poszło na marne. ONZ, na przykład, wciąż ogłasza apele humanitarne, a humanitaryzm stanowi zsekularyzowaną odmianę miłości bliźniego. Żyjemy w bardziej humanitarnym świecie. Zatem coś się chrześcijaństwu udało. Nadal uważam, że w sumie jest ono najlepsze. Mam przyjaciela, syna ateistów, który nigdy nie został ochrzczony, a teraz się ochrzcił, aby poczuć większą przynależność do wspólnoty. Nie jest wierzący, choć na poważnie podjął decyzję o chrzcie, aby tkwić głębiej w swojej kulturze. W ten sam sposób Benedetto Croce, włoski filozof, argumentował, „dlaczego nie możemy nie nazywać się chrześcijanami”, mimo że sam się za wierzącego nie uważał. Mówił bowiem, że w niedzielny poranek wysyła wszystkie kobiety na Mszę, a sam zostaje w domu, by posłuchać muzyki i poczytać książki. To również jest pewna forma sekularyzacji [śmiech].
W książce Credo di credere opowiada Pan historię o rozmowie ze swoim profesorem, który kiedyś zapytał Pana: „Gianni, czy ty nadal wierzysz?”, a Pan miał odpowiedzieć: „Wierzę, że wierzę”. Następnie analizuje Pan te dwa elementy wyrażenia: „wierzę, że wierzę”. Drugi czasownik w tym zdaniu wyraża, według Pana, wiarę silną, dogmatyczną, a pierwszy – wiarę słabą. Czym jest słaba wiara?
Wierzę, że wiara jest dużo bardziej niepewna niż wiedza. Bardziej związana z uczuciem, z moją osobistą historią, z tym, czego mnie nauczono. To bardziej mit niż wiedza. Moja relacja z treścią Ewangelii to relacja sympatii, tak jakbym czytał poezję. To cały świat budujących słów, niezbędnych do przetrwania czy też dla mojego życia. Jednak nie włożyłbym ręki w ogień, że wszystko tak się właśnie wydarzyło.
Na przykład w Credo mówię, że Jezus siedzi po prawicy Ojca, ale co to oznacza? Mówię tak, bo tak się mówi w Kościele. Niekiedy nie podoba mi się, że siedzi po prawicy, a nie po lewicy, ale rozumiem, że dla katolików musi koniecznie siedzieć po prawicy, bo to jest ta lepsza strona [śmiech]. Wierzę w Boga z Biblii, inaczej mówiąc, wierzę w kogoś, o kim mówi Biblia Nowego i Starego Testamentu, a kiedy znajduję sprzeczności, opieram się na Nowym Testamencie, bo tę zasadę znajduję również w Piśmie Świętym: „Słyszeliście, że powiedziano: Oko za oko, ząb za ząb! A ja wam powiadam…” (Mt 5,38). Nie wierzę natomiast w politykę i metafizykę hierarchii kościelnej. Przykro mi, że za każdym razem, kiedy mówię o Kościele, muszę dotykać aktualnych problemów kulturalno-obyczajowych. Obawiam się jednak, że hierarchia kościelna wciąż będzie twardo obstawać przy swoim. O wiele bliżej mi do Kościoła, ale Kościoła wojującego.
W jakim sensie wojującego?
Kościół wojujący to taki, który jest w świecie. Zgadzam się z teologami wyzwolenia oraz tymi, którzy starają się wcielać w życie przykazanie miłości. Lecz z widocznym tu Kościołem, z całym tym aparatem kardynałów dyskutujących o rzeczach abstrakcyjnych nic mnie nie łączy. To mi też bardzo przeszkadza w uczęszczaniu do kościoła. Powtarzam zawsze, że jeżeli ktoś miałby przekonać wiernych do porzucenia chrześcijaństwa, to są to księża.
Ale gdy byłem na sympozjum filozoficznym na papieskim uniwersytecie w Kolumbii, to zadałem sobie pytanie, kto zajmuje się kształceniem młodzieży w tym kraju. Bo oni są bombardowani obrazami północnoamerykańskiego konsumpcjonizmu. Nie widzę etyki w ogólnym spojrzeniu na świat kolumbijski. Więc mówię sobie: „Kurczę, może powinienem być ostrożniejszy w krytykowaniu duchowieństwa”. Tam przekonałem się, że należy powierzać dzieci księżom.
Mówi Pan o śmierci Boga metafizycznego, o mnogości kultur i o prawdach, które charakteryzują czasy ponowoczesne. Te uwarunkowania pomogły Panu na nowo odkryć wiarę, wiarę mityczną, już nie racjonalną czy metafizyczną. Jednak we współczesnym Kościele, który żyje w tym ponowoczesnym świecie, obserwujemy ostatnio inny trend, a mianowicie wielu młodych ludzi, księży, kleryków i świeckich wraca do teologii i liturgii tradycyjnej, tej z Soboru Trydenckiego. Zjawisko to jest widoczne i na uniwersytetach, i w internecie, gdzie wielu młodych gniewnych walczy z trendami liberalnymi, mocno krytykując II Sobór Watykański. To zjawisko nie jest bynajmniej powrotem do religii mitycznej, a wręcz przeciwnie – do silnej metafizyki.
Myślę, że są to neurotyczne reakcje powodowane lękiem i agorafobią czy też może potrzebą bezpieczeństwa. Na świecie istnieje wiele zagrożeń: wyczerpanie się zasobów naturalnych, ekologia, nowoczesna broń, terroryzm itp. A ponieważ ci młodzi ludzie częściej wzrastali w rodzinach rozbitych, to są dziećmi postmodernizmu, czyli zawieruchy jak z czasów wieży Babel. Jasne więc, że ich zasadniczą reakcją będzie: „odpowiedzmy poprzez odbudowanie silnych struktur, struktur obronnych”.
Nietzsche twierdził, że w świecie, w którym umarł Bóg, przeżyją nadludzie. Nie tak łatwo stać się nadczłowiekiem. Ponadto dla Nietzschego nadczłowiek to ktoś umiarkowany, kto niczym starzy kapłani wiele rzeczy przeżył i wiele rzeczy znosi, czyli nie jest fanatykiem, nie daje się sfanatyzować. Jednak wielu ludzi, którzy boją się tego świata, nie chce być jak nadczłowiek. Reagują więc pewnym rodzajem powrotu do domu, powrotu pod władzę ojca. Myślę, że tak to socjologicznie da się wytłumaczyć, ale nie znam wszystkich innych motywacji takich zachowań.
Rozmawiał Damian Mrugalski OP
Tłum. Ewa Firewicz
[i] Cytat za: R. Guardini, Koniec czasów nowożytnych; Świat i osoba; Wolność, łaska, los, tłum. Z. Włodkowa, M. Turowicz, J. Bronowicz, Kraków 1969, s. 85.
Gianni Vattimo – ur. 1936, zm. 2023. Włoski filozof, wybitny przedstawiciel postmodernizmu. Rodowity turyńczyk, absolwent i wieloletni profesor Uniwersytetu Turyńskiego, gdzie wykładał estetykę i teorię filozofii. Autor wielu książek, m.in. wydanych po polsku „Koniec nowoczesności”, „Poza interpretacją. Znaczenie hermeneutyki dla filozofii”, „Społeczeństwo przejrzyste”, „Nie być Bogiem. Autobiografia na cztery ręce”. Angażuje się w życie polityczne, należał m.in. do Włoskiej Partii Komunistycznej. Dwukrotnie był eurodeputowanym: w latach 1999–2004 z ramienia Demokratów Lewicy i w latach 2009–2014 z listy partii Antonia Di Pietro – Włochy Wartości.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, lato 2019
„ponowoczesność nie jest już racjonalistyczna, bo nie jest już metafizyczna, i nie jest już europocentryczna, ale jest potencjalna.”
????
Nic z tego nie rozumiem… To powyższe zdanie ma w ogóle jakiś sens logiczny?
„dlaczego jestem chrześcijaninem? Odpowiem najprościej, bo nim zawsze byłem. ”
Eee, to trochę mało przekonywujący dowód. Kradnę w sklepie, bo zawsze kradłem.
To raczej tradycja, niż świadoma wola.
„W rzeczywistości chrześcijaństwo sprawiło, że nasze społeczeństwo stało się lepsze. Nieprawda, że wszystko poszło na marne. ONZ, na przykład, wciąż ogłasza apele humanitarne, a humanitaryzm stanowi zsekularyzowaną odmianę miłości bliźniego.”
Argument z ONZ dość niespodziewany. 😉
Ale czy z tych oenzetowskich apeli cokolwiek wynika? Nic. Ale powód do dumy, jak widać jest! 😉
Z tego mogłoby wynikać, że wszyscy nie-chrześcijanie nawołują nieustannie do wojen i nie zna czegoś takiego, jak miłość bliźniego. Zadziwiające.